Artykuły

Klasyka musicalowego gatunku na oldskulowo

"Kiss Me, Kate" Cole Portera w reż. Bernarda Szyca, koprodukcja Teatru Muzycznego w Gdyni i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Druga część na pewno lepsza od pierwszej. Całość - na pewno nie lepsza od "Kumoszek z Windsoru", ubiegłorocznego letniego przeboju Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. "Kiss me, Kate", tegoroczna letnia premiera GTS, przygotowana wspólnie z gdyńskim Teatrem Muzycznym, choć niepozbawiona zalet, pozostawia - jak to zwykło się mówić w takich razach - cenne uczucie niedosytu. Sukces frekwencyjny zapewne to przedstawienie przyniesie (zapewne...), a przynajmniej - tego mu szczerze życzę. Ale sukcesu artystycznego tym razem nie ma.

Po pierwsze - nie ta ranga autora. "Kiss me, Kate" to klasyka musicalowego gatunku, ale libretto duetu Sama i Belli Spewack to jednak błahostka, ot, humorystyczna historia, osnuta na kanwie "Poskromienia złośnicy" i oparta na starym jak świat pomyśle teatru w teatrze. Nie sam tekst jednak jest tu rzecz jasna problemem - Szekspir jest tylko jeden - problemem jest sposób jego wystawienia. Bernard Szyc, reżyser, czuwający także nad ruchem scenicznym, zdecydował się na wersję bardzo, ale to bardzo oldskulową. Niekiedy miałem nie najlepsze wrażenie, że spektakl zamienia się w opowiadaną z przymrużeniem oka anegdotę: obaczcie, jak to drzewiej musicale wystawiano. A przecież nie o takie wrażenie chyba reżyserowi chodziło.

"Kiss me, Kate" Teatr Muzyczny w Gdyni wystawił w 2006 roku. Tamto przedstawienie reżyserował Maciej Korwin, "przy współpracy" Bernarda Szyca. Po 10 latach Bernard Szyc zmienił się w reżysera głównego, ale zachowuje się w tej roli tak, jakby przez tę dekadę, i pewnie jeszcze dekadę wcześniej, ani na jotę nie zmienił się styl muzycznych przedstawień. Ta wyznawana przez reżysera wierność przeszłości obróciła się przeciwko przedstawieniu, które ogląda się jak musicalową ramotkę.

Ze spektaklem sprzed 10 lat związana jest też niemała część obsady - np. Rafał Ostrowski tak tam, jak i tu grał Freda Grahama/Petrukia, Karolina Trębacz 10 lat temu była Louise Laine, tu gra Lilii Vanessi. Ich duet, gdy już cały zespół otrząsnął się w drugiej części premierowego przedstawienia z dziwnej sztywności części pierwszej, to jedna z dobrych stron spektaklu. Zwłaszcza Ostrowski tchnął w swoją postać prawdziwe życie.

W drugiej części z zespołowego tła wyłonił się w taneczno-wokalnych epizodach Mateusz Deskiewicz, który ustrzegł się błędu, jaki popełniło kilkoro innych aktorów, satyrycznie przerysowując swoje postacie. Bernardowi Szycowi na pewno udała się trudna sztuka upchnięcia scen tanecznych na stosunkowo ciasnej scenie. Reżyser miał też pomysł na wykorzystanie biegnącej górą galeryjki czy bocznych schodów. Jakoś się to widowisko kręci, w tanecznych scenach zbiorowych wiruje nawet - w końcu aktorzy i tancerze Teatru Muzycznego to fachowcy w swojej branży. Ale całość wydaje się zbyt wtórna, oklepana.

Ławy na galeriach w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim są twarde, więc mimo poduchy wierciłem się na swoim miejscu i przy tej okazji popatrywałem na twarze widzów. Na niejednej widziałem uśmiech, na niektórych nawet rozpromienienie. Pewnie wiele osób będzie się na tej wersji "Kiss me, Kate" dobrze bawiło. Ja jednak uważam, że noblesse oblige, szlachectwo zobowiązuje. Gdański Teatr Szekspirowski przyzwyczaił nas do wysokiej jakości wszystkich swoich produkcji. GTS to już pewna teatralna marka. Skoro poprzednia letnia premiera, "Kumoszki z Windsoru", tak wysoko ustawiła poprzeczkę, nie ma rady, noblesse oblige, trzeba było próbować podskoczyć jeszcze wyżej...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji