Artykuły

Jak mnie "zmalował" Witkacy

Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego) poznałam w Toruniu w r. 1923 czy też 1924. Byłam wówczas współpracowniczką w dziale felietonów i recenzji teatralnych oraz książkowych największego i najbardziej poczytnego na Pomorzu dziennika "Słowo Pomorskie".

Toruń skupiał w swych murach liczne grono artystów i literatów, których urzekała nie tylko uroda tego, tak bardzo starego, o wspaniałej architekturze miasta, ale bardziej może jeszcze cisza i spokój, które tu panowały i ułatwiały pracę twórczą.

Toruń posiadał stały teatr, który mieścił się w pięknym, obszernym gmachu, jakiego mogłaby mu pozazdrościć Warszawa. Doborowy zespół aktorski, pod dyrekcją Szpakiewicza, dawał przedstawienia na wysokim przeważnie poziomie, choć z konieczności, ze względów finansowych, dawano i sztuki popularne, obliczone na gust szerokiej publiczności. Teatr miał dużą frekwencję i cieszył się sympatią mieszkańców Torunia. Dyr. Szpakiewicz, człowiek młody, zdolny, energiczny, nie obawiał się nowatorstwa, toteż zdecydował się wystawić sztukę Witkiewicza "W małym dworku". Treść trochę dziwaczna. W małym dworku na wsi umiera młoda dziedziczka, pozostawiając męża i małe dzieci. Akcja rozpoczyna się już po jej śmierci. I oto widzimy nieboszczkę błąkającą się wśród żywych, przy tym nie jako widmo, ale jako zupełnie realny człowiek, który je, pije, rozmawia. Każdy zresztą widzi ją inaczej, zależnie od stosunku jaki go z nią łączył. Inaczej widzą swoją matkę dzieci, inaczej mąż, inna wydaje się kochankowi, którym okazuje się młody rządca majątku i który też te "spotkania" najintensywniej przeżywa.

Sztuka przyjęta została z dużym zainteresowaniem przez inteligencję i koła literackie. Mnie się podobała i dałam temu wyraz w swojej recenzji.

Ocena ta zyskała aprobatę autora, tak że nawet zakupił kilkanaście egzemplarzy "Słowa Pomorskiego". Zachęcony udanym eksperymentem, dyr. Szpakiewicz wystawił wkrótce drugą sztukę Witkiewicza "Wariat i pielęgniarka". Właściwy tytuł brzmiał: "Wariat i zakonnica", ale z uwagi na "zgorszenie", jakie mogłoby to wywołać w pewnych środowiskach, zakonnicę zastąpiła pielęgniarka. Był to utwór tak zawiły, chaotyczny, że należałam do tych, którzy zajęli stanowisko negatywne. Możliwe że dziś "zahartowana" przez nowoczesną poezję, a zwaszcza sztuki plastyczne, napisałabym inaczej.

Wkrótce po premierze spotkałam się z Witkacym na zebraniu naszej Konfraterni Literackiej. Była to dość luźna organizacja, skupiająca miejscowych literatów, dziennikarzy, malarzy i rzeźbiarzy. Schodziliśmy się raz na tydzień wieczorami w podziemiach starego ratusza, w wielkiej izbie o gotyckich sklepieniach, archaicznych, średniowiecznych ławach i zydlach.

Na długim stole o krzyżowych nogach stała maszynka z kawą, dość prymitywna zastawa, na dalszym zaś planie znajdowały się stalugi malarskie, kupy gliny i gipsu, często bowiem malarze malowali portrety obecnych, a rzeźbiarze lepili na poczekaniu popiersia. Powstawały tu czasem wcale udane dzieła sztuki, toczyły się dyskusje, sypały się dowcipy. Gdy tylko weszłam, zauważyłam że Witkiewicz jest na mnie zagniewany, w głuchym milczeniu ledwie się przywitał; był zresztą trochę "pod gazem". Udałam, że tego nie widzę, i zajęłam się kawą. W pewnej chwili, nie patrząc na mnie, wycedził przez zęby:

- Właściwie to co pani napisała o mojej sztuce, to jest nonsens.

- Możliwe, ale jeżeli panu wolno pisać nonsensy a nawet je wystawiać, to mnie wolno pisać nonsensy o pańskich nonsensach.

Koledzy parsknęli śmiechem, ale Witkiewicz się nie rozchmurzył. Siedział wciąż naburmuszony, od czasu do czasu zerkał jednak w moją stronę i wtedy uśmiechał się złośliwie, widać było że knuje zemstę. Nagle zerwał się, podbiegł do stalug i zawołał:

- Niech się pani nie rusza! Proszę siedzieć w tej pozie. O tak, przy stole, oparta na łokciu, bardzo dobrze. Pani mnie zmalowała, teraz ja panią zmaluję! Zresztą to nie potrwa długo, najwyżej 20 minut.

Oczywiście posłuchałam, no i w 20 minut portret, wykonany pastelami, był gotów.

O Boże zlituj się! Cóż ze mnie zrobił! Twarz większa niż normalna, nabrzmiała, cała jakby w bruzdach, rysach, z ust wykrzywionych przedziwnym grymasem unosi się jakby smużka dymu. Od dłoni aż do łokcia szeroka, krwawa pręga. A co było najboleśniejsze, że chociaż zrobiona na starszą przynajmniej o lat 30 i choć wyglądałam raczej na starego górala palącego fajkę - byłam jednak, niestety, podobna.

Zaiste, sroga to była zemsta!

Patrząc na to "arcydzieło" (ulubioną przez Witkiewicza półkarykaturę) trudno się było nie śmiać, toteż śmieliśmy się wszyscy, nie wyłączając mistrza i jego ofiary.

- Ale co znaczy ta krwawa pręga na mojej ręce? - spytałam.

- To?

Witkiewiczowi, zadowolonemu z udanej zemsty, humor się od razu poprawił.

- To? - powtórzył śmiejąc się. - To przecież ta krwawa łapa, co tyle talentów zamordowała. To krew niewinnych ofiar po niej spływa.

* * *

W kilka miesięcy później ten mój portret, oszklony, ozdobnie oprawiony, ukazał się na wystawie obrazów w Toruniu, po czym został mi uroczyście ofiarowany na pamiątkę.

Niestety, spalił się wraz z całym moim mieniem w Warszawie na Starym Mieście w pamiętne dni sierpniowe 1944.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji