Artykuły

Nestor

- W tym zawodzie połowa powodzenia zależy od szczęścia - mówi Bogusław Sochnacki, wieloletni aktor łódzkich scen, w rozmowie z Anną Świerkocką i Krzysztofem Kowalewiczem.

Anna Świerkocka, Krzysztof Kowalewicz: Poniedziałek od zawsze jest w teatrze dniem wolnym. Często zdarza się Panu pojawiać wtedy w Jaraczu"?

Bogusław Sochnacki: Ostatnio rzadko, bo jestem na emeryturze. Sprawy organizacyjne coraz mniej mnie dotyczą. Ale w latach 50. było zupełnie inaczej. Rzeszowski teatr, w którym debiutowałem, miał charakter objazdowy. W poniedziałki przeważnie występowaliśmy na różnych akcjach propagandowych. Pakowano nas do ciężarówki i jechaliśmy do PGR-u czy zakładu pracy. Dla młodego człowieka to była przygoda. Nie traktowałem tego jako przymusu.

Obchodzi Pan 50-lecie pracy artystycznej, ale nic nie słychać o hucznym jubileuszu?

- No i dobrze. Sytuacja materialna teatru nie jest najlepsza i ja to wykorzystałem. Miałem huczne czterdziestolecie. Wystarczy. Kiedy człowiek jest bardziej dojrzały, inaczej patrzy na świat. Dochodzę do wniosku, że w obchodzeniu jubileuszy gdzieś na dnie kryje się interes, żeby znów choć na chwilę zaistnieć, przypomnieć o sobie. To jest, wydaje mi się, naturalne pragnienie każdego aktora i dlatego z wielką przyjemnością odebrałem "prezent" Telewizji Wrocławskiej w postaci propozycji udziału w spektaklu "Obrona". Taki podarunek jubileuszowy jest najbliższy mojemu sercu.

Ciężko być nestorem?

- Zależy, z której strony się na to popatrzy. Być może niektórzy widzowie obserwując moje ociężałe ruchy widzą schyłek Sochnackiego. Z mojej strony wygląda to o wiele lepiej. To kwestia filozofii życiowej. Nie żyję ani przeszłością, ani przyszłością, a wyłącznie teraźniejszością. W pełni korzystam z chwili. Za- chwycam się każdym szczegółem świata. Obserwuję przyrodę z bliska w swoim ogródku. Zatrzymuję się nad rzeczami, na które przez lata z powodu zabiegania nie miałem czasu. Nie jestem typem emeryta przeżywającego załamania. Przez lata nauczyłem się pokory i szacunku dla ludzi. Dzięki wierze nie boję się śmierci. Jestem wewnętrznie spokojny.

Wystąpił Pan w ponad stu filmach. Trudno było pogodzić pracę na scenie i przed kamerą?

- Teatr był wtedy najważniejszy. Wszelkie plany filmowe zależały od synchronizacji z zajęciami w teatrze. Oczywiście, film dysponował ogromnymi pieniędzmi i czasami nawet samolotem dolatywałem na spektakl. Kiedy władzom wyjątkowo zależało na jakiejś produkcji, przedstawienie było wykupywane, a dyrekcja teatru - nawet zadowolona. Nikomu nie wydawało się to naganne.

Pamięta Pan dzień swojego zawodowego debiutu?

- Tego się nie zapomina tak jak pierwszej miłości. Podczas debiutu na scenie zagrałem jak w amoku, nie do końca wiedząc co się wokół dzieje. Pierwszy dzień na planie filmowym wiązał się z jeszcze większymi emocjami. Byłem wtedy na pierwszym roku szkoły teatralnej. Ludzie z produkcji filmu "Dwie brygady" wybrali na zdjęcia próbne kilka osób, w tym mnie. Znaleźliśmy się z kolegą w hali przy ul. Łąkowej. Najpierw poproszono jego na plan, a ja czekałem w garderobie, która mieściła się na górze hali. Nie mogąc wytrzymać napięcia wyszedłem na podest i spojrzałem w dół. Widok był przerażający. Stłoczona grupa ludzi w jaskrawym świetle olbrzymich reflektorów z dziwnymi długimi kijami otaczała bezradnego człowieka przy tokarce. Po cichu uciekłem z planu. Jednak reżyserowi spodobała się moja robociarska gęba i w końcu zagrałem, ale inną rolę.

W filmie grywał Pan zwykle role drugoplanowe. Nie miał Pan żalu do reżyserów, że nie dają szansy na kreowanie głównych postaci?

- W tym zawodzie połowa powodzenia zależy od szczęścia. Zagrałem w kilku filmach kompletnie nieudanych, ale nie z własnej winy. Na jakość obrazu składa się przecież wiele elementów. Kiedy scena jest źle zmontowana, sfotografowana, to choćbyś stworzył kreację, przejdzie niezauważona. Zetknąłem się na planie z wielkimi polskimi reżyserami. Byłem im znany z epizodów i dlatego mi je powierzali.

Zabiegał Pan szczególnie o jakąś rolę?

- To wyglądało tak, jak moje relacje z kobietami. Ktoś taki jak ja, z płomiennie rudymi włosami i piegami, podoba się tylko niektórym damom. Za młodu, jeśli na potańcówce jakaś dziewczyna wpadła mi w oko, to naturalnie wysyłałem do niej sygnały. Jeśli pozostawała obojętna, przestawałem się nią interesować. Tak też było z rolami. Gdy ktoś inny został obsadzony w roli, która mi się podobała, nigdy nie walczyłem, tylko się wycofywałem. Dlatego po tylu latach pracy nie czuję zawiści w kontaktach z kolegami. Nikt nie może mi zarzucić, że coś mu zabrałem.

Z teatru w Rzeszowie przeniósł się Pan do Łodzi. Dlaczego nie podjął Pan kolejnego wyzwania, czyli przeprowadzki do Warszawy?

- Powód był prozaiczny. Nie lubię się przeprowadzać, zmieniać miejsca. Do Rzeszowa jechałem z walizką i z walizką wróciłem. Ale w Łodzi już zakotwiczyłem na dłużej i bagaży przybyło. Stała obecność w stolicy nie gwarantowała większego sukcesu. Utwierdziło mnie w tym takie zdarzenie. Będąc po nagraniu którejś "Kobry" spotkałem w stolicy kolegę - aktora, który mieszkał tam od lat. Szliśmy ulicą Świętokrzyską. On elegancko ubrany, po warszawsku, ja - tak sobie. Nagle usłyszałem za nami szept jakichś podlotków: "Sochnacki, Sochnacki". Wtedy poczułem się bardzo dowartościowany. Pomyślałem sobie o koledze: "Zobacz, ty siedzisz w Warszawie i nikt cię nie poznaje".

Czy aktorstwo ma przed Panem jeszcze jakieś tajemnice?

- Zawsze będzie miało. Jeśli ktoś traktuje aktorstwo poważnie, do końca życia pozostanie ono dla niego tajemnicą. Kto nie ma już nic do odkrycia, odchodzi z zawodu. Podczas każdego spektaklu staram się podchodzić do roli tak, jakbym grał ją po raz pierwszy. Myślę, że na tym polega aktorstwo. Inaczej popada się w sztampę.

Co Pan myśli, kiedy siada w swojej garderobie i czeka na rozpoczęcie spektaklu?

- Zależy przed jakim. Na pewno nie jestem znudzony i nie myślę "O Boże, znowu". Najczęściej siedzę w garderobie sam, biorę jakąś ciekawą lekturę i czytam. Nie spędzam czasu w bufecie. Nie znoszę plotek. Wielu kolegów nie umie wytrzymać ciszy, samotności. Muszą z kimś być, dzielić się emocjami czy wrażeniami. Ja z zasady nie biorę udziału w tzw. "spotkaniach z publicznością". Nie jestem estradowcem, który sprzedaje siebie. Zawsze ceniłem wewnętrzny spokój. Ze względu na wrodzoną nieśmiałość chowam się za odtwarzanymi postaciami.

Kto zatem do takiego samotnika ośmiela się mówić "Socha"?

- Koledzy. I, po cichu, studenci. Ten pseudonim traktuję jako komplement. "Socha" oznacza narzędzie, które było przodkiem pługa i głęboko ryje ziemię. To oddaje mój charakter. Jestem solidny. Niczego nie robię powierzchownie. Nawet najmniejsze zadanie aktorskie traktowałem zawsze bardzo serio, bez taryfy ulgowej.

Wywiad przeprowadzono w listopadzie 2003 r.

Bogusław Sochnacki

ur. 1930) ukończył w 1953 r. Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Łodzi. Debiutował w tym samym roku w Teatrze Ziemi Rzeszowskiej, z którym związany był przez cztery lata. W 1957 r. trafił do Łodzi. Grał w teatrze "7.15" (1957-59), Jaracza (1959-63) i Nowym (1963-80). Od 23 lat występuje nieprzerwanie na deskach Jaracza. Obecnie można go oglądać w "Romeo i Julii" Szekspira oraz "Skórze węża" Tennessee Williamsa. W łódzkiej szkole filmowej aktor prowadzi zajęcia ze sceny wierszem. Sochnacki zaznaczył się w filmie rolami w takich obrazach jak: "Rzeczpospolita babska" Hieronima Przybyła, "Chłopi" Jana Rybkowskiego, "Noce i dnie" Jerzego Antczaka, "Jeszcze tylko ten las" Jana Łomnickiego, "Deborah" Ryszarda Brylskiego i "Szabla od komendanta" Jana Jakuba Kolskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji