Artykuły

Pałac z fałszywego złota

Na wiosnę 1955 roku wydarzyła się rzecz niesłychana: Światowy Festiwal Młodzieży w Warszawie. Po raz pierwszy na dwa tygodnie otwarto granice, wpuszczając do Polski bliżej nieokreśloną młodzież. Był to postęp oszałamiający - taki, który nie mieści się w głowach następnych, już bardziej normalnych, pokoleń. I my w Polsce odczuliśmy to wtedy jako zapowiedź daleko idących, prawie rewolucyjnych zmian - Rzeczpospolita drukuje fragment książki Sławomira Mrożka "Baltazar. Autobiografia".

W Polsce zwanej Ludową zmiany, jeśli przychodziły, to przychodziły nagle, z dnia na dzień. W kraju pozbawionym opinii publicznej nie mogło być inaczej. Wiadomość o Festiwalu Młodzieży była równie nagła, ale -w przeciwieństwie do ponurych, przeszłych i przyszłych doświadczeń naszego społeczeństwa, jak na przykład najazd na Czechosłowację czy stan wojenny Jaruzelskiego - niespodziewanie optymistyczna. Radość nasza była tym większa, że przemilczano cały aspekt seksualny tego niezwykłego wydarzenia. Pruderia była wtedy podwójnie wzmocniona przez komunistyczne tabu.

Z państwowego, oficjalnego punktu widzenia byliśmy jedynie młodzi i kwita. Pięćdziesiąt tysięcy młodych Polaków i Polek w Warszawie w zderzeniu z pięćdziesięcioma tysiącami młodych chłopców i dziewcząt z całego świata! Z pominięciem wszystkich aspektów tego niesłychanego zdarzenia - zakrawało to na głupotę rządzących nami. Ale założenie, że w komunizmie wszystkie zagadnienia daje się załatwić jawną bądź tajną siłą, znajduje tu uzasadnienie. Erotyzm to jedyna anarchia w znanym nam wszechświecie.

Szła dzieweczka

W dalszym ciągu należałem do zespołu "Dziennika Polskiego". Byłem jeszcze młody, ale już zasłużony, i wybranie mnie na Festiwal Młodzieży nie przedstawiało żadnych trudności. Przygotowania do tak ważnej chwili zajęły mi wiele czasu. Do dzisiaj pamiętam rodzaj bluzy z niebieskiej popeliny, coś pośredniego między frakiem a robotniczą odzieżą, która miała mi nadać odpowiednio dostojny, a plebejski szyk. Bluzy takie wydawano z przydziału wszystkim członkom polskiej drużyny. Swoją drogą, wziąwszy pod uwagę biedotę ówczesnej młodzieży, takie wyjście było wskazane.

W Warszawie wyznaczono mi kwaterę w jakiejś szkole, na terenie getta tylko częściowo odbudowanego. Czterdzieści łóżek na ogólnej sali. Momentalnie przypomniały mi się barakowe koszary w forcie w Boernerowie i kapral w roli głównej. Nie podobał mi się chaos w organizacji całego przedsięwzięcia. Nigdy nie było wiadomo, który autobus odjeżdża w którą stronę i o której godzinie. Chroniczny brak programu, poczta wyłącznie pantoflowa, czyli niepewne wiadomości na temat tego, czy dana narodowość będzie przedstawiała swój program i którego dnia. W rezultacie jeździłem przepełnionym tramwajem po Warszawie, której nie znałem, dowiadywałem się o programie w ostatniej chwili oraz spóźniałem się na rauty i bale. Mimo to chodziłem po Warszawie jak zaczarowany. Nieustannie kochałem się w coraz to innej widzianej z daleka dziewczynie, a raz nawet zatańczyłem z Murzynką. I byłoby znośnie, gdyby nie nadeszła nasza narodowa uroczystość w Pałacu Kultury i Nauki.

Jak dziś widzę we wspomnieniach sale pałacu, a w nich jakąś setkę ubranych jednakowo Polek i Polaków, trzymających się za ręce i śpiewających nieśmiertelną pieśń "Szła dzieweczka do laseczka, do zielonego...". Nie kwapiłem się do trzymania za ręce, a jeszcze mniej do śpiewania tej pieśni. Ale olśniła mnie całość tej sytuacji. Oto ja -zdziecinniały stary kretyn - bo już mi szło dwadzieścia pięć lat - trzymałem za ręce równie zdziecinniałego Polaka i Polkę i tańczyłem posuwiście, śpiewając: "...do zielonego, cha, cha, cha, do zielonego, cha, cha, cha, do zielonego". Znajdowaliśmy się w pałacu z fałszywego złota i sztucznych kamieni. Wrażenie, że ktoś robi ze mnie durnia, było tak silne, że ogarnięty furią, usiłowałem dowiedzieć się, kto to jest, żeby go zabić. A jednocześnie nie mogłem tej furii okazać i wykrzywiałem gębę w fałszywym uśmiechu do publiczności, którą stanowiła "młodzież z całego świata". Młodzież ta otaczała nas zewsząd, bijąc brawo. Doczekałem do zakrętu i zniknąłem.

Pożegnanie z "Dziennikiem Polskim"

Pierwszym tego następstwem było moje odejście z "Dziennika Polskiego". Nie lada dyplomacji to wymagało. Uzyskawszy audiencję u redaktora naczelnego, poprosiłem o dymisję. Przedstawiając argumenty, zaplątałem się w niedorzeczności. A mówiłem po prostu o wolności. Wyszło na to, że byłem w trakcie robienia kariery i dziennikarstwo mnie już nie interesowało. To była prawda, ale ja nie chciałem urazić kolegów dziennikarzy, a poza tym ogólnie panująca hipokryzja nakłaniała mnie do przyjęcia postawy: "Ja malutki. Nie bijcie mnie". Męczyłem się, bo ta myśl, której poszukiwałem wtedy w Pałacu Kultury i Nauki, była o krok od sformułowania. Myśl, że ktoś robi ze mnie durnia i że ten ktoś to ja sam. Wizyta w redakcji była konsekwencją tych rozważań. Aby móc wszystko powiedzieć do końca, musiałem poczekać na zmianę ustroju.

Nie byłem i nie chciałem stać się wariatem. Człowiekiem, który zaszedł najdalej, opierając się ustrojowi, był mój zmarły nie tak dawno genialny rówieśnik Janusz Szpotański - filozof, matematyk i szachista. Za swój opór zapłacił więzieniem, gdyż rozpowszechniał wśród znajomych satyryczne poematy i ktoś na niego doniósł. Zrozumiałem, że w Polsce najważniejszą rzeczą była przynależność do jakiejkolwiek instytucji i posiadanie legitymacji członkowskiej. Wtedy była szansa, że instytucja będzie bronić obywatela, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Zamieniłem więc dziennikarstwo na znacznie bardziej prestiżowy zawód, który zresztą znany był mi od dawna. Moją instytucją nadrzędną stał się teraz Związek Literatów Polskich.

Tak więc po czterech latach przebywania w tym związku w charakterze figuranta zaistniałem w nim naprawdę. To znaczy, jako pozornie tylko zgodny z jego światopoglądowymi założeniami. Taki wtedy był los polskiej literatury.

Odzyskałem relatywną wolność i powodziło mi się coraz lepiej. Zaniechawszy znienawidzonej publicystyki, zacząłem pisać felietony i opowiadania do pism ogólnopolskich. "Przekrój" w dalszym ciągu publikował moje rysunki. Ukazywały się też książeczki rysunkowe, wydawane przez Iskry. W następnym roku opublikowałem ilustrowaną opowieść pod tytułem "Ucieczka na południe". W zimie 1956 roku napisałem powieść "Maleńkie lato". Ale na pełne otwarcie na rzeczywistość i na samego siebie musiałem jeszcze poczekać aż do emigracji.

Na Wschodzie, czyli w Związku Radzieckim, panowała trójka: Malenkow, Bułganin i Kosygin. Trwał okres niepewności i nie wiadomo było, co z tego wyniknie. Na Zachodzie neokolonializm zaczął pękać w szwach, czego wynikiem był poroniony desant zestrony Anglii i Francji w rejonie sueskim. Na Wschodzie doszedł do władzy Chruszczow. Ale to nastąpiło dopiero późną jesienią, a ja w maju 1956 roku udałem się do Związku Radzieckiego.

Podróż do Rosji

Była to moja pierwsza podróż za granicę, nie licząc kilkudniowego epizodu na Słowacji. To była również pierwsza w historii wycieczka zagraniczna zorganizowana przez Orbis - państwowe biuro turystyczne. W punkcie zbornym, w pociągu podstawionym na Dworcu Wschodnim w Warszawie, zastałem uszczęśliwionych wycieczkowiczów. Byli uszczęśliwieni, ponieważ nagle zaczęła panować moda na swojego rodzaju sprawiedliwość, czyli na "rozwiązanie losowe". Polegało to na tym, że wycieczki zagraniczne były przydzielane na drodze losowania, co w pewien sposób zapewniało sprawiedliwy ich rozdział. Z własnego doświadczenia wiem, że system ten pojawił się w 1956 roku i przetrwał najwyżej dwa lata. Nastał w ramach odwilży, czyli - inaczej mówiąc - osłabienia władzy. Z chwilą kiedy zakończyła się odwilż, system ten automatycznie powrócił do normy, ale w dalszym ciągu nie było wiadomo, ile biletów na daną wycieczkę sprzedano losowo. Takie informacje w biurach podróży okryte były tajemnicą. Tym samym tajemnicą pozostało, ile biletów zarezerwowano przez czynniki oficjalne, ile przez znajomości, a ile przez płatną protekcję. Oczywiście po uprzednim zatwierdzeniu każdego uczestnika wycieczki przez UB. Niemniej cieszyli się wszyscy.

Rosja była dla mnie pamiętna z dwóch powodów. Po pierwsze -doznałem w niej poczucia przestrzeni. Po drugie - już w pociągu poznałem moją pierwszą żonę.

Trasa wiodła przez Moskwę, Kijów i Odessę. W Odessie przesiedliśmy się na statek. Jeden dzień odpoczynku na redzie w Jałcie i przystań finalna w Batumi. Tam pozostaliśmy przez tydzień, urozmaicony różnymi wycieczkami. Potem wróciliśmy do Odessy, a stamtąd pociągiem do Moskwy i Warszawy.

Przez dwa tygodnie pozostawałem "w gorączce", a w Odessie - na słynnych schodach - doznałem lewitacji. Uczucie swobody, przestrzeni i nieograniczonych możliwości ogarnęło mnie z siłą, której nigdy bym się nie spodziewał. Nagle przypomniałem sobie, że jestem jeszcze młody, a przyszłość jest przede mną. Kto by przypuszczał, że moja ucieczka na Zachód w siedem lat później zaczęła się na Wschodzie.

Zapoznałem się bliżej z moimi towarzyszami i towarzyszkami podróży. Byli to ludzie najrozmaitsi, od twórczych inteligentów (niektórzy byli bardzo znani w Warszawie) do ordynarnych kombinatorów. Szybko powstały grupy, zgodnie z zasadami doboru naturalnego. Pewną uciążliwością był rozdział pokoi, przestrzegany z całą surowością. Pary pozamałżeńskie, do których ja nie należałem, były rozdzielane w sposób nieubłagany. Nieodmiennie lądowałem w pokoju z pewnym nudziarzem, znacznie starszym ode mnie, ale nominalnie również nieżonatym. Ponieważ grupa ludzi znajdujących się w mojej sytuacji była bardzo liczna, zaczęły się niesnaski i narzekania, ale poza dawaniem wyrazu temu, co Polacy sądzą o Rosjanach, nic nie dało się zrobić. Podobną surowość miałem później spotkać w Madrycie. Tym razem z powodów wręcz przeciwnych do komunizmu. Było to za życia generała Franco, fanatycznego dyktatora i wyznawcy wiary katolickiej.

Wróciłem odmieniony

Na Krymie, kiedy ja i moja towarzyszka wracaliśmy na statek, przyczepiło się do nas dwóch małolatów. Byli podpici, weseli i śpiewali na francuską nutę piosenkę z repertuaru Yves'a Montanda: "Pajdiom w kino, s nami Brigitte Bardot, o la la la, c'est magnifique". Inna rzecz, że kiedy w minutę później napotkał nas patrol milicji, nagle zesztywnieli i zaczęli iść prosto, dopóki patrol nie przeszedł. Odezwała się w nich stara dobra tresura.

Miałem o Rosji ograniczone pojęcie. Przedstawiała mi się jako mroźna, północna równina. Teraz odkryłem Rosję południową, górzystą i pełną tropikalnych lasów. Zachwycił mnie Krym, Morze Czarne, palmy i egzotyczne owoce, a także gruzińska ludność, nieeuropejskie obyczaje i pobliże muzułmańskiej Azji. Wszystko to potwierdzało moje poczucie o nieskończonych możliwościach.

Wracałem z Rosji już odmieniony, sam jeszcze o tym nie wiedząc. Maria Obremba była Ślązaczką. Jej ojciec, później lekarz, był adiutantem w powstaniu śląskim. Jej babka mówiła tylko po niemiecku, ale jej chłopska rodzina z "zielonego" Śląska trwała w polskości. Matka była z Poznania. O ile sobie przypominam, popełniła mezalians, poślubiając chłopskiego syna, o czym nie przestawała mu przypominać. W roku 1939 ojciec Marii był już znanym lekarzem w Katowicach, ale musiał natychmiast uciekać, zagrożony przez gestapo. Jego historia z Korfantym była tego przyczyną. Dopiero po wojnie wrócił do domu, ale natychmiast potem zmarł. Maria miała bliźniaczą siostrę i często jeździła do Warszawy, gdzie przebywała jej siostra. Maria skończyła ASP i trudniła się pracami dorywczymi, jednak głównie uprawiała malarstwo, co w okresie realizmu socjalistycznego nie było rzeczą łatwą.

Po powrocie do kraju utrzymywaliśmy znajomość. Bywałem w Katowicach częściej niż ona w Krakowie, z uwagi na mój mikroskopijny kąt na ulicy Krupniczej. Tymczasem jej mieszkanie, przedwojenne, mimo przymusowych lokatorów, wciąż zapewniało nam dodatkową przestrzeń.

Gdy podróżowaliśmy po Rosji, w Polsce miała miejsce prawie rewolucja, która w ówczesnej prasie polskiej została nazwana "wypadkami poznańskimi". Na skutek kolejnej podwyżki cen na artykuły pierwszej potrzeby robotnicy w Poznaniu podnieśli bunt. Spalono znienawidzony gmach UB i wypuszczono więźniów. Przez chwilę wydawało się, że - mimo braku wszelkiej informacji - cały kraj przyłączy się do Poznania. Jednak reakcja milicji i wojska była bezwzględna. Zginęło wielu ludzi, do tej pory nikt nie wie ilu, a prezes Rady Ministrów - niejaki Cyrankiewicz - oświadczył uroczyście: "Każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw władzy ludowej, niech będzie pewien, że tę rękę władza odrąbie".

Kapelusz gondoliera

Rozgrzany "wygraną losową", postanowiłem spróbować jeszcze raz i wygrałem! Tym razem odbyłem wycieczkę do Wiednia i do Wenecji. Dzisiejsze podróże - nawet te wokół globu - są rzeczą zwyczajną. Wystarczy wpłacić zaliczkę w pierwszym lepszym biurze turystycznym. Ale wtedy, po przebyciu różnych skomplikowanych formalności, których ostatecznego wyniku nigdy nie było się pewnym, znalazłem się wreszcie w autobusie zdążającym do Cieszyna.

Pierwszy etap - Wiedeń -był jako tako na moją miarę. Wyrosłem w Galicji, jednej z trzech prowincji podczas wcześniejszych zaborów. Cywilizacja austriacka była mi więc bliska. Ale kiedy przekroczyliśmy granicę uderzyła mnie... geometria. Stwierdziłem ze zdumieniem, że w Austrii była ona nieco inna niż w Polsce. Jej nadrzędną cechą była zgodność kątów prostych. Nic tam nie było krzywe, niepewne, pociągnięte ręką, której w połowie drogi odechciało się wszystkiego. Zapadł zmierzch. Porzuciłem rozważania o geometrii i oddałem się z kolei czynności podziwiania niezwykłej poświaty, która rosła nieznacznie, ale stale - w miarę jak zbliżaliśmy się do Wiednia. To, co początkowo wziąłem za zjawisko nadnaturalne, okazało się poświatą pochodzącą od niezliczonej liczby lamp ulicznych, neonów, oświetlonych okien, restauracji, barów i kawiarni. Po raz pierwszy w życiu, mając lat dwadzieścia sześć, zobaczyłem prawdziwe miasto.

Jednak dopiero Wenecja przerosła moje wszelkie oczekiwania. Nic dziwnego. Znalazłem się w miejscu jedynym na świecie, osobnym, całkiem niezależnym od świata, nawet zachodniego. Ale to zrozumiałem znacznie później. Chodziłem po Wenecji w obłędnym zachwycie. Część tego zachwytu przekazałem potem we fragmentach opowiadania "Moniza Clavier". Fragment dotyczący mojej wyprawy na Lido i spotkania jadącej konno Monizy oraz jej towarzysza jest autentyczny. No, może tam Monizy nie spotkałem, ale po Lido szedłem pieszo. Autentyczny jest również kapelusz gondoliera, zakupiony w Wenecji i przywieziony do Krakowa. Przez parę lat wisiał na lampie, dnem do góry, aż sczezł.

Wybitni i obiecujący

Życie po Październiku stawało się coraz ciekawsze. Historycy twierdzą, że takie było już wcześniej, od słynnego referatu Chruszczowa. W Polsce po raz pierwszy wydano "Złego" Leopolda Tyrmanda, co okazało się niebotycznym sukcesem. Błyskawiczną karierę robił Marek Hłasko. Ożywała "inicjatywa prywatna". Chodziliśmy codziennie na obiady do nowo otwartej restauracji w bramie przy ulicy Sławkowskiej i do restauracji Pod Gruszką - na rogu ulicy Szczepańskiej. W obu nie można było znaleźć miejsca, ponieważ przebywali w nich ludzie wybitni i obiecujący, którzy przyciągali innych. W oczach opinii krakowskiej należałem coraz bardziej do pierwszych niż do drugich. Codziennie piliśmy tęgo w Warszawiance do czwartej rano. Niektórzy na umór. Leszek Herdegen święcił tryumfy w Starym Teatrze. Wraz z żoną zmienili mieszkanie. Mieszkali teraz przy ulicy Masarskiej. Nastąpił złoty okres Piwnicy pod Baranami. Mnożyły się imprezy, bale, atrakcje i przedstawienia. Nowoczesna sztuka abstrakcyjna podnosiła się coraz śmielej w teatrze, w literaturze i w malarstwie. Doszło do tego, że lud używał pojęcia "picasy" - od nazwiska słynnego malarza, w ogóle go nie znając. Z ostrożności nikt tego nie mówił, ale rewolucyjny nastrój unosił się w powietrzu. Żyć, nie umierać.

Oprócz intensywnej działalności w "Przekroju" prowadziłem wtedy "Postępowca" - satyryczną rubrykę w "Dzienniku Polskim", a potem w "Życiu Literackim". Zgodziłem się też na zaproszenie Teresy Stanisławskiej, naczelnej "Echa Krakowa", do pisania recenzji teatralnych. Stale pisałem opowiadania i miałem pełne ręce roboty.

W coraz mniejszym stopniu brałem udział w życiu PZPR. Tajny referat Chruszczowa wstrząsnął PZPR oraz innymi partiami komunistycznymi w Europie. Polska partia pod wpływem tego szoku straciła na pewien czas dawną sprawność. Przyczyniły się do tego liczne afery, w tym głównie afera Światły - dawnego dygnitarza UB, który uciekł do Ameryki - a nieśmiała demokracja ostatniego roku też zrobiła swoje. Partia była w zawieszeniu, przyspieszono wymianę pierwszych sekretarzy, trwały różne reformy. Dla takich jak ja była to idealna okazja, by zniknąć. Moja przynależność, którą odczuwałem coraz bardziej jako nieporozumienie, była jednak faktem.

Fragmenty książki Baltazar. Autobiografia, która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji