Artykuły

Ripley wraca do Studia. Niestety

Jeśli spektakl raz się nie udał, najlepiej zrobić sequel. Taka osobliwa logika zdaje się przyświecać Teatrowi Studio.

Pamiętacie Utalentowanego Pana Ripleya Radosława Rychcika z kameralnej sceny Studia? W ubiegły piątek jego bohater trafił na dużą scenę. Ripley pod ziemią to teatralny powrót bohatera kryminałów Patricii Higsmith, znanego też z ekranizacji z Mattem Damonem — naciągacza, mordercy i złodzieja tożsamości.

Tym razem Ripley uczestniczy w przestępczej siatce trudniącej się produkcją i sprzedażą sfałszowanych obrazów niejakiego Dervatta. To mistrz, który dawno temu umarł lub zaginął, ale którego funkcjonowanie na rynku sztuki podtrzymują wprawni fałszerze produkując wciąż nowe obrazy. A że na trop oszustwa trafia bogaty kolekcjoner i nieustępliwy amator-znawca malarstwa (Mirosław Zbrojewicz), Ripley wrócić musi na drogę zbrodni.

Reżyseruje znów Rychcik, w roli Ripleya — ponownie Marcin Bosak. Spektakl rozpoczyna się jego 45-minutowym monologiem, w zasadzie monodramem, przedstawieniem w przedstawieniu. Zanim rozpocznie się właściwa akcja, Bosak jako odbierający Oscara Marlon Brando opowiada o aktorstwie. Jeśli grane na bliskim kontakcie z widzem przemówienie wyda wam się pretensjonalne — strzeżcie się, bo to najlepszy fragment spektaklu. Przez kolejne 3 godziny jeszcze nieraz za nim zatęsknicie.

Pomysł na adaptację powieści, w której podstawowym motorem akcji będą rozlegające się co chwilę z offu długie fragmenty narracji — rozmowy telefoniczne czy listy — jest na dłuższą metę nieznośny. Pomysł z celebrowaniem prostych gestów — wszystkich przejść, wejść, odbierania telefonu i krzątania się po domu (świetna scenografia Anny Marii Karczmarskiej) — byłby może i dobry, gdyby oprzeć na nim jedną albo dwie sceny i precyzyjniej wyreżyserować. A nie katować nim widza przez czas mniej więcej dwóch seansów kinowych. Gdyby spektakl miał dramaturga albo gdyby ktokolwiek inny zrobił tu sensowne skróty — np. reżyser — mógłby trwać 2 godziny.

Rychcik robi wiele, by „komiksowe" środki, które kojarzą się z atrakcyjnym i popularnym stylem teatralnego opowiadania, zaaplikować w sposób rozwlekły i nużący. By kryminalna intryga ciekła jak niedokręcony kran, a suspens zastąpiony został skłaniającym do drzemki snujstwem.

Przede wszystkim — dramatycznie brak tu rytmu, co może dziwić w spektaklu, którego sceny są byle jak pozlepiane piosenkami; sceniczne niedzianie przeplata się tu dźwiękiem. Gdy akcja przenosi się do Londynu, to poza London Calling The Clash usłyszymy kolaż radiowych newsów z różnych momentów historii Wysp (śmierć księżnej Diany, Brexit.). Jest też kuriozalna sekwencja ruchowa, w której aktorzy — oświetleni kontrami, nie widzimy twarzy — maszerują po scenie w tę i z powrotem, przypominając początki polskiego musicalu lat 90. Ma to na celu, jak się zdaje, oddanie atmosfery wielkiego miasta.

Nie pomagają Ripleyowi rozwiązania aktorskie — zwłaszcza przerysowanie, od którego specjalistą jest Tomasz Nosiński (tu w roli ekscentrycznego malarza, filaru fałszerskiej siatki). Również Maria Dębska (znana z Moich córek krów czy Demona) zasługiwała w Studiu na lepszy debiut niż niedomyślana rólka żony gangstera — dziedziczki z wyższych sfer, udającej w groteskowy sposób francuski akcent — pretensjonalna postać grana pretensjonalnie. Na zabawę kliszami za mało w tym wszystkim poczucia humoru, świadomego dystansu. Zabawny epizod z infantylnym kuzynem przyjaciela z Ameryki (gościnnie: Piotr Żurawski) — to zbyt mało na tak długie przedstawienie.

Kierowane od niedawna przez Natalię Korczakowską Studio jest miejscem interesujących słuchowisk, koncertów, gościnnych wydarzeń w plenerze. W kategorii „spektakl" jednak nowa dyrekcja artystyczna rozpoczyna się spektakularnym falstartem.
 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji