Artykuły

Zen z pikseli

"Robert Robur" wg Mirosława Nahacza w reż. Krzysztofa Garbaczewskiego w TR Warszawa. Pisze Agata Tomasiewicz w portalu Teatr dla Was.

Zdarzyła się rzecz niespotykana. Spektakl Krzysztofa Garbaczewskiego, oparty na prozie Mirosława Nahacza, nie wymaga od widza wybitnych umiejętności czy kompetencji interpretacyjnych. Do pełnego odbioru "Roberta Robura" wystarczy elementarna wrażliwość; zdolność wychwycenia wartkiego pulsu narracji. Pozostaje pytanie, czy sama reżyserska intuicja wystarczy do wypreparowania z dzieła fundamentalnych sensów.

Nahacza chętnie nazywa się współczesnym "poetą wyklętym", choć nie da się ukryć, że brzmi to jak termin-wydmuszka. Polscy krytycy nader chętnie włączają nowe nazwiska w poczet teraźniejszych poetes maudits. Owszem, specyficzny styl autora z Gorlic spotykał się z krytyką. Nie można jednak powiedzieć, że cała gloria spłynęła na Nahacza dopiero po jego samobójczej śmierci; pamiętam (będąc jeszcze dzieckiem, więc przez mgłę), że wydanie debiutanckiej powieści "Osiem cztery" w 2003 roku zaowocowało niemałym szumem w pewnych kręgach, a recenzje wahały się od pochwał po czołobitność. Nie można jednak wykluczyć, że z perspektywy lat odczucia ulegają przekłamaniu.

W każdym razie bezpieczniejszą niż "poeci wyklęci" szufladką, w którą dałoby się wcisnąć Nahacza, to szufladka "młodych, zdolnych, bezkompromisowych", debiutujących w okolicach egzaminu dojrzałości. Nasuwa się tutaj porównanie z Dorotą Masłowską, choć takie analogie pociągają za sobą pewne uproszczenia; obydwaj autorzy wykształcili wszakże autonomiczny styl pomimo współdzielonej tendencji do chwytania i parodiowania "języka ulicy". Kariery obydwu pisarzy, przynajmniej w kontekście teatralnym, przebiegły jednak zgoła inaczej. Masłowska szybko została namaszczona na papieżycę teatru. Okazało się, że język jej dramatów (i nie tylko dramatów) sprawdza się w rozmaitych strategiach inscenizacyjnych. Twórczość Masłowskiej gładko przechwyciły inne media - teatr, teatr telewizji, film. Z biegiem czasu stało się oczywistym, że Masłowska potrafi pisać i dla dzieci ("Jak zostałam wiedźmą" w Teatrze Studio); wówczas ugruntowana została jej niekwestionowana pozycja najlepszej współczesnej polskiej pisarki tworzącej także dla teatru. Temu tytułowi może zagrozić obecnie tylko Weronika Murek, choć wciąż czekamy na naprawdę wartościowy spektakl oparty na jej tekstach.

Dlaczego podobna popularność nie stała się udziałem Nahacza? Oczywiście winą można obarczyć dość skromny dorobek (ostatecznie pisarz postanowił odebrać sobie życie zanim jego kariera zdążyła nabrać prawdziwego rozpędu). Z realizacji opartych na prozie Nahacza przypominam sobie tylko "Warszawę-Grabiny 6:12" w reżyserii Piotra Ratajczaka w Teatrze IMKA w Warszawie - kanwą spektaklu był "Bocian i Lola". Niestety, realizację można zaliczyć do tych, po których nie zostaje nawet smuga pamięci - a chyba lepiej zostać zapamiętanym jakkolwiek, niż nie zostać zapamiętanym w ogóle.

Nie przepadam za określeniem "współczesny poeta wyklęty" w odniesieniu do twórczości Nahacza; takie epitety wkomponowują się w rzewliwe epitafia pisane dla tych, którzy zbyt wcześnie odeszli z tego świata. Wydaje mi się, że Nahacz, przynajmniej w kontekście życia teatralnego, jest bardziej "przeoczony" niż "wyklęty".

"Niezwykłe przygody Roberta Robura" to proza niełatwa w translacji na język innych mediów. Wydaje się jednak, że to Krzysztof Garbaczewski jest osobą predestynowaną do próby przetłumaczenia tej narracji za pośrednictwem dostępnych sobie środków. Jeśliby potraktować warszawskiego "Roberta Robura" wyłącznie jako próbę przełożenia języka powieści na inne kanały, swoiste unaocznienie literatury - wtedy byłabym w stanie kupić tę wizję. Widowisko zrealizowane pod auspicjami TR Warszawa ogniskuje dwa języki, które tłumaczą siebie wzajemnie. Warto wcześniej przeczytać ostatnią powieść Nahacza. Bynajmniej nie w celu rozeznania się w meandrach akcji; tropy i tak zostaną zmylone. Dlaczego należy zatem zapoznać się z "Niezwykłymi przygodami Roberta Robura"? Cóż, choćby po to, by zaobserwować, w jaki sposób literatura i teatr dopełniają siebie nawzajem. Nie jest to jednak droga na skróty. Nawet wnikliwa lektura książki nie ułatwi zadania interpretatorowi. Adaptacja tandemu Garbaczewski-Jakub Żulczyk opiera się na pokaźnej inwersji chronologicznej. Scenariusz jest wynikiem cięć i składania na nowo i tak już uproszczonych klatek. "Robert Robur" to świat zmontowany ze ścinków, obrzynków, wprawiany w ruch za pośrednictwem gorączkowej narracji. Warte uwagi są wszelkie zabiegi reżyserskie mające na celu uwypuklenie remiksowego, momentami nawet komiksowego charakteru. Jeżeli jednak ktoś oczekuje po spektaklu potencjału krytycznego, to przypuszczam, że z teatru wyjdzie niepocieszony. "Robert Robur" Garbaczewskiego nie zawiera żadnej treści naddanej. Nie jest to rozwinięcie zarysu antyutopii, w której obywatele wegetują w medialnym pandemonium, zasilani mocą światła (bynajmniej nie mistycznego, lecz syntetycznego). Nie jest to opowieść kryminalna spod znaku whodunnit; tajemnicze morderstwa mają za zadanie jedynie wprawić narracyjną machinę w ruch. Nie jest to wreszcie pogłębiona diagnoza generacyjnego zamętu; próżno upatrywać ważkiego portretu pogubionych dwudziestoparo- i trzydziestoparolatków, oddających się freelancerskiej karierze i nieskończonym ciągom alkoholowo-narkotykowym. Niewiele tutaj zostaje do przemyślenia. Zostaje czysto sensoryczne doświadczenie "wściekłości i wrzasku" (tak brzmi tytuł serialu będącego głównym towarem zmediatyzowanej rzeczywistości; ścieżkę skojarzeń z Faulknerem uważam za otwartą, choć nie wiążącą).

Garbaczewski wraz ze współpracownikami wykorzystuje potencjał sztuki mediów w celu wykreowania zdystansowanego świata. Trudno zresztą wyobrazić sobie inną sytuację, skoro uniwersum Roberta Robura to wielki paszkwil na medialną dyktaturę. Widz natychmiastowo zostaje wtrącony w ramy scenicznego świata; to teatr, którego nie można rozłożyć na czynniki pierwsze, zanalizować i wyprowadzić spójną linię interpretacyjną; to teatr, w którym można się zanurzyć, immersyjny, bombardujący bodźcami. Większość akcji rozgrywa się w obrębie filmu wyświetlanego w ogromnym wielobarwnym oku ulokowanym w centrum sceny (minimalistyczna i funkcjonalna scenografia to zasługa Aleksandry Wasilkowskiej). Wnętrze oka pełni rolę ekranu; w nadtłuczonej soczewce ogladamy migawki z życia tytułowego Robura. Pojawiające się weń postacie będą wykrzywione przez efekt rybiego oka. Nienaturalnie jaskrawe kolory wspomagają wrażenie odrealnienia. Jedynie w niektórych momentach aktorzy wyjdą na proscenium usytuowane przed "boską" soczewką, ukazując swoje zapośredniczone do tej pory ciała. Gros sytuacji rozegranych przez realnie obecnych na scenie aktorów stanowią rytuały Mistrza (Sebastian Pawlak). Ów parareligijny odłam wystąpi przeciwko lansowanej przez tajemnicze władze wizji świata. Pozostali bohaterowie, o ile pojawią się fizycznie przed publicznością, będą odziani w futurystyczne kostiumy zakrywające twarze. Odczłowieczenie "ambasadorów światła" ma konkretny cel - zatuszowanie cielesności, zmysłowości, "mięsistości", tak skrzętnie tajonej przez niedookreślony aparat władzy. Pospolite "mięso" traktowane jest jako symptom ludzkiego cherlactwa; człowiek przysposobiony do "życia wiecznego" stanowi kompilację fotonów, bitów, pikseli.

Na większość spektaklu składają się rwane intro- i retrospekcje Robura, w tym szaleńczy pościg piwnicznymi korytarzami, zaaranżowany w sposób przypominający estetykę gier typu first-person shooter - wytworzeniu takiego efektu sprzyja gwałtowny ruch kamery, odtwarzający perspektywę gracza bezpośrednio zaangażowanego w rozgrywkę. Napięcie wytworzone w scenie gonitwy jest co i rusz rozminowywane, choćby przez moment rzucenia pod nogi lustra wyobrażającego komiksową chmurkę czy kadry z Dobromirem Dymeckim jako inspektorem Mirosławem Kryzysem, objadającym się panierowanym kurczakiem z popularnej sieci fast food.

Ciekawa roszada miała miejsce w przypadku kreacji postaci tytułowej. Obsadzony w roli Robura Dawid Ogrodnik w ostatniej chwili wycofał się z projektu. Dlatego ostatecznie w przedstawieniu widzimy ciało Pawła Smagały, przemawiającego podłożonym z offu głosem Justyny Wasilewskiej. Ów wymyślony naprędce zabieg skutkuje intrygującym dysonansem pomiędzy tym, co zostaje unaocznione widzom (ciało wykonawcy), a tym do czego uzyskujemy ekskluzywny dostęp (wewnętrzny głos postaci). I to właśnie beznamiętny, niekiedy wręcz zblazowany głos Wasilewskiej kontrastujący z fizycznością performera zapewnia sugestywny komentarz do chaotycznej, nieskoordynowanej rzeczywistości.

Rwaną narrację spektaklu ograniczono pewną ramą. Scena początkowa i scena finałowa w pewnym stopniu różnią się od frenetycznej akcji wypełniającej większość prawie czterogodzinnego widowiska. Prolog "Roberta Robura" (moim skromnym zdaniem najlepszy w całej realizacji) stanowią projekcje wyświetlane w ogromnym oku, przypominające obrazy zarejestrowane przez skaner ultrasonograficzny, przy dźwiękach chorału "Lux aeterna" (mistrzowskie połączenie sakralnej wymowy z państwową indoktrynacją, promującą "światło" jako nadrzędną wartość). Hipnotyczne majaki zostają przełamane naturalistycznym obrazem porodu. W dalszej części projekcji, wciąż utrzymywanej w klimacie życia płodowego, odbywa się lekcja nauki o świetle. Aktorzy-dzieci naiwnie powtarzają wtłaczane weń komunały o pięknie i mocy medialnej iluminacji. Po scenie korepetycji następują obrazy poświęcone aktorce serialowej, Joasi, zobligowanej do opuszczenia serialu "Miś z okienka". Banicja z komfortowego świata medialnego mamidła równa się wydaleniu z matczynej macicy.

Finał spektaklu inspirowany jest życiem Nahacza; rozgrywa się w łemkowskiej wsi (to nawiązanie do pochodzenia pisarza), gdzie odkryto najlepszą drogę eskapizmu, czyli bezpardonowe łojenie eteru dietylowego. Wyobrażenie azylu ocalałych od medialnego ogłupienia przypomina nieco zakończenie "Fahrenheit 451" w reżyserii Marcina Libera w gdańskim Teatrze Wybrzeże. Komuna renegatów tworzy odizolowaną od reżimu rzeczywistość. Sielanka zostaje co prawda zburzona przez, szczerze mówiąc, średnio porywające spotkanie ojca i syna - Matheo DeZi (dobra rola Cezarego Kosińskiego) z synem, Robertem Roburem. "I tak to ja jestem bohaterem" - mówi Robur, ucinając wszelkie pretensje do zawładnięcia opowieścią. Pada strzał. Krew ojca broczy ustawioną z tyłu białą soczewkę, na stelażu. Rozlega się pogrzebowe responsorium "Libera Me". Tułaczka dobiega końca (być może dopuszczam się nadinterpretacji, ale widzę w tej scenie rewers mitu o Odyseuszu - Telemach, po nieustannych wojażach, odnajduje swojego ojca; spotkanie obydwu staje się walką o ustalenie wyłącznego prawa do "mitu").

"Pełnia obrazu w twoich oczach, bracie, siostro" - głosi jeden z leitmotivów spektaklu. Nie jestem pewna, czy z "Roberta Robura" można wyzyskać coś więcej niż tylko doraźny obraz. Prawdopodobnie nie - i to jest główny zarzut wobec najnowszej premiery Garbaczewskiego. Jeżeli ktoś potrzebuje jednak wizualnego narkotyku, w którym sprawnie rozczynia się popkulturowe konwencje, niech uda się w pościg za Matheo DeZi. Ja chyba odpadłam w przedbiegach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji