Artykuły

Na marginesie mody

Nagle stały się modne wszelkie przeróbki i przystosowywania sceniczne. No, więc: hajże na Adaptację! I już można powiedzieć, że nikt przed twórcą i realizatorem nowej adaptacji nie wprowadził jej do teatru. Wtedy nieważna staje się sprawa wyboru danego scenariusza, który wyrósł na cudzych drożdżach z tworzywa nie dramaturgicznego. Prawdziwi odkrywcy adaptacji usprawiedliwionych potrzebami sceny i wnoszący istotny wkład do dziejów teatru -giną, przytłoczeni ambicjami swoistych karierowiczów dramatycznych, dla których ani wybór dzieła, ani kongenialność przekładu z jednego gatunku literackiego na inny rodzaj literacki - nie stanowi głównego celu. Skoro zaistniała moda na odkrycia przeróbek scenicznych - należy być za wszelką cenę - modnym. Ten głód adaptacji w naszych teatrach jest pozornym głodem, jako zjawisko artystyczne. Głodem, nie wynikającym z niedożywienia dramaturgiczną strawą przeciętnego i masowego konsumenta kulturalnego, ów głód trawi niemal wyłącznie wąskie kręgi niektórych ludzi teatru. Czy dlatego, że brak im prawdziwych utworów dramatycznych? Albo, że spoza przyspieszonej "produkcji" premier - wyziera niepokojąca pustka bibliotecznych półek, skąd nagle poznikały tomy oraz maszynopisy rodzimej i obcej twórczości scenicznej? Gdzież tam! Ani ilość premier nie jest tak wielka w ciągu sezonu, ani nie grozi nam (choćby przy pewnym wysiłku poszukiwawczym) - niebezpieczeństwo wyczerpania długiego rejestru sztuk teatralnych, zarówno starych jak i nowych. Grozi natomiast zalew adaptacji. Zalew, który j u ż nie pozwala wyodrębnić podczas sztormowego naporu - przeróbek dobrych, sensownych i rzeczywiście odkrywczych - od całkowicie przypadkowych, koniunkturalnych oraz zbędnych. Artystycznie, a także ideowo.

Inną gałęzią "nowinek z ambicjami" na użytek sceniczny - jest drugi, coraz wyraźniej odczuwalny prąd - rwący ku świeżej modzie: wydobywania z zapomnianego lub po prostu nieznanego zapasu utworów literatury narodowej - pozycji, które poparte wyobraźnią oraz nieomylną intuicją artysty-szperacza - mogą zabłysnąć w świetle współczesnych reflektorów teatralnych. Mogą, ale nie muszą.

Tu dominującą rolę grał niegdyś Leon Schiller ze swoimi "Pastorałkami" i może jeszcze Adam Polewka w krakowskich "Igrcach" - zaś obecnie, poprzez odnowiony i własny kształt inscenizacji, berło po Schillerze przejął Kazimierz Dejmek. Jego sceniczna i wspólnie z Andrzejem Stopką jako scenografem - zarysowana wizja teatralna "Historyi o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim" - śmiała i wyrazista pod względem artystycznym oraz społeczno-obyczajowym, istotnie odkryła nam niespodziewane, a warte przedstawienia współczesnemu odbiorcy - uroki, znanego zaledwie garstce ścisłych fachowców, teatru staropolskiego. A dalsza, coraz modniejsza penetracja wśród staropolskich tekstów dramatycznych, całościowych albo urywkowych - trwa...

Dobrze to, czy źle? Na pewno dobrze, jeśli poszerza się krąg polskiej klasyki, nieco ograniczonej do XVI-wiecznych tradycji dramatycznych, z luką dla następnego stulecia - a dopiero później przybierającej rumieńce, zwłaszcza na obliczu dziewiętnastowiecznych wieszczów z dodatkiem Fredry.

Ale i źle - gdy pociąg do odkrywczości za każdą cenę - poczują stęsknieni za sławą Kolumbów sceny, naśladowcy Dejmka i in. - lecz z pomniejszą rangą artystyczną.

PS. "Don Alvares" to komedyjka niezłego pisarza politycznego XVII w. - cynika i warchoła z rzędu polskich królewiątek, syna słynnego rokoszanina Lubomirskiego - ale, co trzeba przyznać: oczytanego w literaturze, miłośnika teatru, a także teatralnego snoba - któremu imponował własny dworski teatr na wzór zagranicznych, oglądanych w czasie wielu podróży.

Twór Stanisława, Herakliusza Lubomirskiego - pierwsza sztuka napisana po polsku, prozą - zawiera w sobie wszystko, co pomieścili w farsach i komediach - poprzednicy naszego, chłonnego podróżnika. Jest tam kawał hiszpańskiego teatru, jest i Molier, a szczególnie włoska komedia dell arte. I włosko-francusko-hiszpański erotyzm w... sarmackim wydaniu znudzonego magnata. Wątki zabawne, śmieszne, rubaszne. A jednocześnie - naiwność bajkowa. Głównie zaś kapitalny, realistyczny język - jak z Paska, Niewątpliwie barwna i jędrna proza tego języka stanowi główny atut literacki "Don Alvaresa". Także zdumiewająco śmieszne, hiszpańskie postacie ze staropolską duszą, czy... ciałem. Te walory zresztą uwypukliła znakomita wręcz scenografia Jerzego i Lidii Skarżyńskich. Dzięki ich wyobraźni plastycznej i "kolorowości" kostiumowo-dekoracyjnej, tekst Lubomirskiego staje się pretekstem do powstania uroczego, przezabawnego widowiska. Bo w swojej treści i kategoriach dowcipu sytuacyjno-słownego, jest po prostu mało wyszukany. A nawet, o paradoksie - nużący...

Reżyser Zygmunt Hübner zastosował tu wiele pomysłowych chwytów. Czasem aż za dużo. Najlepsze dotyczyły partii czarnoksiężników na tle zbanalizowanej muzyczki współczesnych lokali "z popisami iluzjonistów". Poza tym, barokowe (choć zgodne ze stylem epoki) spiętrzanie gagów i jarmarcznego humoru - nie zawsze było zabawne. Ale zabawę podtrzymywali aktorzy. Przede wszystkim kapitalna trójka: Witkiewicz - Pieczka - Próchnicka! Niewiele im ustępowali - Jastrzębski, Pszoniak, Gronkowski i Haniszówna. Ale kreacja Witkiewicza, jakiegoś świetnie przeniesionego z bajki króla Ćwieczka, hiszpańsko-sarmacki rycerz Pieczki i frywolna służka filozofująca: Faramuszka Próchnickiej - to role, dla których już warto pójść na "Don Alvaresa".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji