Artykuły

Pro i kontra. Blisko doskonałości. Słowo przed muzyką

PRO

Blisko doskonałości

Owoce wzlotów ludzkiego ducha nie są na ogół - paradoksalnie - należy­cie znane. Don Kichota, bohatera arcy­dzieła Miguela de Cervantesa, więk­szość ludzi zna głównie jako walczące­go z wiatrakami szaleńca. Jak krzywdzące jest to wyobrażenie, może­my przekonać się sięgając po książkę Cervantesa, bądź idąc na musical "Czło­wiek z La Manchy" - najlepiej w insce­nizacji Józefa Opalskiego, którą to wer­sję chorzowski Teatr Rozrywki pokazał niedawno w Krakowie i Warszawie.

Z pełnym przekonaniem zestawiam tak blisko literacki oryginał z jego sceniczno-muzyczną wersją - widowisko Opalskiego jest bowiem przeżyciem ar­tystycznym najszlachetniejszej próby, a w swoim gatunku bliskie doskonałości.

Dale Wasserman zaadaptował na scenę wątki "Don Kichota", wzbogaca­jąc je o epizody zaczerpnięte z życiorysu autora. Cervantes zarabiał na życie m.in. jako poborca podatków. Mając w tej kwestii zatargi z duchowieństwem, po­znał również gorzki smak więziennego chleba. W oczekiwaniu na zebranie try­bunału Najświętszej Inkwizycji, wtrąco­ny zostaje między morderców, rzezi­mieszków i kokoty. Oni też nad nim, szla­chetnie urodzonym panem, odbywają własny sąd. Autor broni się, inscenizując sceny ze swojego życiowego dzieła. Wciela się w postać Don Kichota, służą­cemu powierza rolę Sancho Pansy, resz­tę ról rozdaje współtowarzyszom niedoli.

Pomysł genialny w swej prostocie: lu­dzie z samego dna egzystencji mają oka­zję zakosztować przez chwilę wznioślejszego i piękniejszego życia. Karczemna dziewka-Aldonza staje się nieoczekiwanie Dulcyneą, kobietą ucieleśniającą w czyichś oczach najwspanialsze cechy charakteru i umysłu. Cervantes pokazuje uwięzionym, jacy mogliby i jacy powinni być, gdyby się tylko odważyli.

W "Człowieku z La Manchy" konflikt między tym co namacalne, doraźne, pragmatyczne, a tym, co godne, szla­chetne, przepojone magią i poezją, wzbogacony został interesującą muzyką Mitcha Leigha, z kilkoma zapadającymi w pamięć, nieśmiertelnymi przebojami (słowa Joe Darion). Ten musical, z prze­słaniem apelującym bardziej do wrażli­wości i wyobraźni niż zalet praktyczne­go rozumu, jest jednym z najwyższych osiągnięć gatunku, gdzie normą jest nie­wymyślna treść jako pretekst dla popi­sów wokalno-tanecznych.

Reżyser Józef Opalski stworzył wido­wisko głębokie, a zarazem porywające. Zaangażował artystów, którzy w swoich rolach nie mają chyba w Polsce rów­nych. Ciepły baryton Stanisława Ptaka (Cervantes, Don Kichote) współgra z je­go poruszającym - zwłaszcza w scenie przedśmiertnej - aktorstwem. Cieszy wspaniała forma tego artysty, który 27 marca (w Dniu Teatru) ukończy 71 lat. Wspierali go znakomitymi głosami: jo­wialny Jacenty Jędrusik (Służący, San­cho Pansa), dynamiczna Maria Meyer (Aldonza) i reszta zespołu. Ujmujący szczerością spektakl zagrany został bez najmniejszego (muzycznego i uczucio­wego) fałszywego tonu, co nieczęsto zdarza się nawet w telewizyjnych "Rewe­lacjach miesiąca".

Janusz R. Kowalczyk

KONTRA

Słowo przed muzyką

Oglądanie "Człowieka z La Manchy" w 1998 r. przypomina, niestety, wyciecz­kę do muzeum. Prapremiera utworu od­była się w 1965 r. w Nowym Jorku i była to zupełnie inna epoka. Wówczas mia­sto to uchodziło za światową stolicę mu­sicalu, którą w późniejszym okresie przeniesiono do Londynu. Są to fakty nie bez znaczenia dla dziełka spółki Leigh-Wasserman-Darion. Dla widza koń­ca XX w. ma ono teraz tę samą świeżość i aktualność co klasyczna wiedeńska operetka, której bohaterkami są wesołe wdówki i księżniczki cyrkówki.

To prawda, że jak na lata 60. "Czło­wiek z La Manchy" był czymś niezwy­kłym w swoim gatunku. Ten musical z założenia nie miał być efektowny, za­bawny i porywający. Tu nie ma niezwy­kłej, lub jak się zdarzało częściej, nie­prawdopodobnej intrygi, błyskotliwych dialogów, nawet muzyka jest pozornie mało efektowna i poza paroma motywa­mi z trudem wpadająca w ucho. Za­miast tego autorzy zaproponowali wi­dzowi oddanie się magii prawdziwego teatru oraz wielkiej literatury mówiącej parę prawd o człowieku i jego prawie do godności. Jak na musical lat 60. było to ogromnie dużo, jak na teatr końca 90. to nic odkrywczego. Coraz więcej spek­takli, nawet na najpoważniejszych sce­nach dramatycznych, ma formułę bliską "Człowiekowi z La Manchy". Potwierdza to również chorzowska inscenizacja musicalu. Tak naprawdę bowiem, czym spektakl ten różni się od typowej polskiej produkcji teatralnej lat 90., kiedy to piosenkami i muzyką okrasza się niemal wszystko: Szekspira i Beaumarchais, Wyspaińskiego i Zapolską? Czy wobec tego "Człowiek z La Manchy" jest jeszcze musicalem czy też po prostu dramaturgiczną normą powszechnie stosowaną dziś w teatrze?

Pytanie to jest zasadne także z jedne­go jeszcze powodu. Nigdy nie dorobili­śmy się musicalowej tradycji w Polsce, która długo była odcięta od zachodnie­go świata, zbyt biedna, a i system kształ­cenia aktorów bardziej mieliśmy wschodni niż zachodni. Gdy dziś zaczy­namy odrabiać zaległości, lepiej wycho­dzą nam próby zmierzenia się z musica­lem londyńskim takim jak "Evita" niż z nowojorską klasyką, do której należy "Człowiek z La Manchy". Tę potrafimy wystawiać albo w konwencji operetko­wej, co w chorzowskim spektaklu uosa­bia Stanisław Ptak, albo po prostu jako normalny spektakl dramatyczny, w któ­rym muzyka, śpiew i taniec odgrywa drugoplanową rolę.

Tej drugiej konwencji bliski jest rów­nież Józef Opalski, bo widać wyraźnie, iż w "Człowieku z La Manchy" słowo zdecydowanie bardziej pociąga go od muzyki. I trudno mu się dziwić. Muzyka Mitcha Leigha nie przetrwała próby cza­su, a najsłynniejszy przebój "Impossible Dream" w ciągu 30 lat został tak niemiło­siernie skatowany przez rzeszę mniej lub bardziej utalentowanych śpiewaków operowych, iż song ten odarto z całego jego uroku.

Jacek Marczyński

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji