Artykuły

Nie jestem joginem

- Janek Klata już pracuje w TR Warszawa. Wojcieszek też. Wszystkie drogi prowadzą do TR. Taka jest prawda. Może smutna - mówi ERYK LUBOS, aktor TR Warszawa.

Piszą o nim "pierwsza twarz nowej generacji polskich aktorów". Za Bogusia w "Made in Poland" Wojcieszka wyczesał wszystkie możliwe nagrody. Choć przeniósł się do Warszawy i ostro przygotowuje do roli Silnego w ekranizacji "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną" Masłowskiej, we Wrocławiu ciągle można go zobaczyć na scenie Współczesnego lub spotkać na treningu sekcji bokserskiej w Gwardii.

Tomasz Wysocki: Dlaczego wyjechałeś do Warszawy?

Eryk Lubos: Bo trzeba szukać wyzwań. Tam się pojawiło najważniejsze wyzwanie życia.

- I co to było?

- Co to jest.

- Co to jest?

- Miłość.

- Sądziłem, że dla aktora teatr jest najważniejszy.

- Kiedyś też myślałem, że tylko teatr się liczy. A jak sie okazuje, są rzeczy ważniejsze. Zresztą to naczynia połączone.

- To już taka miłość dojrzała, ostateczna, najważniejsza?

- Jeślibym teraz powiedział, że tak jest, to byłaby to oznaka pychy i bezczelność. Wypowiedziałem życzenie wobec Najwyższego. Że kiedy już mi każe przyjść do siebie, kiedy film życia będzie się przewijał do tyłu, to żeby dał mi poznać, że to właśnie ta najważniejsza miłość.

- Twoje role: te w "Księdze Hioba" czy w "Historii Jakuba", czy w "Nakręcanej pomarańczy" pomagają w takich rozmowach?

- Gdyby nie pomagały, to bym tego nie robił.

- A On odpowiada?

- Odpowiada w ciszy.

- I co mówi? Że Warszawa to dobry kierunek?

- Wydaje mi się, że jedyny. Nie. że deprecjonuję Wrocław, Legnicę, Kraków czy Gdańsk. W Warszawie bije serce.

- Ale jak dostałeś nagrody, to za rolę Bogusia w przedstawieniu Wojcieszka w Legnicy. Jak pisali o Tobie, to o rolach, które robiłeś z Klatą tu, na scenie Współczesnego we Wrocławiu.

- Janek Klata już pracuje w TR Warszawa. Wojcieszek też. Wszystkie drogi prowadzą do TR. Taka jest prawda. Może smutna.

We Wrocławiu po spektaklu zostaję na scenie, to taka moja tradycja. Pamiętam, jak te deski tu kładziono. Ja się Wrocławia nie wyrzekam, nie odcinam się od tego, co tu zrobiłem. Dzięki tej scenie przyszedł scenariusz "Wojny polsko-ruskiej". To wszystko się łączy, jest jak jazda windą. Z tym że musisz jechać tylko w jedną stronę - do góry. Oddajesz temu pasję, miłość i robisz to, co podpowiada ci Najwyższy. Pewnie, można było tu zostać, ale do tego trzeba być joginem, a ja joginem nie jestem.

- Jeden aktor mi mówił, że jak się idzie do Warszawy, to trzeba zaczynać wszystko od nowa. I to, co się tutaj zrobiło, tam się nie liczy.

- Ja tego nie potwierdzam. Każdy ma swoje linie papilarne, linie swojego życia. Zresztą, nie jestem od budowania teorii. Jestem od grania, tylko to mnie interesuje.

- Przeprowadzka do Warszawy to jest dla Ciebie przełom?

- Wyprowadzka była bolesna, bo musiałem w sześć godzin zwinąć sześć lat życia. Mnóstwo rzeczy zostawiałem, zgubiłem papiery do samochodu. To największy ból rozstania z Wrocławiem.

- Co myślisz, kiedy piszą o Tobie: "Pierwsza twarz nowej generacji polskich aktorów", "rewelacyjny Eryk Lubos"?

- Coś muszą pisać. Generalnie unikam prasy.

- Ale czytasz to. Przecież takie głosy muszą do Ciebie docierać, tak samo jak informacje o nagrodach czy dla przedstawień z Twoim udziałem.

- Nie należę do generacji aktorów, którzy od dziecka działali w kółkach teatralnych. Albo pochodzą z rodzin aktorskich, które przekazują skażony gen megalomanii i zbierają recenzje, bo to jest najważniejsza rzecz w życiu. Ja to, za przeproszeniem, pier... Nie jestem uzależniony od opinii na temat tego, co robię.

Tu chodzi o to, żeby serce biło rytmem miłości. Ja to odkryłem w wieku 32 lat i reszta mnie nie interesuje. Mnie interesuje spotkanie z reżyserem, który mnie rozkocha w sobie. To jest proces twórczy. Nie przekona mnie ktoś, kto będzie mi chciał na siłę coś udowodnić, bo wtedy po prostu wyjdę.

Moja osoba jest najmniej ważna. Najważniejszy jest komunikat, który płynie ze sceny w stronę widowni i stamtąd na scenę. Pewnie, można to potraktować technicznie. Po prostu wykonuję określone zadanie: w ustalonym rytmie mam wypowiedzieć konkretne słowa w jakimś kontekście i z odpowiednią intonacją.

Ale ja wiem, że jak dam siebie w całości, działaniom czy słowom, i zrobię to, najlepiej jak potrafię, to oddam tamtym ludziom na widowni mnóstwo mojej życiowej energii. Właśnie to uprawdopodobnia moje istnienie, a nie, że przeczytam o sobie w gazecie.

- Czujesz się przez to bardziej odpowiedzialny za tych ludzi na widowni?

- Jestem odpowiedzialny w innym znaczeniu. Nie jestem aktorem i mam nadzieję, że nigdy nie będę. Jak mi mówią, że jestem aktorem, to mnie to obraża. Dla mnie jest sukcesem, kiedy "brać aktorska" albo recenzenci myślą, że jestem amatorem.

Do mnie ludzie się długo przekonują, bo wyglądam jak killer-morderca. Ale dziękuję rodzicom, że mi dali taką urodę. Ładni ludzie, modele, piosenkarki, modelki i to cale reality show mają ciężko. To biedni, gumowi ludzie, co wstają rano i trzy godziny się modelują, bo ich najważniejszym zadaniem na ten dzień jest ładnie wyglądać. Z aktorami też tak jest. Stają przed lustrem i zastanawiają się tylko, jak wyglądają, bo nie mają zupełnie nic do powiedzenia.

Wszystko przez to, że funkcjonuje sztampowe myślenie o aktorach. Nawet moja matka, nie obrażając mojej cudownej matki, też ma takie wyobrażenie o aktorach i pyta, dlaczego jej dziecko nie chodzi w płaszczu, w szalikach i w kapeluszu. Mógłbym wchodzić do bufetu, strzelać obcasami i mówić ustawionym głosem: "Dobry wieczór. Poproszę pierogi". Tylko ja wolę iść na trening i poćwiczyć z bokserami albo z zapaśnikami. Ci ludzie przynajmniej wiedzą, co znaczy dostać wpier... Aktorzy generalnie nie wiedzą, co to znaczy, dlatego żyją recenzjami.

- Kiedy Wojcieszek zaproponował Ci rolę Bogusia w "Made in Poland", to nie bałeś się, że sobie w teatrze nie poradzisz? Wcześniej zagrałeś tylko u niego w filmie.

- Serce mu powiedziało, że tak trzeba. Przemek był nieskalany teatrem, a ja byłem nim skażony. Nastąpiła totalna kontra. Mówiłem: "Tego się tak nie robi". A on: "Co ty mi będziesz mówił, kiedy to ja jestem reżyserem. Napinaj". Człowiek, który nie zna się na teatrze, robi teatr po swojemu. Ludzie dochodzili do pewnych rzeczy latami, a on to robił na pstryk. Nie wiedząc o tym, bo nie studiował historii teatru. Dogadujemy się i niech tak zostanie na wieki wieków.

- Z nim się inaczej pracuje niż z Klatą?

- Różnice są wielkie. To widać po spektaklach. Tak naprawdę, trudno ich porównywać. Tu chodzi o linie papilarne intelektu i duszy. Tak jak uczyli na historii teatru. Stanisławski mówił, że przez uczucia się do wszystkiego dochodzi, a po drugiej stronie był Meyerhold, który twierdził, że uczucia się nie liczą. A tak naprawdę robili ten sam tunel w wielkiej górze, tylko kopali z dwóch różnych stron. Poza tym wszystko polega na tym, żeby się różnić. Jeśli wszyscy będą jak Janek Klata czy Jerzy Jarocki, to po co to robić.

- Tak jakby wszyscy mieli być jak Eryk Lubos? Tak głośno jest o Tobie, że za chwilę możesz spodziewać się naśladowców.

- Gdzie, człowieku? To są lata męki. Zastępstwa za mnie robili. Jedni próbują zagrać na przekór mnie i jest dupa. Niektórzy upodabniają się z czasem, ale na początku to jest straszna chałtura. Ja tak samo podrabiam, ale staram się przetwarzać po swojemu. Trzeba się inspirować, a nie kopiować, bo taka rola jest bez ducha. To sztuczny penis, objaw braku wiary w siebie, braku charakteru, duszy. [Lubos dynamicznie walczy z cieniem]. Sorry, że tak ci macham.

- Tam w Warszawie chodzisz gdzieś boksować?

- Człowieku, ja się tam napier... Późno zacząłem boksować, bo różne inne rzeczy robiłem. Poszedłem tam, kiedy miałem już dosyć szkoły teatralnej, w której próbowano mi udowodnić, że jestem do d...

Byli tam profesorowie od różnych dziwnych przedmiotów. Moim zdaniem tylko praktyka się liczy. A tam siedzą stare babcie, które według zasad sprzed tysiąca lat uczą przedmiotów aktorom totalnie niepotrzebnych, za to stresujących. W szkole zamiast budować jakąś twórczą atmosferę, opowiadali, że ta maska znaczy to a ta coś innego. Popadałem tam w straszne konflikty. Najbardziej krzyczą profesorowie, którzy nie są w zawodzie i próbują swoje frustracje wyładować na studentach.

Chodziłeś na Gwardię zamiast do szkoły?

- Chodziłem tam, żeby nie być artystą, nie mieć tego poczucia. Ja akurat miałem dobry rok. Ogólnie jednak w szkole panuje takie przekonanie, że wszyscy są artystami, bo są w artystycznej szkole. Ja miałem dosyć gadania o sztuce, rwania fajnych studentek. To już była straszna nuda. Poszedłem do Leszka Strasburgera poćwiczyć boks na Gwardii. To bardzo kulturalny pan, w dobrym płaszczu, w ogóle nie wygląda jak bokser. Przyjrzał mi się i powiedział: "Dobrze, proszę przyjść". Przyszedłem na pierwszy trening, który prowadził Zygmunt Gosiewski. I Lubos mocno wymachuje obciążnikami do kurtyny. Gosiewski zrobił ze mnie boksera. Zresztą, on i z krzesła zrobi boksera. Najlepszy trener w Europie.

Cieplak zwrócił na mnie uwagę po jednym treningu. Przyjechał do Współczesnego z "Historią Jakuba". Po sparingu z Maćkiem Zeganem ledwo zdążyłem na tę próbę. Przyszedłem z przetartym okiem, poobijany. Maciek jest mistrzem świata i trochę mnie oporządził. Cieplak mnie zobaczył i uznał, że trzeba zaryzykować. Wieczorem poszliśmy na piwo i powiedział: "Mam dla ciebie propozycję. Walniesz na solo całą księgę Eklezjastesa".

Tylko że trener Gosiewski przyszedł kiedyś na "Historię Jakuba" i zaczął mnie odsuwać od ringu. Nie rozumiałem, dlaczego. W końcu zwołał zebranie, powiedział: "Lubos, chodź tutaj". I mówi: "Ten koleś jest nietykalny. Jego głowa jest nietykalna. Kto go ruszy, będzie miał ze mną do czynienia. Słyszeliście?". Ja stoję na środku przed treningiem, cała brać bokserska się śmieje. Jaka siara. A Gosiewski zobaczył, co ja robię na scenie, i dlatego odsunął mnie od ringu.

[Lubos skacze na skakance]. Boks to nogi. Wszystko zależy od nóg.

A w Warszawie od razu MMA Michała Stanisławskiego mnie przygarnęło. Stanisławski mówi do mnie: "Ty pięści masz takie szybkie, a tylko pyk i leżysz. Widziałeś, jakie ładne lampy mamy". Potem w parter mnie wziął. To mieszanka zapasów i jujitsu, duszenie, wykręty, młotki, imadła zapaśnicze. Sparingi sparingami, ale parter to genialna rzecz, spore odregowanie. Nie wiedziałem, że to tak skuteczne. Kolesie 20 kilo lżejsi potrzebowali na mnie minuty. Za to w stójce mają ze mną ciężko.

Mówi się, że rozpoczęły się przygotowania do filmowej "Wojny polsko-ruskiej" Masłowskiej i masz grać Silnego. Dla Ciebie byłoby to drugie podejście do tej roli, bo już grałeś Silnego w Teatrze Wybrzeże.

- Może to zabrzmi nieskromnie, ale parę razy słyszałem, że jest jeden Silny w Polsce. Ten Silny jest coraz starszy. W książce ma 23-24 lata, ja już mam 32. Mimo że może moja twarz nie zdradza wieku i zawsze gram młodszych od siebie. W "Made in Poland" gram Bogusia, który ma 16 lat. Alex z "Nakręcanej pomarańczy" ma 23 lata.

Najwyższy tak wszystkim pokierował, że od trzech lat gram role bardzo ważne. Dorota Masłowska stworzyła postać przełomową, bo Silny to bohater na miarę Kordiana. Boguś nie jest strzałem pokoleniowym. Tak samo Alex.

Jednego Silnego już zrobiłem i tak naprawdę to moja pierwsza prawdziwa rola w życiu. Nikł nie wierzył, że to jest zagrane. Wszyscy myśleli, że zaangażowano blokersa, naturszczyka, hiphopowca. Wcześniej grałem dużo głównych ról: Kaleka. Pietruszka, Istvan, ale Silny to był pierwszy błysk świadomości. Poczułem, że to jest organiczne, że aktorstwo nie polega na tym. czego nauczyłem się w szkole. Polem było Jajo W "Zwycięstwie" i ten sam błysk w Bogusiu. A teraz Najwyższy może pozwoli na powrót do Silnego. Team aktorski jest kompletowany. Ale przede wszystkim są Dorota Masłowska, największy polski pisarz, i reżyser Jan Jakub Kolski, który według mnie jest najmocniejszy w swojej branży. Czyli nastąpiło spotkanie na najwyższym poziomie. Teraz muszą znaleźć się inni, co pomogą nam zrobić wielką rzecz. Nie może być półśrodków, gumowych ludzi, jak u "Tylko mnie kochaj".

Nie zaskakuje Cię, że jednak milion ludzi poszło już na "Tylko mnie kochaj"? Jeszcze więcej pójdzie. To jest broń masowego rażenia. Przecież ludzie w takim na przykład Radomsku myślą, że Warszawa tak wygląda. A to jest przecież ciosanie mózgów. Pamiętasz taki film "Przygoda na Mariensztacie", co w nim murarze śpiewali piosenki i murowali. To jest tak samo sztuczne. A "Wojna" w kinach to może być strzał przełomowy. Połowa ludzi nas znienawidzi, a druga połowa będzie klękać i płakać z zachwytu. Tak samo jak było z książką. I o to chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji