Artykuły

Zniewolony umysł

Niektórzy artyści mają taką przypadłość, że najgorsze role grają w rzeczywistym życiu. Krzysztof Masłoń, w specjalnym dodatku tygodnika Do Rzeczy poświęconym Kongresowi Kultury, trawestuje Miłosza i opisuje nowych bohaterów: Andrzeja Wajdę, Marię Janion, Krystynę Jandę i Monikę Strzępkę.

Czy "Powidok" ["Powidoki" - red.e-teatr.pl], ostatni film Andrzeja Wajdy, stanowi ostateczne rozliczenie twórcy z komunizmem, z którym - jeśliby wierzyć jego słowom - walczył całe życie, jeśliby zaś posłuchać przeciwników reżysera (a nie brakuje ich) - ulegał mu, do perfekcji doprowadzając sztukę oportunizmu? Osobiście powiedziałbym, że reżyser "Popiołu i diamentu" posiadł umiejętności treserskie: wyuczył się oswajać bestię, sprawił, że w zetknięciu z nim okazywała swą niemoc, wypadały jej kły, pazury ulegały stępieniu.

ALFA, CZYLI GAWOT Z FIGURAMI

Rzeczywiście, mniej lub bardziej ukryty, był to jednak jego wróg. Kiedy go zabrakło, artysta stracił busolę. To nie przypadek, że chcąc pognębić PiS, porównywał go do PZPR. Wajda skamieniał w dawnym obrazie Polski i świata, wbrew temu, co głosił publicznie. A na przykład czytelnikowi niemieckiemu - za pośrednictwem "Die Welt" - wmawiał, że "wiele z tego, co się obecnie dzieje, widzieliśmy już przed 1989 r. Jedna partia wyznacza konkretnych ludzi na konkretne stanowiska. To, czy dana osoba posiada kwalifikacje, nie ma znaczenia". "Nie o taką Polskę walczyliśmy - stwierdzał, parafrazując Wałęsę. - To, co obecnie dzieje się w Polsce, nie zatrważałoby mnie aż tak bardzo, gdyby te skrajne lub mniej skrajne prawicowe ruchy w całej Europie nie miały dzisiaj więcej do powiedzenia niż przed czteroma laty. Dzisiaj Polska jest częścią Europy, ale nie tej Europy, której się spodziewaliśmy, którą chcieliśmy. Ta część Europy, która nas bardzo niepokoi, zmierza w kierunku skrajnego ekstremizmu. Faszyzm znów odżywa".

Na użytek krajowego odbiorcy przedstawiał taki oto obrazek (w "Gazecie Wyborczej"): "Polacy miotają się od ściany do ściany, przynajmniej ta część, która nie chce się skonfrontować z cywilizowaną Europą. Świat się zmienia, chcemy czy nie chcemy, a my mamy odwracać się od czego, siedzieć w papuciach przy kominku i czytać Sienkiewicza? Za chwilę nawet kominka nie będzie, bo wytniemy lasy i spalimy wszystko, co jest do spalenia". Charakterystyczny jest ten antysienkiewiczowski wypad; reżyser, istotnie, nie ekranizował dzieł noblisty z 1905 r., ale wcześniej nie widział w tym żadnego tytułu do chwały.

Zekranizował za to dziesiątki innych utworów literackich, od wybitnych do byle jakich. W tym dwa arcydzieła: "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego i "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza. Z adaptacji na język kina trzeciego utworu - "Ziemi obiecanej" Władysława Reymonta - sam uczynił arcydzieło. Dlaczego ten doskonały obraz, kamień milowy nie tylko w twórczości Wajdy, lecz także w całym światowym kinie, nie otrzymał w 1976 r. Oscara, co sprawiło, że polski artysta musiał czekać aż do roku 2000 na Oscara Pocieszenia, jak nieco złośliwie określane są te wyróżnienia "za całokształt twórczości"? Sprawa jest w gruncie rzeczy prosta. "Ziemia..." nie spodobała się amerykańskim Żydom, którzy uznali ją za film antysemicki. Nawiasem mówiąc, i inne filmy naszego najwybitniejszego twórcy filmowego nie przypadły do gustu opinii żydowskiej, nie tylko w Ameryce. "Korczakowi" zarzucono, np. pomieszanie chrześcijańskości z judaizmem, co - jak widać - wcale nie zawsze idzie ze sobą w parze. "Wielki Tydzień" zdumiał zapewne widzów, którzy spodziewali się obrazu, w którym Armia Krajowa mordowała Żydów, u Wajdy tymczasem ratowała ich, ale - co ciekawe - film ten także w Polsce przyjęto raczej ozięble. Z tej tematyki mamy jeszcze starego "Samsona" (1961), ale ta ekranizacja Kazimierza Brandysa nie spodobała się nikomu, z Wajdą włącznie.

Na szczęście Wajda nie kręcił swoich filmów dla Żydów, lecz dla Polaków. I ci potrafili docenić jego najważniejsze i najpiękniejsze dzieła. Z ułomnym, ale w swoim czasie pod każdym względem wyjątkowym "Popiołem i diamentem" (1958), z odkłamującym tragedię powstania warszawskiego "Kanałem" (1956), z boleśnie pięknym "Krajobrazem po bitwie" (1970), z wizyjnymi adaptacjami opowiadań Iwaszkiewicza - "Brzeziną" (1970) i "Pannami z Wilka" (1979) oraz równie wizyjnym "Weselem" (1972), oczywiście, że z "Ziemią obiecaną" i "Człowiekiem z marmuru" i tak aż do "Pana Tadeusza" (1999). Ten ostatni film nie został chyba jeszcze w pełni doceniony, a jest dziełem zachwycającym. Swoją drogą, "Pan Tadeusz" zyskał na tym, że Wajda nakręcił go, zanim tak mocno zaangażował się w życie polityczne kraju. Tylko dlatego taka, a nie inna jest tam rola Gerwazego, jedna z najlepszych w dorobku Daniela Olbrychskiego, jednego z trojga ukochanych aktorów reżysera: obok Zbigniewa Cybulskiego i Krystyny Jandy.

Czwartym miał być chyba Rafał Królikowski, w "Pierścionku z orłem w koronie" (1992) zapowiedziany - jak Krystyna Janda w "Człowieku z marmuru" - z wyjątkową rewerencją, ale ten film kompletnie rozminął się z oczekiwaniami publiczności. Reżyser zaufał legendzie spoczywającej od lat w szufladzie - niepublikowanej powieści Aleksandra Ścibora-Rylskiego ("Pierścionek z końskiego włosia"), tymczasem w latach 90. była już ona passe. Nieśmiało myśleliśmy o tym, by ktoś taki jak Wajda ujawnił prawdę o żołnierzach wyklętych, a on wdał się w dalszy ciąg problematyki z "Popiołu i diamentu" rodem. To nie mogło się udać i się nie udało, choć scena, w której wywożeni przez Sowietów na wschód AK-owcy wchodzą do wagonów z "Bogurodzicą" na ustach, weszła z pewnością do skarbnicy polskiego kina.

Najlepsze - co jest oczywiste - były dla reżysera lata 70. Dawno już uwolnił się z komunistycznego gorsetu, który mu mocno uwierał, zaliczył obowiązkowe porażki (także za granicą, w 1967 r. nakręcił np. "Bramy raju" według prozy Jerzego Andrzejewskiego), ale i odniósł sukcesy (mimo wielu polemik "Popioły" z 1965 r., będące adaptacją powieści Stefana Żeromskiego, miały wielu widzów), zaczął uważniej przyglądać się rzeczywistości i kręcić coraz odważniejsze filmy. Miał też ten dar, że umiał antycypować pewne wydarzenia, zjawiska czy procesy społeczne. Dość przypomnieć sobie, jak narastało w kraju napięcie w latach 1976-1980, kiedy to powstały "Człowiek z marmuru", "Bez znieczulenia" i "Dyrygent" - filmy w klimacie "kina moralnego niepokoju".

Przyszedł sierpień 1980 r. i wraz z nim Wajda doznał iluminacji. To pod wrażeniem strajków gdańskich zapałał miłością do Solidarności, wpiął sobie znaczek związku w klapę i orzekł, że dla Lecha Wałęsy to on nie tylko może robić filmy, lecz także być jego szoferem. Skręcił "Człowieka z żelaza" wyróżniającego się obecnością na planie nie tylko samego przewodniczącego NSZZ "Solidarność", lecz także Anny Walentynowicz, w rolach świadków na ślubie Agnieszki i Maćka, granych przez Jandę i Jerzego Radziwiłowicza. Dzisiaj ten obraz ogląda się z łezką w oku, w 1981 r. jednak bolały od niego zęby, ale szczęśliwie zdobył Złotą Palmę w Cannes, przez co oszaleliśmy z zachwytu. A co w wydaniu Wajdy znaczy hagiografia, przekonaliśmy się na dobre dopiero w roku 2013, gdy do kin wszedł "Wałęsa. Człowiek z nadziei". Pretensje o to, że w swoim filmie nie ustosunkował się w ogóle do faktów obciążających byłego prezydenta, zbył lekceważąco, że nie obchodzą go "mniej czy bardziej sfabrykowane dowody z przeszłości".

Że przeszłości sam Andrzej Wajda trochę się obawiał, to też pewne. Nic dziwnego, że w jednym ze swoich ostatnich publicznych wystąpień wyraził nadzieję, że "nasza racja stanu znów zwycięży - przeciw kolejnym próbom narzucenia nam siłą strachu przed obcym, lokalnego patriotyzmu i jałowego grzebania się w przeszłości". A gdzie widział przyszłość? W KOD.

To była ta sama linia, którą reżyser prezentował od katastrofy smoleńskiej, kiedy ostentacyjnie palił światła przed mogiłami sowieckich "oswobodzicieli", następnie protestował przeciw pochowaniu Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, a potem bałwochwalczo wspierał przymierzającego się do reelekcji Bronisława Komorowskiego i dziękował "przyjaciołom z TVN".

A jednak - tu wracam do początku rozważań - w "Powidoku" [Powidokach - red.] nagle przypomniał sobie o latach, które najchętniej wykreśliłby ze swojego życiorysu. Kiedy sam przechodził ze studiów w krakowskiej ASP do łódzkiej filmówki. To w 1949 r. podjął tam naukę razem ze swoim krakowskim kolegą, Konradem Nałęckim, późniejszym reżyserem "Czterech pancernych i psa". Właśnie w takim duecie pletli wcześniej androny o konieczności reformowania uczelni artystycznych. Androny szkodliwe, bo w praktyce takie apele były wezwaniem do czystek i usuwania profesorów nie dość, jak na tamte standardy, marksistowskich.

To jednak prehistoria, podobnie jak socrealistyczne początki filmowe Wajdy, który długo nie mógł zrealizować pracy dyplomowej - na szczęście dla przyszłego twórcy "Człowieka z żelaza" jego nowela o wdzięcznym tytule "Kasia z tkalni numer trzy" nie weszła do zbiorowej produkcji - "Trzy opowieści" (miały być cztery), on sam zawodowe szlify zdobywał zaś u boku samego płk. Aleksandra Forda, pracując przy "Młodości Chopina" i "Piątce z ulicy Barskiej". Autoironicznie potraktował po latach swój akces do socrealizmu w "Człowieku z marmuru" i uczynił to nawet ze swoistym wdziękiem, tyle że gdzieś po drodze ginie nam film, który został wzorcowo wręcz zmanipulowany. Myślę o fabularnym debiucie Wajdy - "Pokoleniu" (1954), uznanym za zapowiedź odwilżowych zmian, a w istocie będącym załganą ekranizacją kłamliwej powieści Bohdana Czeszki. Krytycy woleli (musieli?) jednak pisać o nowatorskich zdjęciach i o całej plejadzie młodych aktorów, która pojawiła się w filmie Wajdy. A byli to, przypomnę, Tadeusz Łomnicki i Tadeusz Janczar, Zbigniew Cybulski i Roman Polański.

Już wtedy jednak okazał się Andrzej Wajda - jak wiele razy potem - prekursorem. Wszystko jedno czego. A wymieniając, jeden za drugim, jego wybitne filmy, zapominamy o filmach kalekich, nietrafionych, niedobrych. Było ich wcale niemało, dobrze jednak, że nikną w podsumowaniach, bo przecież nie one decydują o ocenie twórcy. Nie patrzymy na niego przez pryzmat "Panny Nikt" (1996) czy "Polowania na muchy" (1969). Zapominamy o "Lotnej" (1959) czy też - znów -dopisujemy do niej intencje, których brak w tym filmie, a przecież skompromitował on wojnę wrześniową i polskich ułanów, rzekomo atakujących z szablami niemieckie czołgi.

Nie wszystkim przypadły do gustu "Piłat i inni" (1971), a i "Zemsta" (2002), a nawet "Katyń" (2007), choć ten ostatni film ma pewnie też wielu zwolenników. Niegdyś krzywiono się również - jak pamiętam - na "Dantona" (1982), ale odczytywano go wtedy wprost politycz nie, ze szkodą dla filmu i jego twórcy.

W tamtym czasie dwie strony politycznego zwarcia oczekiwały od Wajdy opowiedzenia się jednoznacznie po stronie którejś z nich. On, owszem, przeniósł produkcję "Dantona" do Francji, ale gen. Jaruzelskiego nie potępił. Miał mu to wtedy za złe Jacek Kaczmarski, dedykując mu swoich "Artystów".

BETA, CZYLI COMINC OUT

Kongresowi Kultury, który niedawno odbył się w Warszawie, już na samym początku odpowiedni kierunek nadał list prof. Marii Janion, podkreślający masochizm polskiej kultury narodowej, ufundowanej - zdaniem autorki listu - na romantycznym cierpieniu.

"Nie mam wątpliwości - przekonywała Janion - że problemy ze zdolnością do modernizacji mają źródła w sferze fantazmatycznej, w kulturze przywiązywania zbiorowej nieświadomości do bólu, którego źródeł dotykamy z największym trudem, po omacku. Naród, który nie umie istnieć bez cierpienia, musi sam sobie je zadawać. Stąd płyną szokujące sadystyczne fantazje o zmuszaniu kobiet do rodzenia półmartwych dzieci, stąd rycie w grobach ofiar katastrofy lotniczej, zamach na zabytki przyrody, a nawet -proszę się nie zdziwić - uparte kultywowanie energetyki węglowej, zasnuwającej miasta dymem i grożącej nadchodzącą zapaścią cywilizacyjną".

Nowe w tym przesłaniu jest połączenie naszych problemów gospodarczych z wielką romantyczną tradycją. Rozumiem, że winni są Mickiewicz ze Słowackim pospołu, bo to oni wpędzili nas w kompleksy.

W liście do uczestników Kongresu Kultury prof. Janion objawia się też jako specjalistka w dziedzinie nauk ekonomicznych, z dużą pewnością siebie wyrokując: "Plan Morawieckiego to XIX-wieczna utopia produkcyjna, XIX-wieczna i pozytywistyczna. Towarzyszy jej potężny regres w sferze mitów, symboli i wartości".

Marii Janion nie podobają się ci, którzy mają się nie podobać. Z wdziękiem słonia ujęła to już za pierwszych rządów PiS w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej": "Język rządzących polityków to język neoendecki, który zastąpił antysemityzm homofobią. Profesor Zdzisław Krasnodębski próbuje mówić językiem idei współczesnych, ale jego wypowiedzi często mają charakter powierzchowny i polityczny. Znając jego pierwsze książki, np. o postmodernizmie, spodziewałam się po nim dużo więcej".

To, czego spodziewamy się po innych, często ma się nijak do rzeczywistości. Piszący te słowa miał to szczęście, że nie tylko przyswoił sobie treść fundamentalnego dzieła Marii Janion "Romantyzm. Rewolucja. Marksizm" (1972), lecz także prowadzący zajęcia na studiach poloniści, z różnych zresztą względów, zmuszali nas -studentów - do lektury wczesnych jej prac, zwłaszcza tych dotyczących Zygmunta Krasińskiego. Mało co mogło mnie potem zadziwić. A jednak czym innym są reakcje prof. Janion na teksty romantyków, a czym innym jej komentarze odnośnie do bieżących wydarzeń. Politycznych też, a może przede wszystkim politycznych. I tak potępiła swego czasu zbrodnię w Pawłokomie z marca 1945 r., w której polska samoobrona dokonała "rzezi" na Ukraińcach. Nie przypominam sobie natomiast, by odpowiednie słowa potępienia znalazła dla inspiratorów i sprawców rzezi wołyńskiej z 1943 r. No chyba że przypomnimy sobie jej świetny zresztą esej o twórczości Włodzimierza Odojewskiego "Cierń i róża Ukrainy", ale napisany on był w innym czasie, za PRL, i czas go, widać, unieważnił, a szkoda.

Maria Janion na świat przyszła nie w Wilnie, jak się powszechnie sądzi, lecz w Mońkach. W Wilnie natomiast chodziła już do szkoły, w czasie okupacji uczęszczała na tajne komplety gimnazjalne, należała też do konspiracyjnego harcerstwa. Maturę zdała po wojnie, eksternistycznie, po czym rozpoczęła polonistyczne studia w Łodzi, gdzie znalazła się w orbicie wpływów sławnego Sterana Żółkiewskiego, co zaowocowało jej lewoskrętem. W 1947 r. objawiła się jako autorka recenzji w czerwonej "Kuźnicy", postarała się też o członkostwo Akademickiego Związku Walki Młodych "Życie", skąd już tylko krok dzielił ją od partii, z czym jednak wstrzymywała się jeszcze do roku 1949, kiedy to przeniosła się - w ślad za nazywanym "Hetmanem", a pokątnie "Grubym", Żółkiewskim - do Warszawy.

W 1978 r., po niespełna 30 latach, Janion definitywnie rozstała się z partią, a właściwie została z niej usunięta, wcześniej bowiem zaangażowała się w działalność niezależnego od władz, czyli za komuny nielegalnego. Towarzystwa Kursów Naukowych. Narodziny Solidarności przyjęła z entuzjazmem; wiele osób zapamiętało ją z tego czasu jako jedną z licznych, może nadto egzaltowanych "ciotek" rewolucji. Teraz, w liście do uczestników zlotu "niezależnych" w Pałacu Kultury i Nauki, nawiązała do swego uczestnictwa w legendarnym Kongresie Kultury z 1981 r., przerwanego przez wprowadzenie stanu wojennego. "Głosiłam wówczas - pisze prof. Janion - konieczność przekształcenia wielkiego emocjonalnego zrywu, jakim była pierwsza Solidarność, w wysiłek intelektualny, trwalszy od wzlotów ducha, komponent zmiany. Mija trzydzieści sześć lat i zaklęty krąg polskości dokonał obrotu. Nieliczni już - a do nich należę - mogą zobaczyć siebie, wciąż stających wobec znamiennego dramatu. Przemysław Czapliński określił owo błędne koło jako antynomiczny dryf - sprzeczność między modernizacją a modernizmem. Ten drugi wymaga właśnie wysiłku intelektualnego i odnowienia znaczeń wspólnoty, wymaga jej desakralizacji jako warunku rzeczywistego upodmiotowienia. Tak rozumiany modernizm żąda emancypacji mniejszości, poszanowania praw jednostek, rzeczywistej równości płci. Nie da się to pogodzić z działaniami prawicy".

Czy państwo rozumieją? Nie da się i już.

Z początku Maria Janion wertowała romantyczne dzieła uznawane za rewolucyjne. Jej ulubieńcy z tamtego czasu to Siemieński, Berwiński, Wasilewski, Ehrenberg, na "gotycki" i "kresowy" romantyzm - "Marii" Malczewskiego i "Zamku kaniowskiego" Goszczyńskiego - przyjdzie czas później, tak jak na Mickiewicza. W międzyczasie zmierzy się jeszcze z dziełem Zygmunta Krasińskiego, najpierw pogrążając je jako wsteczne i reakcyjne, a następnie rehabilitując w monografii "Zygmunt Krasiński, debiut i dojrzałość" (1962). Jeszcze w czasie studiów stworzy tandem naukowy z Marią Żmigrodzką, by już w Warszawie trząść Instytutem Badań Literackich, po linii partyjnej.

Udzielając się politycznie, przyszła "Profesor Misia" nie zaniedbywała pracy naukowej, w 1963 r. została mianowana profesorem nadzwyczajnym. W tym samym roku zaczęła pracować w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku, siedem lat później przemianowanej na Uniwersytet Gdański. Osiągnęła tam niezwykle mocną pozycję - wychowała całe tabuny zapatrzonych w nią uczniów, których łączyło jedno: przekonanie o znaczeniu polskiego romantyzmu i dla naszej kultury, i dla historii. To przekonanie wpajała im ta sama osoba, która dziś powiada, że "mesjanizm, a już zwłaszcza państwowo-klerykalna jego wersja jest przekleństwem, zgubą dla Polski".

Tego, że całkowicie zmieniła poglądy, wcale się nie wypiera. Nie tak dawno powiedziała w wywiadzie: "Owszem, prawda jest taka, że i ja, za romantykami, kreśliłam apologię polskiego, romantycznego szaleństwa. I ja idealizowałam Polaków jako naród jednolicie bohaterski. I ja widziałam w naszym mesjanizmie przede wszystkim słuszną gloryfikację polskiego cierpienia". Już jednak nie widzi. Nie tak dawno, bo w 2000 r., zarzekała się: "Do Europy tak, ale z naszymi umarłymi". Później wyszło jakoś tak, że chodziło jej głównie o ofiary Holokaustu. Podkreślając z kolei swój filosemityzm, autorka "Gorączki romantycznej" nadmienia mimochodem, że zawdzięcza go lekturom "Rycerza Niepokalanej" czy raczej "Małego Dziennika", pism wydawanych w Niepokalanowie przez o. Maksymiliana Kolbego, w 1971 r. wyniesionego na ołtarze. To treści tam wyczytane sprawiły, że antysemityzm stał się jej z gruntu wstrętny. Antysemityzm - przypomnę myśl Janion - w dzisiejszej dobie, zastąpiony w Polsce przez homofobię, no i, oczywiście, niechęć do wszelkich obcych, uchodźców, imigrantów itp.

Mimo tego, że w obecnej Polsce szaleje - jej zdaniem i zdaniem jej apologetów -kaczofaszyzm, "Profesor Misia" jest dobrej myśli, czego dowiodła, krzepiąc kongresowiczów tymi słowy: "Przed nami trudne lata, wiem o tym. Ale Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk już zostały napisane, istnieją. Odnowicielska wizja historii formuje moje nadzieje na przyszłość. Jestem przekonana, że otwarcie zbiorowej pamięci, przemiana żałoby w empatię, odrzucenie przedkrytycznej zgody na technicyzację humanistyki - to praca z dziećmi, młodymi ludźmi, jaka musi się odbyć i się odbędzie w tych najbliższych, trudnych latach".

List Marii Janion do uczestników Kongresu Kultury odczytała jej ulubiona uczennica, Kazimiera Szczuka. Dorobek naukowy tej ostatniej jest nieznany. Kariera polityczna, do której się przymierzała, się nie udała (pewnie dlatego, że postawiła na niewłaściwego konia, czyli Janusza Palikota, i z całą palikociarnią poniosła wyborczą klęskę). Jednak jako prawa ręka Marii Janion w środowiskach lewackich, a zwłaszcza LGBT, niezmiennie budzi podziw, choć nie uwielbienie, bo to zarezerwowane jest dla jej mentorki, która trzy lata temu w wywiadzie, jaki przeprowadziła z nią Szczuka właśnie ("Janion. Transe -traumy - transgresje. 1: Niedobre dziecię"), dokonała coming outu, przyznając się do swego homoseksualizmu ("Zawsze mnie interesowały koleżanki. Najpierw tak w ogóle ogólnie, a potem już na kompletach, konkretne koleżanki".). Bohaterka tego wydarzenia miała wówczas 87 lat.

GAMMA, CZYLI HARDCORE

W wywiadzie rzece, który przeprowadziła z nią Katarzyna Montgomery, Krystyna Janda powiedziała: "Mam sześćdziesiąt trzy lata. Jestem sobą zmęczona. Przyjeżdżam do domu, kładę się i mam straszny szum w głowie, od siebie. Huczy mi wszystko to, co powiedziałam, zrobiłam, przemyślałam w ciągu dnia, czym się namartwiłam, z czego się śmiałam, co mnie zastanowiło, ucieszyło, no, a przede wszystkim to, co zagrałam wieczorem, po całym dniu, na scenie. Trudno to wytrzymać Jak tu się uspokoić? Moje życie to hardcore. Czy da się to zmienić? Za późno".

Jednak w sumie ma o sobie nie najgorsze mniemanie: "Wiele zrozumiałam, stałam się bardziej wyrozumiała, wybaczam i toleruję słabości, lubię ludzi, i dzięki temu jestem łagodniejsza. Ale jeśli mi na czymś zależy, nikt mnie nie zatrzyma. Nikt".

A szkoda. Ominęłyby Krystynę Jandę takie wpadki, jak ostatnia, gdy na swoim profilu na Facebooku zamieściła zrobione w metrze zdjęcie, na którym widzimy trzech siedzących mężczyzn, a obok stojącą kobietę w ciąży. Podpis jest następujący: "Polak katolik, prawdziwy patriota wyklęty zawsze służy obronie życia poczętego, no chyba, że jest zmęczony, wtedy robi sobie przerwę". Szybko się okazało, że to nie jest fotografia z polskiego metra.

Janda, sławna Agnieszka z "Człowieka z marmuru", w nagrodę za swą bezkompromisową postawę i nazywanie rzeczy po imieniu bez względu na okoliczności została - jak najbardziej zasłużenie - uhonorowana. To się dopiero nazywa zjazd! Od Złotej Palmy w Cannes (1990) do Złotego Goebbelsa, bo na taką nagrodę zasłużyła.

A jeszcze nie tak dawno artystce, dziś wyraźnie zbrzydzonej katolicyzmem, Kościoła było mało! Ściśle mówiąc, w ogóle nie dostrzegła jego obecności na manifestacjach KOD. "- Gdzie są księża?" - dopytywała się, dokonując błyskotliwego porównania wieców pod przewodnictwem Mateusza Kijowskiego ze strajkami na Wybrzeżu w sierpniu 1980 r. "Każdy dzień strajku zaczynał się od mszy -mówiła. - A tu ani razu... A byłam pewna, że przed każdym marszem KOD odbędzie się msza święta i znajdzie się ksiądz, który będzie chciał czynić posługę ludziom, którzy inaczej oceniają rzeczywistość. Nie znalazł się żaden ksiądz, to jest nieprawdopodobne!".

Już dwa tygodnie temu w TVN-owskiej "Kropce nad i" użalała się Monice Olejnik: "[...] zrobiło się coś strasznego. Katolik zaczął kojarzyć się z kimś, kto wykonuje jakieś wyroki, jakimś fanatykiem, w imię ratowania życia". Brzmiało to nieco nie po polsku i enigmatycznie, na tłumaczenie nie musieliśmy jednak długo czekać. Już następnego dnia Janda, Antonina Dziwisz z "Przesłuchania", uraczyła słuchaczy Radia Zet dramatyczną historią o tym, jak lekarze dwukrotnie uratowali jej życie, gdy była w ciąży: "Gdyby działała nowa ustawa - roztaczała apokaliptyczne wizje - nie żyłabym dwa razy. Musiałam podejmować dramatyczne decyzje". Wyznanie to skomentował Tomasz P. Terlikowski: "Krystyna Janda przyznaje się do aborcji. I aż trudno nie dostrzec, że całe to gadanie o wolności, czarnych mszach, poniedziałkach strajkowych ma przykryć wyrzuty sumienia".

Była kontra, czas na rekontrę. Artystka wyjaśnia: "Miałam dwie ciąże pozamaciczne i lekarze operowali mnie dosłownie w ostatniej chwili. Nie uratowali jednego jajowodu i jajnika. Mimo to starałam się dalej. Przez 15 lat po pierwszym dziecku walczyłam, w rezultacie urodziłam dwóch synów, przeżywając dwie bardzo trudne ciąże, z zatruciem ciążowym organizmu i z niemożnością wstawania z łóżka przez kilka miesięcy. Z komplikacjami i zagrożeniami, doszło do szczęśliwych porodów, a pan jest człowiekiem pozbawionym wszelkich zasad moralnych. Czuję się upokorzona. Mam nadzieję, że Bóg panu wybaczy wszystko, co pan mówi i robi".

Pognębiony Terlikowski przeprasza, zauważając jednak nieśmiało, że gdyby Janda jasno powiedziała, że chodziło o ciąże pozamaciczne, nie zabierałby głosu w ogóle. W końcu projekt Ordo Iuris też zakładał, że lekarzom wolno podejmować działania konieczne dla ratowania życia matki, nawet jeśli miałyby się one skończyć śmiercią dziecka. "Zamiast więc angażować się w czarne msze - skonstatował - wystarczyłoby zajrzeć do projektu ustawy".

Może i tak. Jednak po co i kiedy? Zapracowana Janda nie ma na to czasu. Zbliża się bowiem czarny poniedziałek, a zaraz potem Kongres Kultury i sławna aktorka manifestuje swoje przekonania pod hasłami: "Nie oddamy wam kultury!" i "Odpolitycznić kulturę!". Aby niemal zaraz, bezpośrednio po śmierci Andrzeja Wajdy, przypomnieć sobie, jak grała Magdalenę w reżyserowanym przez niego "Wieczerniku" Brylla w kościele przy ulicy Żytniej w Warszawie. Był rok 1985, przesłuchiwano ją potem, m.in. pytając ironicznie, dlaczego występuje w takim miejscu. Miała odpowiedzieć, że jest aktorką Wajdy, a u niego grać będzie wszędzie. - W kiblu też? - przesłuchujący był dociekliwy. - Tak - potwierdziła - w kiblu także.

Aż do takich poświęceń nie musiała się skłaniać w toku swojej współpracy z pierwszym mistrzem polskiego kina. A rzeczywiście była jego aktorką, odkąd specjalnie rekomendował ją publiczności w "Człowieku z marmuru" (1976). Któż nie zapamiętał tych słów: "Po raz pierwszy na ekranie". A potem się posypało... Stop, wcale nie było tego tak wiele: Agata w "Bez znieczulenia" (1978) i Marta w "Dyrygencie" (1979), po raz drugi Agnieszka - tym razem w "Człowieku z żelaza" (1981) i dopiero "Tatarak" z 2009 r. Dla porządku można by jeszcze dołożyć materiał archiwalny z Jandą, który wykorzystał Wajda w "Wałęsie. Człowieku z nadziei", oraz wcześniejszy dokument "Solidarność, Solidarność..." w którym aktorka gra samą siebie.

Z tym debiutem na ekranie u Wajdy to też nie do końca prawda. Oczywiście "Człowiek z marmuru" wywindował ją na szczyt sztuki aktorskiej w Polsce, od razu też kreując jej image (i legitymując manierę, której nie pozbyła się nigdy), ale naprawdę zadebiutowała przed kamerą u Andrzeja Konica trzy lata wcześniej, w roku 1973, jako tańcząca dziewczyna w trzecim odcinku serialu "Czarne chmury". Miała też za sobą role teatralne; była Maszą Kułyginą w "Trzech siostrach" Czechowa wyreżyserowanych w 1974 r. w Teatrze Telewizji przez Aleksandra Bardiniego, pokazała się też, w tym samym roku, w spektaklu zrealizowanym przez Janusza Warmińskiego według "Balu manekinów" Brunona Jasieńskiego.

Z czasem w teatrze zadomowiła się aż nadto dosłownie. W 2005 r. otworzyła prywatny teatr Polonia, pięć lat później powiększając przestrzeń teatralną wokół siebie o Och-Teatr w budynku dawnego kina na stołecznej Ochocie. Okoliczności przejęcia tego miejsca przez Jandę wzbudziły swego czasu niemałe emocje, prawie równe całkiem niedawnym sporom o wysokość dotacji, jakie otrzymywała z kiesy państwowej via Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Niewątpliwie była Janda beneficjentką poprzedniego układu politycznego, trudno się więc dziwić, że widzieliśmy ją w komitecie poparcia, ale że roniła łzy po porażce swego politycznego faworyta, to wydaje się raczej świadczyć nie o jej maksymalnie daleko posuniętej lojalności, a o nierównowadze psychicznej i skłonności do histerii. Chyba że... już wtedy artystka uświadomiła sobie, że taki, a nie inny wynik wyborów może się niekorzystnie odbić na jej kondycji finansowej. Co też się stało.

Janda bizneswoman i Janda aktorka to, na szczęście, nie to samo. Przynajmniej kilka ról teatralnych wypadałoby wymienić w tym miejscu, z monodramem według "Białej bluzki" Agnieszki Osieckiej na czele, ale i z najgorszą śpiewaczką świata w "Boskiej!" Petera Quiltera, i z Niną w "Mewie" Czechowa. Nie zapominajmy też o teatralno-filmowej roli Heleny Modrzejewskiej. A skoro wróciliśmy do filmu, to przypomnieć warto dwa filmy wyreżyserowane przez samą Jandę: "Pestkę" (1995) i "Męskie-żeńskie" (2003). Co z tego, że nie najlepsze, książki pisze Krystyna Janda też takie sobie, a przecież w wysiłkach nie ustaje, co pewien czas zbierając to, co zapisała w felietonach czy na blogu lub udzielając wywiadów, jak ten ostatni pod wielce optymistycznym tytułem "Pani zyskuje przy bliższym poznaniu" (2016).

Czy rzeczywiście? Wśród nagród, którymi została obsypana, zwracają uwagę Złote Kaczki: dla najlepszej aktorki w historii polskiego kina (!) i najlepszej aktorki pięćdziesięciolecia. Nie znaczy to, że opinie te podzielane są powszechnie. A to, co artystka opowiada na użytek publiczny, jej sądy i opinie polityczne, nie pozostają bez wpływu na to, co się o niej mówi i pisze. Faktem jest, że mówi się bez przerwy, bo i ona nie daje zapomnieć o sobie. Dzień bez Jandy, przynajmniej w Internecie, jest dniem straconym. Następuje jednak zmęczęnie materiału i, słowo daję, zaczynam tęsknić za Jandą w roli studentki Agaty, która w "Bez znieczulenia" nie odzywa się wcale. Dobrze wspominam za to Jandę śpiewającą, po części ze względu na jej dawną współpracę w tej materii z Markiem Grechutą. Razem nagrali wiersze Leśmiana ("W malinowym chruśniaku"), rewelacyjnie wypadła też Janda na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu, gdzie "Gumą do żucia" tegoż Grechuty olśniła wszystkich. Tylko kiedy to było! W 1977 r. Niedługo obchodzić będziemy 40-lecie tego wydarzenia, a artystka kojarzy nam się dziś ze wszystkim, tylko nie z piosenką. W międzyczasie udało się jej jedynie przejmująco zinterpretować tekst Agnieszki Osieckiej do muzyki Przemka Gintrowskiego "Na zakręcie". Ale znów, kiedy to było! W roku 1986. Ile razy w życiu można bez szwanku wchodzić w zakręt!

Jednak Janda widzi zupełnie inne zakręty i nie może "pogodzić się z tym, że nasz kraj skręca w stronę, która jest dla mnie nie do zaakceptowania". Ależ nikt nie domaga się od znanej aktorki, by aprobowała to, co jest jej obce, niech jednak nie kłamie i w wygadywaniu głupstw zachowuje jakiś umiar. Niestety, fakty świadczą przeciw niej, bo nie tak dawno temu, jeszcze w zeszłym roku, tak zdiagnozowała polską rzeczywistość, naturalnie na łamach "Gazety Wyborczej": "Połowę kraju zżera nienawiść. Nienawiść zrodzona z kompleksów, braku perspektyw, niedouczenia, nienawiść polska, katolicka".

Innym razem, zdumiona, spostrzega: "PiS chce stworzyć kraj zupełnie inny od tego, w którym żyliśmy". No tak, a żyło nam się jak u Pana Boga za piecem. A potem zdarzyła się katastrofa i minister Gliński, u którego brata grała przecież w "Matce swojej matki" i we "Wróżbach kumaka", zamiast 1,5 mln zł, których się domagała, daje jej sumę 10 razy mniejszą. "Gabrysia" z "Kilera" Juliusza Machulskiego powiedziałaby, że to ledwie na waciki starczy.

"Gdy się budzę - zwierzała się Janda znajomej dziennikarce, równie jak ona przerażonej obecną sytuacją - myślę sobie: Co mi jest? A to Polska mi jest. Cały czas mam uczucie jakiejś żałoby po Polsce, po polskiej wolności. Ciągle myślę - co oni z Polską robią? Mam uczucie, że to, co się dziś dzieje, to wielka narodowa tragedia".

A miało być tak pięknie! Życzyła przecież Krystyna Janda miastu i światu, a i sobie przy okazji: "Niech wszystko rozwija się i kwitnie tak jak przez ostatnie lata i niech nikt temu nie przeszkadza".

Artystka, gwałtownie wybudzona z błogiego snu, w jaki zapadła już po wyborach z 4 czerwca 1989 n, straciła zdolność widzenia rzeczy, spraw i ludzi takimi, jakie są. Zaprogramowana była na inny świat niż ten, jaki widzi za oknami. Krzysztof Kłopotowski wystosował do niej jakiś czas temu list otwarty, w którym pisał: "Dawno minął czas, kiedy stała się Pani symbolem wolności dzięki roli dociekliwej dziennikarki w Człowieku z marmuru Andrzeja Wajdy. 40 lat to dużo. Jednak udało się Pani uniknąć w III Rzeczypospolitej rozdrobnienia kapitału zaufania i podziwu, co stało się udziałem p. Wajdy". Ostatnia hiperaktywność pozazawodowa artystki dowodzi jednak czegoś innego, a mianowicie, że autor tego listu był dla Krystyny Jandy nadto łaskawy.

DELTA, CZYLI BRYLANT CZYSTEJ WODY

Niemała część Polaków nie chodzi do teatru, świetnie pamiętając słowa postaci granej przez Marka Siudyma w "Misiu". Ci o Monice Strzępce nie wiedzą nic i tego stanu błogiej niewiedzy cała reszta może im tylko pozazdrościć. Jest jednak nie za wielka, za to mocno hałaśliwa, grupa miłośników teatru, co nie musi znaczyć i nie znaczy - ich znawców, dla których Strzępka to pierwszorzędne nazwisko współczesnej sceny narodowej. Ikona lewactwa wszelkiej maści, autorka lub - najczęściej - współautorka (wraz z Pawłem Demirskim, swoim życiowym partnerem) spektakli z jednej strony - nagradzanych na najprzeróżniejszych przeglądach i festiwalach, z drugiej zaś - wywołujących i prowokujących skandale. Od razu na wstępie powiedzmy też, że w skandale obfituje również funkcjonowanie reżyserki w życiu publicznym. Naturalnie skandalistka Strzępka była ozdobą niedawnego Kongresu Kultury.

Widz, który w teatrach nie bywa albo wybiera te, których Strzępka z Demirskim jeszcze nie nawiedzili, zapoznać się może z działalnością tego twórczego duetu poprzez nadawany właśnie w telewizji (publicznej) serial "Artyści", anonsowany oczywiście jako bez mała arcydzieło, której to opinii, niestety, nie dało się utrzymać po obejrzeniu pierwszych odcinków produkcji zamówionej jeszcze za poprzedników dzisiejszej ekipy rządzącej przy Woronicza (Krzysztof Feusette w liście do uczestników Kongresu nazwie ją "żenującą"), co Strzępka z Demirskim skwapliwie wyjaśnili w trosce, by ktoś, broń Boże, nie pomyślał, że oto niepokorni artyści kolaborują z przebrzydłą władzą. Oni tylko od tej władzy biorą pieniądze, bo niczego innego nie chcą. Władza jest od tego, by dawać szmal, krzewiąc tym samym kulturę. "Coś takiego stało się w Polsce w ostatnich latach - zauważył niedawno Demirski - że kulturą, talentami zarządzają ludzie najmniejsi, najmniej się na tym znający. A jak mówi [...] Waldemar Dąbrowski, poniekąd pięknie i patetycznie, największą wartością w narodzie jest talent". Że Strzępka to talent niczym brylant i to czystej wody, nie musi nawet poświadczać były minister kultury z czasów, gdy władzę sprawował SLD. To się rozumie samo przez się.

Gdyby ktoś nie wiedział, to właśnie ta wyjątkowo utalentowana artystka była "naturalną" kandydatką, lansowaną przez protestującą część zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu jako następczyni Krzysztofa Mieszkowskiego na stołek dyrektorski. Ze względów formalnych nie dopuszczono jej jednak do konkursu, jako że - podobnie jak Mieszkowski - nie ukończyła studiów. To swoją drogą ciekawe, że ci lewaccy czy neomarksistowscy artyści z wykształceniem są na bakier. To tak jak ojciec założyciel przypominanego przez nich z łezką w oku Sojuszu, Aleksander Kwaśniewski, któremu - jeśli dobrze pamiętam - w zaliczeniu ostatnich, brakujących do uzyskania absolutorium, egzaminów przeszkodziło nadmierne, niczym nieograniczone poczucie wolności. A Strzępka z Demirskim we Wrocławiu zadomowili się, kupili tam mieszkanie i zrealizowali całą masę przedstawień, jak nie we Wrocławiu, to w niedalekim Wałbrzychu czy Jeleniej Górze. Jednak, naturalnie, nie tylko tam.

Trzeba też przyznać, że Strzępka we Wrocławiu jest naprawdę popularna. Słyszeli o niej wszyscy - od wysokich urzędników do bezrobotnych, z których każdy zapamiętał, że dwa lata temu na portalu społecznościowym nazwała żonę byłego ministra kultury Zdrojewskiego - Barbarę, zresztą ważną personę dolnośląskiej Platformy Obywatelskiej - "pizdą niemytą", życząc jej, by wraz "ze swoim mężem, którego nazwiska nie pamiętam" "wypierdalała do Brukseli". Ze śmiechu tarzały się cały Wrocław i pół województwa, ale tylko wtajemniczeni w sprawę wiedzieli, że powodem wściekłości reżyserki była planowana już wtedy dymisja Krzysztofa Mieszkowskiego, tak ochoczo udostępniającego Strzępce i Demirskiemu wnętrza Teatru Polskiego.

Strzępka rzuca mięsem naokoło i na okrągło, jakby poświadczając tym swój rodowód, z którym zresztą się afiszuje. A pochodzi ze wsi, z ludu, ojciec był murarzem, matka gospodynią domową. Monika miała pięcioro rodzeństwa, w gospodarstwie pomagała, bo jakże inaczej na wsi. Odetchnęła w szkole średniej, do której uczęszczała w Tarnowie, potem uczyła się jeszcze w Krakowie. Zadebiutowała w 2004 r. w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, wystawiając tekst Anny Bednarskiej "Z twarzą przy ścianie". Na deskach Teatru Polskiego we Wrocławiu objawiła swą wielkość i niepowtarzalność w roku 2007 przedstawieniem "Dziady. Ekshumacja". Spektakl ten Strzępka komentowała tak: "Polacy wielu rzeczy w ogóle nie przyjmują do wiadomości, nie radzą sobie z przeszłością. To jest przedstawienie polityczne. [...] Ale teraz w Polsce co tydzień pojawiają się okoliczności, które sprawiają, że kontekst zabrzmi jeszcze mocniej. Historia nam pomaga". Wykastrowane przez Demirskiego "Dziady. Ekshumacja" powszechnie się jednak nie spodobały, miały krytyczne recenzje, piszący musieli się dopiero przyzwyczaić, że spektakle pary Strzępka--Demirski zawsze będą przypominały występy kabaretów, ale takich, w których żarty są cięższe od ołowiu. Realizatorka przedstawienia utrzymywała jednak, że "odbiera ono status pokrzywdzonej całej Polsce. Młodym i starym, prawym i lewym, czarnym i czerwonym. Zostawia widzów w cuchnącym bagienku wzajemnych pretensji i nienawiści".

Poloniści z tekstem Mickiewicza w ręku sprawdzali, którą z postaci "Dziadów" Strzępka z Demirskim pozostawili, a którą poddali eutanazji, gdy pracowity duet w niedalekim Wałbrzychu pokazał dzieło intrygująco zatytułowane "Był sobie Polak, Polak, Polak i diabeł, czyli w heroicznych walkach narodu polskiego wszystkie sztachety zostały zużyte". Spektakl ten, pokazywany i na innych scenach, a reklamowany jako polityczna burleska o narodowych wartościach, poza obscenicznością wyróżniał się naprawdę jedynie antykatolicyzmem. Autorom mało było szyderstw z hierarchów kościelnych, np. ubierania biskupa w stringi, postanowili więc ska-ykaturyzować o. Maksymiliana Kolbego, wyśmiewając oddanie przez niego w Auschwitz życia za drugiego człowieka. Tak sobie myślę, czy te zastępy policji poprawności politycznej ścigające najmniejsze kłamstwa, które daje się podciągnąć pod kłamstwo oświęcimskie, nie powinny zainteresować się i tym spektaklem. Nie z racji obrazy czyichś uczuć religijnych, a skąd - naiwny nie jestem, ale właśnie ze względu na kłamstwa związane z obozem, na którego bramie widnieje napis: "Arbeit macht frei".

Czasem może się wydawać, że dla Strzępki i Demirskiego wulgarność i obrazoburstwo są celem samym w sobie. I tak w 2013 r. na scenie Starego Teatru w Krakowie, od 1991 r. mającego prawo do używania nazwy "Narodowy", wystawili "Bitwę Warszawską 1920". Tego, że spektakl daleki będzie od akademii "na cześć", można było być pewnym. Że jednak twórcy przedstawienia nie tylko z Piłsudskiego zrobią głupka, a ks. Skorupkę obśmieją, lecz także uhonorują Feliksa Dzierżyńskiego, to już jest jawną prowokacją. Oczywiście nie takie rzeczy miały już miejsc w sztuce, w sztuce teatralnej również. Jednak nie w narodowych instytucjach kultury, finansowanych przez państwo, czyli przez nas, bo z naszych podatków. W teatrze prywatnym niechby sobie Strzępka do spółki z Demirskim, a za błogosławieństwem Jana Klaty wystawiali, co tylko im przyjdzie do głów, ale już niekoniecznie na tych scenach, na których "kurwy" rzucane na prawo i lewo w przedstawieniach Strzępki brzmią wyjątkowo paskudnie. Za to głośno.

I pomyśleć, że w tym samym Starym Teatrze Strzępka z Demirskim zaistnieli w pewnym momencie jako ci, którzy uratują na tej scenie "Nie-Boską komedię" Zygmunta Krasińskiego, pogrzebaną w 2014 r. przez sprowadzonego przez dyrektora Klatę chorwackiego "nowatora teatru", niejakiego 0livera Frljicia, który - jak się okazało na próbach - nadał dziełu naszego trzeciego wieszcza charakter wybitnie antysemicki, jakby żywcem przeniesiony z "Der Sturmera", a całość okrasił pomysłami jednocześnie antypolskimi i wulgarnymi. Kiedy Frljić pogoniony został spod Wawelu, nieutulony w żalu Klata ściągnął Strzępkę z Demirskim i ci, rzeczywiście, przygotowali inną wprawdzie, nawet inaczej nazwaną, bo pisaną z małej litery "nieboską..." równie daleką wprawdzie od myśli hrabiego Zygmunta Krasińskiego jak brednie Chorwata, za to przeniesioną do innej rzeczywistości, a przez to mniej rażącą.

Człowiek wierzący powinien teatr, w którym reżyseruje Monika Strzępka, omijać szerokim łukiem, ale jeśli o niczym innym nie marzysz, jak tylko o tym, by ktoś obraził ciebie i wszystko, co jest ci drogie, idź tam śmiało, a nie zawiedziesz się. Dowiódł tego znakomicie "teatralny serial", czyli "Klątwa", koprodukcja krakowskiego teatru Łaźnia Nowa i teatru IMKA z Warszawy. W kolejnych odcinkach oglądamy na scenie miotającego się bez sensu, oblanego czerwoną farbą Chrystusa, sparodiowane piekło, wyszydzoną mszę świętą, a wszystko to tonie w wulgarności, nie tylko słownej.

Rzadko, bo rzadko, ale zdarza się Strzępce i Demirskiemu zapuścić w (nieco) inne rejony. Tak się stało w tym roku, gdy w Teatrze Żydowskim w Warszawie wystawili sztukę o marcu 1968 r., czyli o tematyce żydowskiej. Nie, tu z Żydów się oczywiście nikt nie wyśmiewa, raczej duma smętnie nad ich dolą, a same wydarzenia sprzed już bez mała pół wieku ukazane są mało ze sobą spójnie, nieprzekonująco, ale taki był chyba zamysł realizatorów, by przypomnieć to, co pozbawione jest całkowicie jednoznacznej wykładni, czego rzeczywiście nie pojęliśmy w swoim czasie albo też nie zrozumieliśmy do dziś, a ciągnie się za nami ten nieszczęsny marzec, z Gomułką i Moczarem, Jasienicą i Kisielem, Michnikiem i Kuroniem. Ciągnie i ciągnie. Jednak na okoliczność Kongresu Kultury Monika Strzępka udała mądrzejszą, niż jest, doszukując się analogii między rokiem 2016 a 1968: "Dziady Dejmka z 1968 r. zawsze działały mi na wyobraźnię - wyznała. - Cokolwiek by mówić o sprawach kultury, wychodziło się wtedy na ulice. Można się z towarzyszem Wiesławem nie zgadzać, ale z kulturą się liczono".

W komunizmie wychodziło się na ulice w sprawach kultury? Studenci, którzy pojawili się 8 marca w okolicach Uniwersytetu i Politechniki, zostali brutalnie spacyfikowani, a potem ponieśli konsekwencje swego upomnienia się o Mickiewicza. I to konsekwencje poważne. Na szczytach trwała właśnie zaciekła walka o władzę, kulturą posłużono się w niej całkowicie instrumentalnie. Niedouczona Strzępka chwali przy tym Gomułkę: "Mówił on: Nie wiem, co wolno, a czego nie wolno reżyserowi. Dziedzina ta jest mi daleka. Współcześni urzędnicy uznają natomiast, że się na wszystkim znają".

Za komuny Moniki Strzępki nie wpuszczono by za próg teatru. Kościół nie musiałby ustami swoich kapłanów bronić prawa wiernych do nieobrażania ich uczuć religijnych, ale zadbałyby o to władze, skądinąd wrogie Kościołowi. No chyba że same postanowiłyby zadziałać na niwie propagandy antyreligijnej, ale wtedy Strzępkę też by wykluczyły z grona ewentualnych wykonawców tego specjalnego zadania jako osobę mało wiarygodną. Dzisiaj wiarygodność artystyczną buduje się na hucpiarstwie. Adam Hanuszkiewicz w 1968 r. przychodził w miejsce wyrzuconego Kazimierza Dejmka do Teatru Narodowego w Warszawie w fatalnej atmosferze, ale miał za sobą niekwestionowany dorobek z Teatru Powszechnego oraz Teatru Telewizji i stopniowo, swoimi oryginalnymi, niebanalnymi spektaklami przekonał publiczność do siebie. Kariera Marii Janion po raz pierwszy poważnie załamała się, bo właśnie w roku akademickim 1968/1969 została usunięta z pracy w gdańskiej WSP. Andrzej Wajda stanął wtedy na kolejnym rozdrożu swojej twórczości, ale zaczynał się już przymierzać do - jak się okaże - swoich najlepszych filmów. Szesnastoletnia Krystyna Janda uczyła się w liceum plastycznym. Monika Strzępka urodzi się dopiero w 1976 r. Wszyscy mogli się spotkać na Kongresie Kultury, ale Marii Janion zabrakło już sił, by udać się do Pałacu Kultury osobiście, reprezentowana była więc przez Kazimierę Szczukę, a Andrzeja Wajdę czekała już ostatnia w życiu podróż. Janda i Strzępka podpisały na kongresie listę obecności. No i nie zapominajmy o Szczuce, w żadnym wypadku nie zapominajmy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji