Rozalinda
Wychodząc z przedstawienia "Jak wam się podoba" Szekspira w Teatrze Dramatycznym myślałem o Jadwidze Jankowskiej-Cieślak w roli Rozalindy. Jej warunki nie całkiem odpowiadają naszym wyobrażeniom o tej postaci. Jednak już od pierwszej sceny stwarza nastrój. Moment przed "pojedynkiem" jej wybrańca, prośba o niepoddawanie się niebezpieczeństwu, niespodziewane narodziny miłości, ukazuje zarówno własnym zachowaniem, jak i reagowaniem na słowa - i nawet myśli - partnera. Jankowska-Cieślak, nigdy nie jest bierna, nawet w scenach, gdy tekst nie wyznacza jej zadań aktywnych. Przyjaźń kuzynki, córki wszechpotężnego księcia, jest jedynym ocaleniem skrzywdzonej dziewczyny. Ale aktorka pozwala wierzyć, że to właśnie Rozalinda urokiem swej osobowości podbija kuzynkę. W akcie drugim Jankowska-Cieślak znajduje się w stosunkowo łatwiejszej sytuacji. Przebranie, wynikające z komediowych perypetii oraz stan skrystalizowanych uczuć, są wymarzonym żywiołem dla środków tej aktorki. Rozalinda "gra" rolę Rozalindy, "uczy" partnera sposobów wyrażania, a zarazem przeżywania miłości. Tym mocniej może więc nasycać każdą sytuację i każdy dialog. Niemal każde zdanie stara się wyrazić w sposób odmienny i nowy. Kto w spektaklu Teatru Dramatycznego staje się równorzędnym partnerem Rozalindy? Myślę, że wykonawcy niektórych mniejszych ról. Na przykład Marek Bargiełowski jako wyrozumiały książę-banita. Józef Nowak, spokojny i mądry pasterz, wyraża wiarę poety w naturalną dobroć pierwotnego człowieka. Liliana Głąbczyńska, Joanna Orzeszkowska i Tomasz Stockinger nie zawodzą w intermediach. Marek Kondrat w pierwszych scenach daje sylwetkę honorowego młodzieńca, stawiającego czoło niebezpieczeństwom. Współtworzy nastrój w scenie narodzin miłości i olśnienia Rozalindą. W akcie drugim staje się jednak ofiarą sytuacji. Orlando musi afiszować swą zapalczywą miłość, rozwieszać po drzewach wierszyki, głoszące chwałę ukochanej. Kondrat nie decyduje się na wybór. Jego Orlando nie jest ani naiwny, ani przekornie rozbawiony. Mało przekonywający bywa i Andrzej Żarnecki jako filozof Jakub. Jego sposób pojmowania roli sprawia, że sceny w lesie ardeńskim stają się antytezą wywodów prof. Tatarkiewicza, przytoczonych w programie przedstawienia. Żarnecki nie snuje melancholijno-sceptycznych refleksji o rzeczywistości. Z gniewem i oburzeniem, z nasileniem środków formułuje akt oskarżenia przeciw losowi. Brak uśmiechu, za dużo akcentowania niemal każdej cząstki zdania. Janusz Gajos jest wybornym aktorem komediowym. Ale raczej w repertuarze współczesnym. Choć kunsztowna sofistyka błazna znalazła sprawny wyraz, zabrakło swobody. Oraz sugestii, że trefniś wyraża prawdy głębsze, ukryte pod pozorami paradoksów.
Podoba mi się, na ogół, scenografią Barbary Zawadówny. Domyślam się, że pomieszanie planów, dworskiego i leśnego, ma dać wrażenie pół snu, pół iluzji. Szkoda jednak, że niejednolite kostiumy, czasem przypadkowe, przeszkadzały wrażeniom.
Przekład Czesława Miłosza jest popisem bogactwa językowych odcieni. We francuskiej "Antologii polskiej poezji" podawał on - w przedmowie - przykłady, świadczące o subtelnych odcieniach naszej mowy. Korzysta z nich, jako tłumacz na przykład w wielostronnej "definicji" uczuć miłosnych, którą tak pięknie wygłasza - i stosuje - wykonawczyni głównej roli kobiecej.
Program zaznacza, że reżyseria jest "zbiorowa". Podobno sprawa ta przebyła pewne perypetie. Szkoda! Jan Maciejowski upamiętnił się kilku świetnymi inscenizacjami. Niemniej końcowe wrażenie jest korzystne zwłaszcza - dzięki Rozalindzie.