Artykuły

Homolobby z Dobrą Zmianą

- Rolą artystów i intelektualistów nie jest osobiste i bezpośrednie przekształcanie rzeczywistości, ale jej rozpoznanie, opis, refleksja nad nią, prowadzenie debaty i wymiany poglądów celem sformułowania jak najtrafniejszej diagnozy i wniosków na przyszłość - mówi wiceminister kultury Wanda Zwinogrodzka w rozmowie z Mike'm Urbaniakiem na stronie Pan od Kultury.

Myślałem, że pani minister rozmawia tylko z dziennikarzami niepokornymi, a tu proszę, spotkanie z homolobby. - Spotykam się ze wszystkimi, którzy chcą rozmawiać. I tak się składa, że dotychczas byli to sami prawicowi klakierzy. - Nie przypominam sobie prośby o poważną rozmowę ze strony zdeklarowanych przeciwników rządu. To widocznie dziennikarze, którzy jej nie potrzebują. Czy "lewicowy wrzask, który zakłóca możliwość artykulacji" już ustał? - Pan zna tę frazę wyłącznie z internetu, czy czytał pan cały tekst? Czytałem calusieńki. - Zatem wie pan, że owa, nie przeczę, ostra pointa wieńczyła utrzymaną w tonie rzeczowej perswazji polemikę ze stanowiskiem Jana Klaty, postulującym powstanie teatru prawicowego.

Trudno tu powtarzać cały wywód, spróbuję go streścić. Uważam, że nie istnieje coś takiego, jak polityczny teatr prawicowy. Idea teatru politycznego to samodzielny wynalazek lewicy z początków ubiegłego stulecia. Swego czasu przyniósł on wiele świetnych inscenizacji na przykład Piscatora czy Meyerholda, u nas - Schillera. Ten teatr sam siebie zdefiniował jako oręż w walce politycznej, w służbie rewolucji.

Prawica teatr postrzegała inaczej. Dla niej nie był on instrumentem generowania wielkich zmian społecznych, ale przeciwnie - pielęgnowania kulturowej ciągłości, podtrzymywania tradycji i pamięci. Stąd przywiązanie do klasyki jako podstawy repertuaru, stąd też przekonanie, że teatr powołany jest do subtelniejszego dyskursu o kwestiach egzystencjalnych, a jeśli już o politycznych, to nie w doraźnej, ale w rozległej perspektywie - historycznej czy historiozoficznej. I w tym sensie ów subtelniejszy dyskurs jest zakłócany przez estetykę politycznego teatru lewicy, który lubi aktualne tematy, dosadność i jednoznaczność środków wyrazu, bo one pozwalają skuteczniej mobilizować do działania.

Moja figura "lewicowego wrzasku" właśnie tego dotyczyła. Gdy na scenach teatralnych dominuje dykcja lewicowa, teatr, do którego ja - nie ukrywam - jestem przywiązana, czyli teatr literacki, dyskretny, wyrafinowany, bo operujący powściągliwymi środkami aktorskimi i reżyserskimi nie ma szansy zaistnieć. Jest zagłuszany przez lewicową skłonność do prowokacji i skandalu.

Ale przecież lewactwo rządzące polskimi teatrami jest mitem. Na 140 publicznych teatrów jakieś 130 gra bardzo tradycyjny repertuar oparty na klasycznych tekstach dramatycznych, "powściągliwych środkach aktorskich i reżyserskich" bez "skłonności do prowokacji i skandalu". Na palcach dwóch rąk możemy policzyć sceny, które umownie można nazwać lewicowymi. Rozumiem, że to poczucie zagłuszania wynika z intensywności, z jaką o owych kilku scenach się mówi w mediach, bo to są teatry, do których się jeździ. Jednak rzeczywistość jest taka, że w Polsce przygniatająca większość teatrów to konserwa.

- Może ma pan rację, jeśli mierzyć rzecz statystycznie, ale to nie jest miara właściwa wobec twórczości artystycznej. Myślę, że nie docenia pan skali wpływu wypracowanej przez lewicę estetyki w teatrach, które jako lewicowe się nie deklarują i nie plasują się na pierwszej linii frontu. To zresztą zjawisko naturalne - spektakle modne, głośne, nagradzane kształtują gusta i pociągają za sobą naśladowców, może nie tak biegłych jak mistrzowie, ale jednak próbujących podążać ich śladem. Poza tym jak pan sam zauważył są takie teatry, do których się jeździ i takie, do których się nie jeździ. A skoro się nie jeździ, to się nie pisze. Z mediów wyłania się więc obraz, który dla przeciętnego odbiorcy sztuki teatralnej jest jednoznacznie lewicowy. I, żeby była jasność, to obraz prezentowany przez media zarówno lewicowe, jak i prawicowe.

I tego właśnie zrozumieć nie potrafię. Skoro prawicowym dziennikarzom i krytykom teatralnym tak bardzo przeszkadzają te lewackie sceny, dlaczego nie jeżdżą do tych prawackich? Dlaczego zamiast pisać o spektaklach powstających w konserwatywnych w większości teatrach, ciągle smarują kolejne teksty o tych kilku od "lewicowego wrzasku"?

- To jest, panie redaktorze, pytanie nie do mnie. Chciałabym, żeby w Polsce dyskurs o teatrze był bardziej zrównoważony, żeby w przestrzeni publicznej mogły zaistnieć różne głosy, nie tylko te uznawane za modne i postępowe.

Ale zgodzimy się w końcu, że lewacy nie rządzą polskim teatrem?

- Będzie trudno o zgodę, bo - jak mówiłam - to nie statystyka rozstrzyga w świecie kultury. Decydują hierarchie budowane przez rozmaite gremia o dużej sile opiniotwórczej i jeśli się im przyjrzeć, obraz teatralny wydaje się zdominowany przez jedną stronę. Ale odwróćmy pańskie pytanie: dlaczego spektakle, które powstają w tych - upraszczając - konserwatywnych teatrach, nie znajdują miejsca w prasie lewicowej?

Bo są kiepskie i niewarte uwagi.

- To jest średni argument, bo, jak pan wie, łatwiej jest napisać recenzję ze złego spektaklu, niż z dobrego.

Ale to są takie spektakle i takie teatry, którym szkoda nawet poświęcać czas na złe recenzje.

- Nie mogę się z panem zgodzić. Rzetelność recenzencka, a jestem wychowanką starej szkoły, każe prowadzić ogląd całej teatralnej rzeczywistości i na tej podstawie wyciągać wnioski. Odwiedzanie jednych teatrów i omijanie drugich pozwala się krzewić rozmaitym uprzedzeniom. Poza tym nigdy nie ma gwarancji, że artysta, który zrobił trzy czy cztery nieudane przedstawienia, nie zrobi piątego, które okaże się wybitne.

Wtedy poczta pantoflowa natychmiast o tym doniesie i pojedziemy to wybitne dzieło zobaczyć.

- Wtedy jest pan skazany na wybory dyktowane przez innych.

Jadę jednak owo dzieło zweryfikować.

- A jak pan nie dostanie cynku, to pan nie pojedzie.

Cynk zawsze się dostaje. Pani minister wie doskonale jak małe jest nasze teatralne środowisko.

- I gdyby było w nim więcej umysłowej samodzielności i odpowiedzialności, a mniej skłonności do powtarzania sądów zapośredniczonych, być może, a nawet na pewno mieliśmy pełniejszy ogląd teatru.

Teatr Polski we Wrocławiu, jedna z najważniejszych krajowych scen, rozpada się na naszych oczach za sprawą zainstalowanego tam wbrew zespołowi i zdecydowanej większości środowiska teatralnego dyrektorowi Cezaremu Morawskiemu. Czy z dzisiejszej perspektywy uznałaby pani minister ten wybór za błąd? I czy widzi pani jakieś rozwiązanie ten sytuacji?

- Cezary Morawski nie został, jak się pan wyraził, zainstalowany, ale wybrany w przewidzianej ustawą procedurze konkursowej. Mówiłam już o tym wielokrotnie i nie chcę się powtarzać. Przypomnę tylko, że odbyły się dwa konkursy, do których mógł się zgłosić każdy, kto spełniał warunki formalne. Wystartowało w sumie ośmioro kandydatów z czego zaledwie trzech było profesjonalnie związanych z teatrem. Głosy komisji konkursowej rozłożyły się między dwóch: Daniela Przastka i Cezarego Morawskiego. Pierwszy, popierany przez zespół, to adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych UW, który nigdy nie pracował w teatrze, a jedynie incydentalnie współdziałał jako dramaturg z Michałem Zadarą. Drugi to doświadczony aktor, wieloletni pedagog Akademii Teatralnej w Warszawie. Większość członków komisji uznała, że dla teatru, który ma trzy sceny i prawie półtora miliona długu najroztropniejszym wyborem będzie Morawski, co oczywiście nie przesądza o powodzeniu jego misji. Tym bardziej, że została ona podjęta w atmosferze nagonki.

Sytuacja w Teatrze Polskim oczywiście mnie martwi, tak samo, jak pewnie wszystkich zainteresowanych losem teatru w naszym kraju. Jednak możliwość działania ministerstwa jest limitowana ograniczeniami obowiązującego prawa. Poza tym spodziewałabym się po środowisku nieco więcej konsekwencji myślowej, bo z jednej strony przy okazji Obywatelskiego Kongresu Kultury urządza się demonstrację wzywającą do oddzielenia polityków od kultury "podwójną, żółtą, ciągłą linią", a z drugiej - oczekuje się od ministra, by drogą ręcznego sterowania rozstrzygnął konflikt wokół wrocławskiego teatru, lekceważąc wynik konkursu, co skądinąd byłoby sprzeczne z prawem. Najpierw minister Gliński został zwymyślany, także przez pana, od ostatnich za to, że wyraził opinię o spektaklu Eweliny Marciniak "Śmierć i dziewczyna", a teraz państwo oczekują, że arbitralnie wskaże, jaki program artystyczny ma realizować ta scena, konkretnie - taki sam, jak dotychczas. Sprzecznym żądaniom trudno sprostać.

Czyli ministerstwo nie ma sobie nic do zarzucenia i umywa ręce?

- A co pana zdaniem, pytam zupełnie szczerze, ministerstwo powinno zrobić?

Podjąć się choćby mediacji.

- Owszem, próbuję to robić, ale nie będę mówiła o szczegółach, bo mediacja ma to do siebie, że jeśli ma się powieść, musi być prowadzona w ciszy. Zwłaszcza, że wokół tej sprawy rozpętane zostały tak silne emocje, że teraz wypada je raczej chłodzić.

A nie mogłaby pani minister namówić po prostu Morawskiego, żeby zrezygnował?

- Namawiała go do tego masa osób. Powiedziałabym, że często w sposób wykraczający poza granice przyzwoitości - próbując go zdezawuować, upokorzyć lub zaszantażować. Bezskutecznie.

Biedulek. Pani też go namawiała?

- W tak zorkiestrowanym chórze nie widzę dla siebie miejsca.

Tymczasem inny Teatr Polski, tym razem w Bydgoszczy, znalazł się pod prokuratorskim ostrzałem za sprawą pokazanego na Festiwalu Prapremier spektaklu "Nasza przemoc, wasza przemoc" Olivera Frljicia. Słusznie?

- Nie mnie się w tej sprawie wypowiadać. Prokurator jest urzędnikiem państwowym zobligowanym do pilnowania procedur i prawa.

Inni się wypowiedzieli. Marszałek województwa kujawsko-pomorskiego zagroził teatrowi cenzurą ekonomiczną, a prezydent Bydgoszczy, który jest organizatorem teatru - wziął go w obronę. Pani nie ma w tej sprawie zdania?

- O konsekwencjach prawnych w tej konkretnej sprawie nie będę mówiła, bo nie jestem prokuratorem i nie zamierzam nim być. To pytanie do prokuratury, czy na gruncie obowiązującego w Polsce porządku prawnego zostały złamane jakieś zasady czy nie. Wyjaśni to zapewne wszczęte postępowanie.

Natomiast jeśli pytanie dotyczy generalnych zasad kierowania instytucjami artystycznymi, uważam, że te, które utrzymywane są ze środków publicznych, powinny wykazywać wrażliwość wobec głosów obywateli. Jeśli korzysta się z pieniędzy podatników, trzeba uwzględnić ich oczekiwania, tak samo zresztą jak trzeba liczyć się ze stanowiskiem prywatnego sponsora, jeśli to on utrzymuje jakieś przedsięwzięcie. Takie są od wieków zasady mecenatu, jakikolwiek ten mecenat ma charakter.

Przecież takie podejście sparaliżowałby instytucje kultury. Za każdym razem, kiedy ktoś powie, że czuje się obrażony, teatr miałby zmieniać treść spektaklu?

- Proszę wybaczyć, przeprowadza pan właśnie reductio ad absurdum. Nie mówię o pojedynczych przypadkach czy osobistych gustach. To, że paru osobom coś się nie spodoba, nie wpływa przecież na działanie instytucji.

Ile zatem osób musiałby poczuć się obrażonych, żeby wpływało?

- Znów powtórzę: statystyka nam tu nie pomoże. Próbując wyrazić rzecz w liczbach, brniemy w głupstwo. Jeśli jakiś znaczący i wyraźnie słyszalny odłam opinii publicznej protestuje, wypada rozważyć jego argumenty. Skoro dochodzi do tego, że sprawa ląduje na czołówkach gazet i portali, a ludzie, którzy do teatru nie chadzają i o Festiwalu Prapremier wcześniej nawet nie słyszeli, dowiadują się o tej zasłużonej, organizowanej od piętnastu lat imprezie, wyłącznie z uwagi na skandal, który teraz miał tam miejsce, mamy do czynienia z sytuacją niepokojącą także - jak sądzę - dla organizatorów i uczestników tego festiwalu.

Stało się coś niedobrego, nie wiem dokładnie co, bo spektaklu nie widziałam więc nie będę go oceniać. Jednak jestem głęboko przekonana, że instytucja kultury powinna być dla społeczności, która ją finansuje przestrzenią porozumienia, dialogu i szacunku, a nie obrażania i wzniecania konfliktów.

Przecież sztuka, także teatr, jest od tego, żeby wsadzać kij w mrowisko, zadawać niewygodne pytanie, wypychać nas ze strefy komfortu. "Do teatru nie wchodzi się bezkarnie".

- Owszem, to także rola sztuki i nikt artystom nie zabrania wsadzania kija w mrowisko. Chociaż moim zdaniem prowokacja i skandal bynajmniej nie skłaniają do rewizji przekonań, raczej prowadzą do usztywnienia stanowisk i taki scenariusz właśnie realizujemy, czyż nie? Jeśli robi się to na scenach finansowanych z pieniędzy podatników, trzeba się liczyć z ich oczekiwaniami.

Tylko, że każdy ma inne oczekiwania. Są tacy, którzy przeciw spektaklowi Frljicia protestowali (oni w teatrze nie byli) oraz tacy, którzy go obejrzeli z zainteresowaniem. Dlaczego ci, którzy są w większości mają przegrać z hałaśliwą, agresywną mniejszością?

- A dlaczego pan sądzi, że ci, którzy w teatrze nie byli to mniejszość? Na zdrowy rozum: raczej większość. I skąd wiadomo, że są wśród nich wyłącznie ludzie niezainteresowani teatrem? Może są i tacy, których teatr ciekawi, a nie przyszli właśnie dlatego, że nie szukają wstrząsających wrażeń, nie chcą być atakowani, obrażani, nie chcą patrzeć, jak dezawuuje się to, w co wierzą, co cenią i szanują?

Zostawmy jednak wreszcie te spory o liczby, one nas nigdzie nie doprowadzą. Kultura finansowana ze środków publicznych nieustannie balansuje między interesem społeczności a posłannictwem sztuki. Nie mamy w tej materii niezawodnych rozwiązań, zresztą nie tylko my w Polsce, także w wielu innych krajach. Pan jest za tym, żeby artyści korzystający z pieniędzy podatników mogli robić, co im się podoba, nawet obrażać tych, którzy ich finansują. Ja z tym się zgodzić nie mogę.

Ja jestem za tym, pani minister, żeby niewielkie grupy agresywnych ludzi nie mogły paraliżować działań teatrów.

- Agresja nie jest jednostronna. Pozwoli pan, że przytoczę pewien cytat: "Polityków wszystkich tych partii łączy kompletny brak wiedzy o kulturze, filozofia prowadzenia kulturalnych instytucji polegająca na obsadzaniu dyrektorskich foteli kolegami gwarantującymi mierną politykę repertuarową świętego spokoju oraz cierpienie na dolegliwość, którą w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób oznacza jest symbolem F70 czyli debilizm". Wie pan, kto to napisał?

Cieszę się, że pani minister czyta mój blog.

- Czytuję i widzę bardzo wyraźnie, że nie tylko z jednej strony padają inwektywy. Pan uważa, że to lewa strona jest nieustająco napadana, a w moim odczuciu i odczuciu prawej strony to my częściej bywamy obiektem ataków.

To ma być ten słynny przemysł pogardy?

- Sformułowanie to należy do języka publicystyki politycznej i wołałabym nie odnosić go do spraw, o których rozmawiamy. Zmierzam do tego, że obrzucanie się błotem przez ludzi kultury nie ma wielkiego sensu, paraliżuje bowiem zdolność realizacji przypisanej im misji społecznej. Rolą artystów i intelektualistów nie jest osobiste i bezpośrednie przekształcanie rzeczywistości, ale jej rozpoznanie, opis, refleksja nad nią, prowadzenie debaty i wymiany poglądów celem sformułowania jak najtrafniejszej diagnozy i wniosków na przyszłość. Gdy sędzia albo komentator zamiast obserwować starcie, pilnować przestrzegania reguł i bezstronnie oceniać przebieg walki, rzuca się z pięściami na jednego z zawodników, o żadnym meczu bokserskim nie można już mówić, mamy tylko bezładną bijatykę.

Zgoda, ale to państwo zaczęli mordobicie.

- Ja uważam, że na odwrót. Agresja w stosunku do naszej ekipy rozpoczęła się zanim jeszcze zdążyliśmy cokolwiek zrobić. Ale czy ten spór ma sens? Czy nie przypomina panu podwórkowych kłótni, kto pierwszy zaczął? Przecież to dziecinada.

Stołeczny ratusz rozwala teatr po teatrze. Ostatnią ofiarą nieudolnej polityki Hanny Gronkiewicz-Waltz i jej odpowiedzialnych za kulturę urzędników jest Teatr Żydowski, który stracił swoją siedzibę. Pani minister załatwiła teatrowi tymczasową siedzibę w Klubie Garnizonu Warszawa, ale to rozwiązanie na teraz. Żydowski potrzebuje stałego adresu. Jak pani widzi przyszłość tej sceny?

- Moje osobiste zdanie jest takie, że Teatr Żydowski powinien grać przy placu Grzybowskim. To jest historyczna, zdefiniowana od blisko pół wieku siedziba tej sceny - niezwykle ważnej dla krajobrazu teatralnego Warszawy i Polski. Teatr Żydowski musi trwać i rozwijać się. Gdyby państwo polskie nie umiało mu tego zapewnić, poniosłoby rozpaczliwą porażkę. Niestety sytuacja wokół inwestycji związanej z byłą już siedzibą teatru jest bardzo skomplikowana i pozostaje właściwie poza kompetencjami Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Mimo, że teatr współprowadzi?

- Współprowadzenie oznacza tylko, że mamy wgląd w to, jak wydawane są przekazywane przez nas środki finansowe. Tyle. Organizatorem Żydowskiego jest stołeczny ratusz i w jego rękach jest los tej sceny.

Los Teatru Żydowskiego jest w rękach ratusza, ale to pani minister znalazła mu tymczasową siedzibę?

- Istnieje nieformalna sfera działań, w której możemy jako urzędnicy się poruszać i ja to zrobiłam, ale nic bym nie wskórała, gdyby nie dobra wola Ministerstwa Obrony Narodowej - zarówno ministra Macierewicza, jak i wiceministra, profesora Fałkowskiego.

Antoni Macierewicz dający siedzibę Teatrowi Żydowskiemu. Kto by pomyślał, że dożyjemy czegoś podobnego.

- Widzi pan, czasem dobrze jest się przyglądać rzeczywistości samodzielnie i nie ufać cudzym rozpoznaniom, bo potem rzeczywistość nas zaskakuje. Choć dla mnie to nie było zaskoczenie, bo znam stosunek pana ministra do kultury żydowskiej.

Z Radia Maryja, czy z felietonów w Telewizji Trwam?

- Ale teraz bawimy się w uszczypliwości, czy poważnie rozmawiamy? Wie pan, między wizerunkiem publicznym, szczególnie kreowanym przez nieprzyjazne media, a rzeczywistością jest jednak spory rozdźwięk. Panu ministrowi nie trzeba było tłumaczyć, że kultura żydowska jest niezbywalnym składnikiem kultury polskiej. On o tym doskonale wie i w związku z tym natychmiast podjął decyzję, by przekazać do dyspozycji bezdomnego Teatru Żydowskiego scenę w Klubie Garnizonu Warszawa.

A co potem?

- Należy dążyć wszystkimi siłami do tego, by Teatr Żydowski wrócił na plac Grzybowski i wierzę, że tak się stanie. Nawet jeśli teraz władze Warszawy są zbyt pochłonięte własnymi kłopotami, by zająć się tą sprawą i na przykład zaszczycić konferencję prasową poświęconą przyszłości tego teatru obecnością pani prezydent, bądź któregoś z wiceprezydentów. Ufam, że to się zmieni. Albo władze się zmienią.

Jak pani minister ocenia pracę dyrektorów podległych ministerstwu teatrów narodowych w Warszawie i Krakowie?

- Niedawno przedłużyliśmy kontrakt dyrektorowi Janowi Englertowi, który pokieruje Teatrem Narodowym w Warszawie przez kolejne trzy sezony i to chyba wystarczy za odpowiedź. Narodowy funkcjonuje dobrze, oferuje urozmaicony repertuar. Wysiłek inscenizacyjny włożony w obchody 250-lecia - "Kordian", "Pan Tadeusz", "Dziady" - zasługuje na uznanie.

Jeśli zaś chodzi o Stary Teatr w Krakowie, to sytuacja jest nieco inna, bo dyrekcję Jana Klaty znamionowały rozmaite protesty i perturbacje. Jego program artystyczny bywał przedmiotem licznych kontrowersji, wywołał dość namiętną dyskusję na temat misji i charakteru tej sceny. Kontrakt Jana Klaty wygasa z końcem bieżącego sezonu i to dobra sposobność, by spór wszedł w fazę bardziej konstruktywną czyli zamiast, jak dotąd, we wzajemnych obelgach wyraził się w rywalizacji konkurencyjnych ofert programowych. Dlatego na początku przyszłego roku będziemy chcieli ogłosić konkurs na stanowisko dyrektora.

Dyrektorzy nie chcą startować w konkursach w teatrach, w których kończą im się kontrakty, bo samo ogłoszenie konkursu uznają za wotum nieufności.

- To jest już problem dyrektorów. Weryfikacja jest rzeczą zupełnie naturalną w ustroju demokratycznym. Mianowanie bez konkursu powinno być wyjątkiem i dotyczyć wyłącznie sytuacji, w których dana kandydatura nie wzbudza protestów.

Ministerstwo współprowadzi kilka teatrów dramatycznych: Polski we Wrocławiu, Żydowski w Warszawie, Wybrzeże w Gdańsku, "Jaracza" w Olsztynie, Wierszalin w Supraślu i Gardzienice. Rok temu zapowiadali państwo weryfikację tej listy. Coś się na niej zmieni?

- Zamierzamy ją rozszerzyć. Wyraziliśmy intencję współprowadzenia Teatru Polskiego w Warszawie. Rozmawiałam na ten temat z dyrektorem Andrzejem Sewerynem i odpowiadającym za tę scenę marszałkiem Mazowsza Adamem Struzikiem, który wstępnie zaaprobował naszą propozycję. Inna rzecz, że dotąd nie odpowiedział na oficjalne pismo w tej sprawie i ta opieszałość wydaje mi się dziwna.

Ja tam się nie dziwię, nikt nie chce paktować z dobrą zmianą.

- To jest nieprawda, bo mamy długą kolejkę instytucji, które kołaczą do drzwi ministerstwa z prośbą o współprowadzenie, a co za tym idzie - współfinansowanie.

Czy rozważany jest jeszcze jakiś teatr?

- Być może będzie to Teatr "Banialuka" w Bielsku-Białej, bo chcemy dodać do współprowadzonej przez resort listy scenę lalkową.

Dlaczego akurat "Banialukę"? O wiele lepszy jest Teatr Animacji w Poznaniu albo Białostocki Teatr Lalek.

- O doborze konkretnych instytucji decyduje kilka rozmaitych kryteriów - obok dorobku, także na przykład położenie geograficzne. Dotychczas były takie regiony Polski, które miały kilka współprowadzonych przez ministerstwo instytucji, i takie które nie miały żadnej. Chcielibyśmy to zrównoważyć.

Nie wykluczam, że w przyszłości wesprzemy kolejne placówki, ale to zależy od wielu czynników: w jakim stopniu to rozwiązanie sprawdzi się w instytucjach teraz wytypowanych, jakie będą nasze możliwości finansowe, a także od tego, czy system finansowania i administrowania kulturą zostanie utrzymany w obecnym kształcie, bo o potrzebie jego korekty mówi się od dawna.

Ministerstwo planuje nowelizację ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej, czy uchwalenie nowej?

- Przekonanie, że uchwalona ćwierć wieku temu ustawa już się nie sprawdza jest dość powszechne. Należy ją bez wątpienia zaktualizować, bo pochodzi z czasów, gdy wolny rynek dopiero powstawał, a struktura administracyjna wyglądała inaczej. Pytanie czy potrzebna jest nowelizacja, czy też nowa ustawa, pozostawiam dzisiaj otwartym. Na pewno musi się na ten temat odbyć szeroka dyskusja środowiskowa.

Przecież państwo z nikim nie dyskutują, tylko uchwalają w nocy dowolne ustawy bez pytania o zdanie kogokolwiek. Tak ma to wyglądać i tym razem?

- Moją intencją jest praca nad ustawą, którą poprzedzą szerokie konsultacje środowiskowe. Planujemy coś, co roboczo nazwaliśmy Ogólnopolską Konferencją Kultury. Ma to być cykl spotkań z przedstawicielami środowisk artystycznych w podziale zarówno branżowym jak i regionalnym, by jak najwięcej zainteresowanych mogło się otwarcie wypowiedzieć.

Osobiście nie wierzę w sens arbitralnego narzucania rozwiązań ustawowych w sferze kultury. Nawet jeśli będą dobrze pomyślane albo sprawdzone w innych krajach, nie obronią się w praktyce, jeśli nie zyskają akceptacji środowiska. Będą naginane lub obchodzone tak, jak się to dzieje dzisiaj choćby z konkursami. Musimy - mówię "my", bo poczuwam się do identyfikacji ze środowiskiem - zdobyć się na rzeczową rozmowę i wypracowanie konsensusu.

Co dobrego dobra zmiana przyniosła nam przez pierwszy rok?

- Przede wszystkim zwiększenie nakładów finansowych. W projekcie nowego budżetu mamy 220 milionów więcej niż poprzednio. Teraz wszystko jest w rękach Sejmu. Wierzę, że parlament uzna potrzeby zaniedbywanej przez tyle lat kultury. O jej znaczeniu dla obecnego rządu świadczy choćby fakt, że minister kultury jest w randze wicepremiera, co jednak, przyzna pan, jest dobrą zmianą w porównaniu z ministrem z poprzedniej ekipy, który tu został zesłany za karę.

Dla ministra Zdrojewskiego to była kara, a dla ministra Glińskiego to nagroda pocieszenia. I jeden, i drugi mieli inne plany i ambicje.

- Zaprzeczam. Rozumiem czytając pańskiego bloga, że ma pan daleko idące wątpliwości w tym względzie, ale zapewniam, że profesor Gliński uważa kulturę za dziedzinę o fundamentalnym znaczeniu dla budowy demokratycznego społeczeństwa, a w konsekwencji i państwa. Nie przypadkiem zajmował się socjologią kultury.

Pan minister nie ma bladego pojęcia o kulturze. Dowody na to dostajemy regularnie.

- To jest pana zdanie, ja mam inne. Dodajmy to do protokołu rozbieżności.

A co dobrego pani minister widziała ostatnio w teatrze?

- Bardzo interesujące wydały mi się "Dziady" w Teatrze Narodowym, zresztą tak jak i inne spektakle Nekrošiusa, które oglądałam wcześniej.

Niedawno też obejrzałam w Starym Teatrze w Krakowie "Bitwę warszawską" Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki i muszę powiedzieć, że jest to znakomicie wyreżyserowany i zagrany spektakl. Oczywiście nie zgadzam się z jego treścią i z tym jak przedstawione są w nim niektóre postaci historyczne, ale to nie powód, by rzecz deprecjonować. Uważam, że powołaniem teatru jest między innymi ujawniać różne punkty widzenia i poddawać je pod dyskusję. Oczywiście pod warunkiem, że ktoś chce rozmawiać.

***

Wanda Zwinogrodzka (ur. 1960) jest absolwentką Wydziału Wiedzy o Teatrze Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (dzisiaj Akademia Teatralna) im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Krytyczka teatralna, autorka tekstów z historii i krytyki kultury, recenzji i felietonów. Była szefową Teatru Telewizji oraz Działu Artystyczno-Literackiego Agencji Filmowej TVP. Jest pomysłodawczyną i opiekunką artystyczną "Sceny Faktu" Teatru Telewizji. Pisała m.in. do "Gazety Wyborczej" i "Gazety Polskiej Codziennie". Od listopada 2015 roku jest wiceministrą kultury i dziedzictwa narodowego w rządzie Beaty Szydło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji