Artykuły

Aktora przymus wewnętrzny

Mężczyzna sukcesu, autorytet. Tak o JANIE FRYCZU mówią młodzi i starsi aktorzy. On sam uśmiecha się skromnie i pyta: naprawdę ja? Przecież ja sam wciąż potrzebuję autorytetu.

Być dla kogoś autorytetem to mieć więcej wymagań wobec siebie - tłumaczy się natychmiast Jan Frycz. - Im dłużej myślę o tym zawodzie, tym bardziej postrzegam go jako serię klęsk. Ten zawód to właśnie "zawód", czyli ciągłe niezadowolenie, ciągła potrzeba znalezienia czegoś więcej. Zrobienia czegoś lepiej. Nie mogę sam siebie nazwać autorytetem, skoro wciąż go szukam. Poza tym, żeby być aktorem, trzeba pozostać trochę dzieckiem.

Jana Frycza ciężko ująć w jakiekolwiek ramy. Choć aktorsko zaryzykował wiele razy, do szuflady nigdy nie wpadł. Ani w czasach, kiedy grywał romantyków, ani wtedy, gdy w "Egoistach" Mariusza Trelińskiego biegał w samym gorsecie, ani po "Pręgach", gdzie zagrał surowego, ale i bezsilnego ojca. Na ekrany wchodzi kolejny film z jego udziałem, "Francuski numer" Roberta Wichrowskiego, komedia kryminalna, a Frycz znowu w dobrej formie. Skąd w nim ta pełnia możliwości?

Z literatury?

Dom rodzinny na ulicy Świętego Marka w Krakowie to jedna wielka kraina książek. A one rozwijają wyobraźnię. Jan Frycz wspominał wielokrotnie długie godziny spędzone w fotelu ogromnej biblioteki ojca, który podsuwał dorastającemu synowi książki. - Nigdy nie robił tego wprost - uśmiecha się z rozrzewnieniem. - Wiedział, że jestem uparty, zatem mówił, że ta czy tamta książka jest wspaniała, ale jestem za młody i za głupi, by ją zrozumieć, i że muszę do niej dorosnąć. Wtedy ja oczywiście pochłaniałem ją z satysfakcją i wielką dumą. Dorastając, też szukałem czegoś na wspak- czyli wbrew gustom moich znajomych. Oni zaczytywali się w literaturze ibero-amerykańskiej - ja wolałem Gombrowicza. Kiedy opowiada o literaturze, ożywia się i nakręca. - To, co mądre i genialne, po prostu się nie starzeje - tłumaczy. - Wydawało się, że taśma filmowa będzie się starzała, a tymczasem nabiera po latach jakiegoś niezwykłego smaku. Tak jest z filmami Felliniego, Charlie Chaplina, a także np. polskim kinem lat 60.

Z teatru?

Do krakowskiej szkoły teatralnej dostał się na początku lat 70. - To był szary czas komuny, a teatr wydawał mi się jedyną możliwością oderwania się od tej smutnej rzeczywistości - wspomina Frycz. - Czułem, że tylko tak poradzę sobie z otaczającym światem, że tylko tam przeniosę się w inny wymiar. Jeszcze zanim dostałem się do szkoły, chodziłem na przedstawienia do Teatru Starego, nawet po osiem razy. Zobaczyłem wtedy "Matkę" Witkacego w reżyserii Jerzego Jarockiego. Wtedy zacząłem marzyć, żeby dostać się do szkoły i pracować z Jarockim.

Marzenie się spełniło. Jeszcze w tym samym roku, kiedy Jan Frycz ukończył szkołę (1978), zadebiutował u Mikołaja Grabowskiego w "Damach i huzarach" i wszedł do zespołu Teatru Słowackiego w Krakowie. Od tego czasu zaczęło się pasmo sukcesów na scenie, za role teatralne Frycz dostał większość możliwych aktorskich nagród - im. Zelwerowicza za "Opis obyczajów" i "Braci Karamazow", wyróżnienie za role w "Grzebaniu" i "Królu Learze", a ostatnio nawet Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w pracy artystycznej. - Tak - komentuje Frycz - spotkałem na swojej drodze wielu wspaniałych ludzi. To były takie czasy, kiedy nie wychodziło się z teatru. Zawsze byliśmy na miejscu na pół godziny przed próbą z wymiętymi kartkami scenariusza i analizowaliśmy role godzinami. Robiliśmy to, nie myśląc o pieniądzach.

Z ludzi?

Jednak mimo że tych ludzi już często nie ma u boku Frycza, to oni są najważniejszym wspomnieniem z tamtych lat. Jerzy Jarocki, Mikołaj Grabowski, Adam Hanuszkiewicz, Jerzy Grzegorzewski i wreszcie Krystian Lupa - to ich ręce ulepiły geniusz Frycza i wydobyły z niego całe pokłady możliwości. - Dziś spokojnie mogę powiedzieć, że największą przygodę artystyczną przeżyłem z Krystianem Lupą - mówi ze wzruszeniem. - Czasy, kiedy robiliśmy "Maltę", "Lunatyków", "Braci Karamazow", to były czasy mojego wielkiego spełnienia. I wiem, że to się już nigdy nie powtórzy, a zresztą, kto wie...? - dodaje z nostalgią. Duet artystyczny Lupa reżyser i Frycz aktor przyniósł wiele niepowtarzalnych spektakli. Często wspomina się "Mistrza i Małgorzatę" (Teatr Stary, 2002), w której to sztuce Jan Frycz zagrał Piłata. Poncjusz Piłat w wydaniu Frycza był człowiekiem światłym i wielkim humanistą, a funkcję prokuratora Judei traktował jako pewnego rodzaju zesłanie. Tęsknił za Rzymem, studiowaniem pism filozoficznych, poezją i pięknem. Wcale nie ma ochoty osądzać miejscowych łachmaniarzy, tym bardziej że jego zdaniem człowiek, o którego życiu ma zdecydować, mówi ciekawiej niż inni skazani, a właśnie jego lud pragnie ukrzyżować. - Wymyśliliśmy z Krystianem, że Piłat będzie tego dnia miał wielką hemicranię (migrenę) - komentuje aktor. - Niechęć do kraju, w którym mieszka, frustracja i jeszcze ten ból głowy... Nie były to więc tylko rozterki moralne.

Zdaniem Frycza, Krystian Lupa grzebie w człowieku, zwłaszcza w ludzkiej małości, w tym wszystkim, co chcemy w sobie ukryć. - On ma pokorne podejście do człowieka, nie boi się mówić o ludzkiej nędzy wprost - ocenia. Sam Lupa nazwał kiedyś Frycza człowiekiem inteligentnym, ale w sposób bardzo finezyjny, który ma niezwykły dar wyobraźni. A Frycz nie kryje swojej fascynacji Lupą.

Z młodzieży?

Rzesze fanów, którzy dziękują Bogu za szansę zagrania u jego boku, widzą w nim autorytet. On w nich widzi nadzieję. - Czasem słucham, o czym młodzież rozmawia w pociągu czy tramwaju - komentuje aktor. - Oni naprawdę mają pasje i cele. Jestem pełen optymizmu. A młodzież aktorska, cóż, jest inna niż my kiedyś. To inne pokolenie. Wstydzą się uczuć. Nie czyta się już dzisiaj wierszy. Więcej było za mojej młodości tajemnicy i romantyzmu - konstatuje. - Dziś jest więcej pieniędzy, a gdzie więcej pieniędzy, tam często mniej romantyzmu. Pieniądze przewartościowały nasze życie, pracę, nasze przyjaźnie i związki - dodaje ze smutkiem. Jan Frycz gra w wielu filmach, poznaje coraz to nowych ludzi. Twierdzi, że z tych obserwacji ma też innego rodzaju wniosek: - Zdecydowanie więcej jest teraz fantastycznych dziewczyn - aktorek. Z chłopakami jest według mnie gorzej. Choć są wyjątki. Pytany o córkę Olę, która idzie śladem ojca i już zagrała w "Weiserze" Wojciecha Marczewskiego, nie kryje, że zrobiła na nim wrażenie. - Och, jak ona mi się podobała w tej czerwonej sukience - wspomina. - Tylko że już wtedy wiedziałem, że to minie, że wyrośnie z tej cudnej dziecinności tak szybko, że nawet nie zauważę. Marczewski utrwalił magiczny moment jej dzieciństwa. Dziś Ola jest już dorosłą kobietą i stoi przed świadomym wyborem własnej drogi życiowej.

Miasto Kraków

Tam się wszystko zaczęło i tam zawsze wraca. I choć przez kilka lat był aktorem Teatru Narodowego w Warszawie, gdzie ściągnął go Adam Hanuszkiewicz, a potem Teatru Polskiego u Kazimierza Dejmka, to jednak było to raczej odcięcie się od Krakowa z powodów osobistych. W 1984 roku wrócił na stare śmieci i związał się ponownie z Teatrem Słowackiego, a od 1989 jest aktorem Teatru Starego. - Kraków to po prostu moje miejsce - komentuje. - Próbowałem odnaleźć się w Warszawie, ale nie umiem się "przesadzić". Idę ulicami Krakowa i wiem, że jestem stąd. Do Warszawy przyjeżdżam do pracy. Tu kręci się filmy - dodaje. Do Warszawy przyjeżdżają też debiutanci, którzy chcą zrobić swój pierwszy film i którzy mają marzenia. - Ale lubię dojeżdżać do stolicy - śmieje się. - W zatłoczonym wagonie pociągu relacji Warszawa - Kraków pasażerowie prowadzą głośne rozmowy przy użyciu telefonu komórkowego. To okropne, kiedy jestem zmuszony podsłuchiwać, ale najgorsze jest to, że słychać tylko połowę dialogu...

Młode kino

- Są w życiu takie momenty, kiedy masz pewność, że to, co robisz, jest właściwe, że idziesz w dobrą stronę - z przekonaniem twierdzi Frycz. - Taką silę mają ludzie młodzi duchem. Wystarczy spojrzeć takiemu w oczy - komentuje. - Ma tam wypisaną pewność i przymus wewnętrzny. Widzisz, że on musi ten film zrobić, bo jeśli nie, to zwariuje. Miał to Mariusz Treliński, kiedy robił "Pożegnanie jesieni", Magda Piekorz przy "Pręgach". Ma to wciąż Łukasz Barczyk - dodaje. Mariusz Treliński to, zdaniem Frycza, reżyser o wielkim talencie, co widać choćby w tym, że po "Pożegnaniu jesieni" wciąż szukał nowych dróg i sposobów wyrazu, aż doszedł do... opery. A "Pożegnanie jesieni" na podstawie powieści Witkacego było jednym z największych wydarzeń w polskim kinie. Młodemu Trelińskiemu udało się pokazać obsesyjne motywy twórczości Witkiewicza - katastroficzno-dekadencki klimat; perwersyjny erotyzm i lęk przed duchowym upadkiem cywilizacji. Groteska miesza się z błazeńskim tragizmem, przy czym im bliżej końca, tym częściej dochodzi do głosu ten drugi. Obraz przyjęto entuzjastycznie, za każdym razem zauważając genialną rolę Jana Frycza (Bazakbal). O filmie zaś mówiono, że jest postkomunistyczny i postmodernistyczny. - Treliński miał tę wewnętrzną siłę w pracy przy "Pożegnaniu jesieni" - wspomina Frycz. - To coś jest też w malarstwie. Widzisz obrazy impresjonistów, patrzysz, patrzysz i myślisz: "No, musiał namalować, to było w nim tak mocne, że musiał namalować. Jakby nie namalował, toby zwariował".

Aktora przymus wewnętrzny

- Oj, tak o sobie trudno mówić - kokietuje Frycz. - Miewałem i ja takie chwile dotknięcia czegoś ważnego, ale w najmniej oczekiwanych momentach. Grasz coś, wcale nie czujesz, że to jest to, a tymczasem dowiadujesz się po spektaklu, że to właśnie było To. Frycz często podkreśla, że nie lubi, jak aktorzy grają coś z mozołem. - Granie, według mnie, powinno być "baraszkowaniem" sobie po śmierci, miłości, strachu... tym wszystkim, co ludzkie. A jak ktoś zaczyna nazbyt poważnie o tym mówić - brzmi fałszywie - podsumowuje z przekonaniem. Sam wiele razy - jak to ujmuje - baraszkował po życiu i zawsze udało mu się wybrnąć ze zbytniej powagi tematu i uciec przed pretensjonalnością. -Jesteśmy przecież tylko komediantami - mówi. W "Pożegnaniu jesieni" lęk i delikatność bohatera ukrył za barokową formą, w "Kawalerskim życiu na obczyźnie", gdzie u boku Marka Walczewskiego zagrał pomocnika karuzelnika, grał raczej zawadiacko i filuternie, w "Egoistach" przerysował rolę homoseksualisty biegającego w białym gorseciku, dzięki czemu uniknął tragiczności tej postaci, a w "Horrorze w wesołych bagniskach" po prostu bawił się rolą Wawickiego, który odrzucając względy Agnieszki, dziedziczki dworku, doprowadził ją do samobójstwa z miłości.

Ten ostatni film Frycz wspomina jako cudowny czas pracy, ze świetną ekipą, normalnym budżetem filmowym i inspirującymi partnerami. - Nie zapomnę z tego planu Niny Andrycz, która przejęta rolą Róży wciąż pytała: "Ale czy ja będę miała kontakt wzrokowy z Fryczem?". To było dla niej bardzo ważne. Wielka aktorka - dodaje. Po serii ról balansujących na granicy przerysowania Frycz stworzył doskonałą poważną postać w "Tam i z powrotem" Wojciecha Wójcika, gdzie zagrał zdesperowanego byłego żołnierza Armii Krajowej, który za wszelką cenę chce wyjechać za granicę. Żeby zdobyć pieniądze na paszport i wyjazd, postanawia, wraz ze wspólnikiem, napaść na bank.

Rzeczywistość

To, od czego Frycz tak całe życie uciekał, czyli szarzyzna rzeczywistości, dopada go jednak nawet w naszych kolorowych czasach. - Mówi się, że aktorzy mają tak wspaniale - śmieje się - no, ale chyba nie dziś i nie tu. My nie gramy jednej roli za ogromne pieniądze, aby potem mieć spokój na rok. W Polsce jest inaczej. Tu aktorzy są po prostu biedni. Idą na bankiet, żeby istnieć w życiu publicznym, a prywatnie, zdarza się, że nie mają na ratę kredytu. Szczerze mówiąc, dobrze jest mieć nieco więcej pieniędzy, to daje poczucie bezpieczeństwa - bo w tym zawodzie jest tak, że albo dzwonią, albo nie. I ta niepewność źle wpływa na psychikę. Do tego dochodzi ta ograniczająca nas jednak - nas, dojrzałych aktorów - naleciałość poprzedniej epoki - dodaje Frycz. - Mówi się, że nie umiemy wymagać tego, co nam się należy. Uczymy się tego. Ja mam w umowie prawo do wody mineralnej i zielonej herbaty. Patrzę na Jana Frycza i widzę człowieka zawieszonego gdzieś pomiędzy czasami, w których filmy, sztuki i literatura powstawały głównie z tego wewnętrznego przymusu, a czasami reklam, seriali i agentów. Funkcjonował i wtedy, i teraz, ale jest w nim tęsknota za tym, co już nie wróci. I szczerość, że czuje lęk przed tym, co nadejdzie. - Co to za czasy? Umarł papież, wszyscy to przeżywaliśmy

- komentuje ze smutkiem. - Zostaliśmy sami, bez religijnego autorytetu, ale jest tyle mądrych, światłych umysłów - w szczególności wśród kapłanów, mnóstwo osób, których chciałoby się słuchać. Czemu nad Wisłą rząd dusz sprawuje Radio Maryja?

Frycz twierdzi, że czeka na kogoś, kto się ujawni, kto będzie miał zupełnie inną wrażliwość. - Wierzę, że pojawią się twórcy, którzy już z perspektywy mieszkańców Europy opowiedzą coś zupełnie nowego o nas i Polsce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji