Artykuły

Całe życie ryzykowałem

Jerzy Stuhr debiutuje jako reżyser opery premierą "Don Pasquale" G. Donizettiego 2 grudnia W Operze Krakowskiej. Z reżyserem rozmawia Mateusz Borkowski w Dzienniku Polskim.

Długo trzeba było Pana namawiać, zanim zgodził się Pan wyreżyserować operę?

- Całe lata. Pan dyr Nowak często miał dla mnie propozycje, ale ja się zawsze wymigiwałem. Opera to jednak dla mnie trochę obca materia. Wiem jak prowadzić aktorów, ale miałem obawy jak to będzie ze śpiewakami. I muszę przyznać, że bardzo pozytywnie się zdziwiłem, że są tacy otwarci. Raz, że na moje propozycje, dwa, że dają z siebie wszystkie moce na próbie. To mnie ośmieliło. Śpiewacy też, w przeciwieństwie do aktorów dramatycznych, o wiele szybciej zapamiętują sytuacje sceniczne. Są przyzwyczajeni do częstych zmian - zmieniają inscenizacje, teatry i partnerów, muszą więc być wyćwiczeni w zapamiętywaniu.

I jednak Pan się zgodził.

- Kiedy usłyszałem, że to włoska opera, której akcja dzieje się w XVIII-wiecznym Rzymie, to bardzo mnie to zachęciło. A mam akurat fioła na punkcie Rzymu. Poza tym to opera komiczna No i jedną z przynęt był też Mariusz Kwiecień, który tę rolę ma w małym palcu.

Postawił Pan jakieś warunki?

- Jednym z nich był casting do roli Noriny. Już samo to spowodowało lekki szum w teatrze. Stoję z boku, więc nie doszło to do mnie bezpośrednio. Oglądając kilka różnych inscenizacji stwierdziłem, że jeśli Norina nie jest młodziutką dziewczyną, to wszystko nie ma sensu. Dla takiej młodziutkiej dziewczyny wielu moich kolegów z branży straciło głowę i wiem potem jak na tym wyszli. To, że młoda śpiewaczka dostała możliwość śpiewania u boku Kwietnia przyciągnęło na casting ok. 70 śpiewaczek z całego świata. Casting wygrała Australijka Alexandra Flood, która okazała się najlepsza. Zaryzykowałem również ze scenografią, którą powierzyłem studentce ASP w Warszawie Alicji Kokosińskiej, związanej z grupą Pożar w burdelu, która kończy studia w klasie prof. Pawła Dobrzyckiego. Samo to było dla mnie świetną rekomendacją.

Na jakie trudności Pan napotkał reżyserując dzieło?

- Nie jestem taki biegły w czytaniu partytury, ale przydatna okazała się moja znajomość języka, dzięki której wiem, w którym momencie śpiewacy są i o czym śpiewają. W przyszłości, jeśli tylko ta inscenizacja się uda i publiczność to zaakceptuje, będę myśleć wyłącznie o operze włoskiej.

Czy konsultował się Pan z żoną, która jest zawodową skrzypaczką?

- Nie, tym bardziej, że w Operze zostałem otoczony wspaniałą opieką. Pierwszy duży dylemat pojawił się w związku ze skrótami. Okazało się, że reżyser sam tych skrótów zrobić nie może, jedynie pod dyktando, lub za zgodą dyrygenta. To była dla mnie nowość. W ogóle mam takie podejrzenia, że w operze rządzi dyrygent, a reżyser jest na drugim planie, również w mentalności artystów [śmiech].

A jednak wielu reżyserów rządzi w dzisiejszej operze.

- Często mnie pytano czy mam zamiar uwspółcześnić "Don Pasquale". A przecież jak można taką operę uwspółcześniać? Byłoby to niezgodne z moim poczuciem estetycznym i etyką zawodową. Powiedzmy, że mogę uwspółcześnić Szekspira, jeśli mogę pokazać myśl autora w dzisiejszych realiach. Tak zrobiłem w przypadku "Ryszarda III" z kałasznikowami i wozem pancernym. Ale ubierać komiczną operę we współczesne szatki byłoby sprzeniewierzeniem się sztuce. Zamiast tego szukałem różnic pomiędzy tamtą epoką a dzisiejszym czasem, tak by było to dla widza atrakcyjne.

Młodzi ludzie po wizycie w operze narzekają coraz częściej na dłużyzny.

- Są nauczeni do szybkiego montażu. Starałem się więc to wypośrodkować. Chwilami też miałem poczucie, że u Donizettiego jest za dużo popisu. Postanowiłem zatrzymać się pośrodku. Kolejnym wyzwaniem był problem by ujednorodnić obsadę wykonawczą. Rolą reżysera jest, by wszyscy grali w jednym kluczu. W przypadku "Don Pasquale" ważnym elementem jest jeszcze poczucie humoru. Ważne, żeby było na pewnym poziomie. Śpiewacy mają być śmieszni, ale nie mogą błaznować. .

Uda się Panu rozśmieszyć widza?

- Nie chcę za dużo zdradzać, ale idę takim kluczem, aby tę operę jako gatunek wziąć w nawias. Nie chcę, żeby śpiewacy bawili się tylko jak Don Pasquale, Malatesta i Norina, ale by bawili się konwencją opery, wychodzili i wchodzili w swoje role. Na szczęście librecista dał taką możliwość i bardzo często prawie każda postać zwraca się do publiczności komentując to, co na scenie. Moim zadaniem było to uwypuklić i sprawić, żeby śpiewacy wychodzili z roli jak u Brechta.

Pańska koleżanka Krystyna Janda ma już doświadczenia z reżyserowaniem "Strasznego dworu". Rozmawiał Pan z nią?

- Dużo mi o tym opowiadała. Pewnie trochę mi to pomogło. Ale najbardziej przydatna okazała się sama muzyka i dowcip. Zacząłem też chodzić często do opery. To co zobaczyłem to pełne sale i entuzjastycznie nastawiona publiczność, która z łatwością przyjmuje tę sztuczną konwencję i bez oporu chce w tę bajkę wejść.

Czy opera może mówić dziś o trudnych i niewygodnych tematach?

- W sferze egzystencjalnej tak, w sferze socjalnej nie sądzę. Nie bardzo w to wierzę, że może powiedzieć coś o dzisiejszym społeczeństwie, postawach i poglądach. Ale np. Mariusz Treliński zrobił kilka oper, które były dla mnie w tej warstwie "kim jest człowiek" czymś niezwykle ważnym.

Jest coś o czym szczególnie chciałby Pan dziś opowiedzieć w teatrze, lub na ekranie?

- Myślę, że wyczerpały się we mnie tematy, które nazwałbym , ja i otaczająca mnie rzeczywistość", albo "ja i ten kraj", ważne tematy jak tolerancja, lojalność etc. To się gdzieś wyczerpuje. Natomiast ciągnie mnie, żeby iść w kierunku, który absolutnie pod każdą szerokością geograficzną zaczyna być palący, czyli temat ludzkiej samotności. Świat, który nas otacza, ułatwia nam wszystko i jednocześnie powoduje, że jesteśmy ogromnie samotni. Nie mamy klucza do otworzenia się przed innymi ludźmi. Chciałbym pokazać takiego bohatera. Przed laty mocno utkwił we mnie np. "Lokator" Romana Polańskiego.

Czuje się Pan osamotniony?

- Nie, ale obserwuje innych. Widzę to po młodych ludziach, studentach, z którymi mam okazję pracować na co dzień. Brakuje im komunikacji, nie potrafią być w grupie. To dla mnie ciężkie, bo teatr jest przecież grupą.

Czy doświadczenie choroby sprawiło, że jest dziś Pan odważniejszy?

- Nie wpłynęło na odwagę, ale na moją energię. W życiu tyle nie zrobiłem ile w ciągu ostatnich pięciu lat

Stąd może ta opera?

- Pewnie tak. Całe życie, kiedy bywałem twórczy to zawsze coś ryzykowałem. Co parę lat rzucałem swoje nazwisko na szalę. Pierwszy raz kiedy pojechałem za granicę sprawdzić, czy uda mi się grać w innym języku. Byłem już wtedy bardzo znanym aktorem, który zagrał w "Wodzireju" i "Amatorze". Pamiętam pierwszą próbę w Livorno, kiedy podczas przerwy dwie aktorki powiedziały "podobno to jakiś dobry aktor z Polski". Pomyślałem wtedy, że zaczynam wszystko od zera. To był pierwszy taki egzamin. Drugi, kiedy przyjechałem na Festiwal w Gdyni ze "Spisem cudzołożnic" i spojrzałem na salę w Teatrze Muzycznym, na której siedzieli Wajda, Kawalerowicz i Majewski. Cała śmietanka siedziała i myślała "zobaczymy co też Pan aktor Stuhr pokaże". Wtedy też postawiłem wszystko na jedną kartę, moje nazwisko, mimo nagród aktorskich nic tam wtedy nie znaczyło. Teraz znowu zaczynam od zera i będę malutki, kiedy na widowni zasiądą fachowcy tacy jak red. Dorota Szwarcman czy dyrektor Sławomir Pietras i pomyślą "Panie, coś Pan narobił, gdzie się Pan pchasz". Takie sytuacje są dla mnie zawsze wyzwaniem i właśnie wtedy zdobywam się na o wiele większą odwagę, niż zwykle. Coraz trudniej w moim wieku jednak podjąć mi to ryzyko. Może dlatego tak bardzo lubię grać "Na czworakach" w Teatrze Polonia. To mój komentarz do rzeczywistości. W lipcu przyjeżdżamy z tym spektaklem do Krakowa na festiwal miniatur.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji