Artykuły

Nie chcemy odwetu

"Jedna z najbardziej negatywnych osób. Inspiratorka i wykonawczyni szeregu akcji o antysocjalistycznym wydźwięku" - tak w latach 70. opisał Ewę Wójciak, aktorkę Teatru Ósmego Dnia, funkcjonariusz SB. O spektaklu, który powstaje na na podstawie materiałów z teczek IPN poznańskiego zespołu, z Ewą Wójciak (na zdjęciu) rozmawia Ewa Obrębowska-Piasecka z Gazety Wyborczej - Poznań.

Kiedy przyszło Wam do głowy, żeby zajrzeć do Waszych teczek? Ewa Wójciak: Dość banalnie: przy okazji listy Wildsteina. Znaleźliście siebie na tej liście? - Ja nie. Ale znaleźli swoje nazwiska Tadeusz Janiszewski i Adam Borowski, więc postanowili sprawdzić, o co chodzi. I sprawdzili. Obaj otrzymali status pokrzywdzonych. To trudne doświadczenie. Ja się przed nimi długo broniłam, bo nie mam żadnej wewnętrznej potrzeby, żeby rozdrapywać rany z przeszłości, a już tym bardziej karmić się kombatanckimi wspomnieniami. Ale uległam i poprosiłam IPN także o dokumenty na swój temat. Głównie z tego powodu, że już po wstępnym przejrzeniu teczek podziemnej organizacji studenckiej (SKS), do której należeli zresztą i Bronisław Wildstein, i Lesław Maleszka, a w których to teczkach jest mnóstwo materiału dotyczącego teatru, pomyślałam od razu, że to jest materiał na spektakl. Że trzeba to ujawnić - nie w formie odwetu, ale po to, by postawić parę istotnych pytań, które w całej tej awanturze nie zostały zadane.

Co Cię do tego przekonało?

- Lektura wpisów na różnych forach dyskusyjnych po tym, jak pojawiła się lista Wildsteina. Jakiś miody człowiek wpisał tam coś takiego: "Na liście jest moja szefowa, na bank, bo ma rzadkie, podwójne nazwisko ale ja mam to w dupie, czy na kogoś donosiła, bo jest dobrą szefową i tylko to się liczy". I zamarłam. Poczułam nagle, że robi się coś strasznego. Że to polityczne szantażowanie się teczkami, język, którym się o tym mówi, spowodowały dewaluację podstawowych wartości. Doprowadziły do myślenia, że bycie esbekiem może być postrzegane jako mniej okropne, niż bycie współczesnym politykiem wymądrzającym się w telewizji. I pomyślałam, że z naszą publicznością, która jest bardzo młoda, trzeba o tym porozmawiać.

Pamiętasz taki moment, kiedy Ty sama po raz pierwszy w życiu usłyszałaś o tajnych służbach?

- Oj, bardzo wcześnie. Mój ojciec siedział dwa razy: zaraz po wojnie, a potem w 1951 r. Kiedy ja dorastałam, on już nie żył. U mnie w domu nie było więc

nawet cienia sympatii dla panującego ustroju. Doskonale wiedziałam i o istnieniu tajnych służb, i o ich działalności. Ale jest ogromna różnica między wiedzą teoretyczną a własnym doświadczeniem w tej materii. Spotkanie z instytucją, jaką jest tajna policja, to coś strasznego - nawet jeśli zna się całą historię XIX w. i ochrany carskiej, jeśli się czytało dokładnie biografię Stanisława Brzozowskiego, relacje z sowieckich więzień. Mnie te lektury zajęły dużą część młodości.

A czego rzeczywiście doświadczałaś jako nastolatka?

- Pamiętam swoje pamiętniki z czasów, kiedy miałam trzynaście lat: dość egzaltowane i zabawne, kiedy się na nie patrzy z dystansu, ale też pełne obserwacji z rzeczywistości. Przy całej naiwności te obserwacje są dziwnie trafne: Polska była naprawdę szara i ponura, a równocześnie granice nie były już tak szczelne, żeby z lepszego świata nic do nas nie przeciekło. Kontrast był więc wyraźny. Doznanie zniewolenia, ograniczeń, pozbawienie prawa wyboru, poruszania się, marzeń, planowania sobie życia - pojawiło się w nas bardzo wcześnie. To powodowało smutek i poczucie, że całe życie z góry - właściwie zanim się jeszcze zaczęło - jest już przesądzone.

Jak więc zdobywałaś polityczne i społeczne doświadczenie? -

- W 1968 r. byłam w X klasie. Nie poszłam w marcu na ulice, bo mama mnie ubłagała, żebym tego nie robiła. W demonstracji uczestniczyli jednak moja siostra i brat, którzy wtedy już studiowali, a także dwie moje szkolne koleżanki, które też miały studiujące rodzeństwo. One właśnie znalazły się w centrum wydarzeń i zostały poturbowane przez milicję. Moja klasa (bardzo zresztą fajna) dość obcesowo zażądała wtedy wyjaśnień od dyrektora - świetnego człowieka, historyka, powstańca warszawskiego. Dowiedzieliśmy się, że SB naciskała na niego, żeby jedną z dziewczyn (tę, która przyznała się, że tam była, że milicja pałowała i otwarcie pytała, dlaczego tak się stało) wyrzucić ze szkoły. Matka mojego narzeczonego z tamtych czasów, zaangażowana we władze, pomogła ją przed tym uchronić. Myśmy byli tym bardzo przejęci, ale tak naprawdę cały pojedynek rozegrał się za naszymi plecami.

A kiedy polityczna opresja czy represja dotknęła Ciebie osobiście?

- Wtedy byłam już w Teatrze Ósmego Dnia Spotkaliśmy się w mieszkaniu Tadeusza Janiszewskiego - on jeden nie pochodził z Poznania i zawsze wynajmował coś, co służyło nam wszystkim jako grupie. Przyjechał wtedy nasz bliski przyjaciel Paweł Nowicki - dyrektor studenckiego teatru Studio Prób z Łodzi, bardzo mądry chłopak. Przywiózł nam do podpisania list w sprawie poprawek do konstytucji. Niezależnie od polityki piliśmy wtedy wódeczkę i rozmawialiśmy o wszechświatowych zagadnieniach, Paweł robił wtedy "Biesy"... I nagle zauważyliśmy, że pod domem stoją dwa auta - fiaty 125p - wypełnione szczelnie mężczyznami. Siedzieliśmy tam cały dzień i nocowaliśmy, a oni cały czas nas obstawiali. Paweł miał zaplanowany wyjazd następnego dnia i już wiedzieliśmy, że oni nas nie wypuszczą. Ale poszliśmy na tramwaj, jechaliśmy Grunwaldzką, oni cały czas tuż obok: jeden zwalniał, drugi przyspieszał, tak że nie było mowy o żadnym wyskoczeniu i uwolnieniu się. Na dworcu straciliśmy ich z oczu. Ktoś z nas poszedł do rozkładu jazdy, ktoś po bilety, rozproszyliśmy się i nagle złapało mnie za ręce dwóch mundurowych.

Wyszarpnęli mnie z tego tłumu. Wszystkich nas wzięli na komisariat dworcowy na IV peronie. Najpierw mundurowi, potem cywile... Zaczęli nas przesłuchiwać, grzebać w naszych rzeczach. Powyciągali wszystko. Prywatne listy, a tam akurat były jakieś "kocham Cię" na karteczce. Wzięli to w łapy, machali przed nosem. To było okropne.

Jak wyglądało to przesłuchanie?

- Męczyli nas w sprawie tego listu. Byli świadomi, po co Paweł przyjechał. Nie pamiętam już szczegółów tej rozmowy. Nie pamiętam, czy ten list znaleźli. Wydaje mi się, że nie. Że on został u nas. Nie zrobili wtedy rewizji. Wypuścili nas, sporządziwszy notatkę z tego spotkania. Historia ma też swoją absurdalną puentę. Odprowadziliśmy Pawła, staliśmy na peronie i śpiewaliśmy wszystkie możliwe pieśni opozycyjne od "Boże, coś Polskę" po "Bandierę Nerę". Robiliśmy wrzawę, hałas, demonstrację antysocjalistyczną... I pies z kulawą nogą do nas nie podszedł. To przesłuchanie to był mój pierwszy raz, kompletnie nie wiedziałam, jak się zachować.

Po czymś takim może się odechcieć...

- Mnie się jakoś nie odechciewało, bo niezgoda była we mnie bardzo silna. Nie znaczy to, że byłam urodzoną bohaterką, wprost przeciwnie - wielokrotnie się bałam.

Czy z kolejnych przesłuchań wynikało, że oni wiedzą o Tobie coś, czego nie powinni wiedzieć, co Cię zaskoczyło?

- Oni lubią się powoływać na jakieś detale osobiste, z kim jesteś, z kim się

przytulasz. A na to jesteś najmniej przygotowana. Ale z reguły mają bardzo powierzchowną wiedzę. W naszym przypadku na pewno tak było. Nie mieliśmy ich tak blisko siebie. Byliśmy świadomi, że gdzieś kolo nas się kręcą, ale agenta w teatrze, w samym zespole nigdy nie było. Wiedzieli więc niewiele, ale próbowali tym zręcznie manipulować.

Na początku człowiek jest dobrze wychowany i jak cię o coś pytają, to po prostu odpowiadasz na pytania. Tymczasem zasada powinna być inna. Ogromną rolę spełnił w naszej opozycyjnej edukacji KOR, który nas po prostu do tego przygotował, pozwolił zrozumieć, dodał nam ogromnej odwagi. To coś szczególnego, kiedy wiesz, że w takiej sytuacji nie jesteś sama. To daje poczucie sensu. I cała przygoda nabiera innego wymiaru. Strach, który się czuje - bo każdy ma w końcu taką "chemię" - można jednak zracjonalizować

czy przezwyciężać. A poczucie szczęścia, jakie daje to, że znajdujesz ludzi podobnych do siebie, że możesz na nich liczyć, jest taką wartością, której w tamtej rzeczywistości po prostu nie było. Wiele lat później, po śmierci księdza Popiełuszki, esbecy gonili mnie na szosie między Polkowicami a Głogowem. Biegłam do jakiegoś telefonu, żeby zawiadomić, że nas gonią. Jakiś człowiek podwoził mnie małym fiatem, a oni za nami. Wywlekli mnie z tego "malucha". A byłam w zaawansowanej ciąży. I tam, w tej budzie się popłakałam.

Powiedziałaś, że w zespole nigdy nie było agenta. Nie dopadała Was podejrzliwość?

- Zawsze byliśmy bardzo zamknięci, hermetyczni. Nie z tego powodu, że baliśmy się, żeby nikt do nas nie przeniknął, ale przede wszystkim dlatego, że bardzo byliśmy zajęci ważnymi rozmowami, które prowadziliśmy całymi dobami. Byliśmy pochłonięci budowaniem wspólnoty. Dla mnie to było od początku jasne, że jak nie znajdę, nie zbuduję tej wspólnoty, to w tym świecie po prostu umrę. Bo on był taki: bez właściwości. W związku z tym wiedziałam, że trzeba aktywnie działać na rzecz innego świata - tego mojego. I to był teatr. On stał się naturalnym sitem. Tu trudno było udawać, bo by się takich prób po prostu nie wytrzymało. Nie da się udawać krwi i potu.

Myśmy w ogóle zawsze byli - i to nam zostało do dzisiaj - mało rozproszeni towarzysko. Nawet nas nie lubiano z tego powodu, Podejrzewano o zarozumialstwo. Wszyscy siedzieli razem w Od Nowie, a my zawsze w swojej kanciapie przy sraczu. Mało się udzielaliśmy. Nie z niechęci do ludzi, tylko z braku czasu.

Nie chciałabym przedstawiać tego jako marmurowego obrazu. Piliśmy wtedy wódkę, kłóciliśmy się i to nas naprawdę kręciło. Kochaliśmy się. Wystarczaliśmy sobie. I nie widzieliśmy poza sobą świata.

Ale świat widział Was, a nawet obserwował.

- Jakoś się o ubekach wiedziało, mówili. Paru takich ludzi się koło nas kręciło dość ewidentnie. Był też jeden taki, który wpuszczał milicję do naszych kanciap, robił nam kipisze... To wiemy dziś z osobistych teczek Marcina. Ale po tylu latach naprawdę nie zamierzamy dochodzić sprawiedliwości i wydawać wyroków. Mamy do tego bardzo duży dystans.

Jeden z materiałów w teczkach, które już macie, dotyczy Waszego procesu z lat 70. Przypomnijmy, że chodziło o sprawę absurdalną. Aktorzy teatru zostali zatrzymani w warszawskim tramwaju bez biletów, wdali się w pyskówkę z kontrolerem. Za to stanęli przed sądem. Jak się to wszystko odbyło?

- Jechaliśmy na festiwal do Lublina z przesiadką w Warszawie. Mieliśmy

trzy godziny przerwy. Ja poszłam do kina na drugą część "Ojca chrzestnego". A kolegów w tym czasie aresztowano. Musiałam wyjść z kina w trakcie seansu, żeby zdążyć na pociąg, no i dowiedziałam się, co się stało. Wpadliśmy w panikę, że to już koniec, że nas zlikwidują. Nie znaliśmy jeszcze wtedy osobiście członków KOR, ale oni się o tym dowiedzieli - widzieli wcześniej nasze "Jednym tchem", Leszek Raczak [współzałożyciel Teatru Ósmego Dnia

- przyp. red.] spotkał się Jackiem Kuroniem... I oni się do nas zgłosili, zaopiekowali się. Byli na procesie.

Agent relacjonuje kuluary procesu: o czym rozmawiacie, u kogo nocujecie, jak komentujecie postawę adwokatów. Skupia się na tym, jak chcecie na sprawę zareagować. Donos jest bardzo szczegółowy: opowiada, jak kto wygląda, gdzie mieszka, z kim mieszka, jaki jest rozkład mieszkania. Z tonu opowieści wynika, że był to człowiek bardzo blisko Was, cieszył się Waszym zaufaniem.

- Nie wiemy, kto to jest. Nie możemy sobie przypomnieć, kto jeszcze był tam wtedy z nami. I nie chcemy sobie tego przypominać.

Był taki okres, że wyjeżdżaliście za granicę. Staraliście się o paszporty. Wtedy zwykle pojawiają się propozycje przejścia na stronę wroga.

- Sama jestem tym zdziwiona, ale nigdy nie dostałam żadnej propozycji współpracy. Ani jednej. Może się do tego nie nadawałam (śmiech). Niczego też nigdy nie podpisałam. Czasami miałam wręcz poczucie, że oni się mnie jakoś boją. Nie bardzo wiem dlaczego, ale miałam ponoć opinię bardzo groźnej. Pamiętam rewizję, wtedy jeszcze mieszkałam z mamą na Ratajach, kiedy panowie wpadli do nas bardzo bojowo nastawieni i wyraźnie zdziwili się, że ja się na nich nie rzucam z pazurami. Bywam groźna w starciu bezpośrednim, jak mnie ktoś zaatakuje wprost. Ale zaglądanie pod poduszkę i do kosza z brudną bielizną jest po prostu obrzydliwe.

Nie bałaś się tego, co znajdziesz w Waszych teczkach?

- Troszkę się bałam - i troszkę nadal się boję, bo osobistych teczek wciąż nie dostałam. Czekam na nie. Myślę, że nie będę się starała dociekać, kto się kryje za pseudonimami donosicieli. No, chyba że mnie coś bardzo zaintryguje. Ale jeśli zaintryguje, to jako osobę, która zawsze uwielbiała powieści kryminalne i filmy policyjne. A nie dlatego, żeby dochodzić sprawiedliwości, czy nie daj Boże się mścić.

A nie boisz się bólu?

- Nie. Bo jestem przekonana, że nie znajdę tam niczego takiego, co by mnie mogło dotknąć osobiście. Jakoś jestem tego pewna.

Czy żeby bolało, nie wystarczy informacja, że ktoś podsłuchiwał, szpiegował, grzebał w Twoich rzeczach, czytał listy, relacjonował prywatne rozmowy?

- Nie. Bo to wszystko już wiem. Mam też poczucie, że nam się tak naprawdę udało. Byliśmy w końcu łagodną wersją zamachu na rzeczywistość. Ja wciąż czytałam o tej Rosji, naprawdę strasznej. A nas ominął Sybir, tortury, straszenie śmiercią bliskich. Zawsze miałam dużo pokory i poczucie, że te nasze przykrości... Cóż, czasem nawet drażniły mnie różne opozycyjne rytuały. Jak choćby ten, żeby prowadzić kronikę represji wobec teatru. Ja się tą kroniką - na zlecenie KOR - zajmowałam. I szczerze tego nie lubiłam. Ale oni to potem publikowali. A myśmy przecież o coś walczyli. Wprawdzie nie o zachowanie nas przy życiu, ale o ocalenie teatru. A co najmniej trzy razy wydawało się, że on przestanie istnieć. Dla mnie to by było jak koniec życia. Teatr, który ma zakaz grania, zakaz podróżowania, to martwy teatr. Więc walczyłam epistolarno-kronikarską metodą o nasze życie.

O czym chcecie opowiedzieć w Waszym spektaklu?

- Z tej skąpej wiedzy o teczkach, którą w tej chwili mamy, wynika przede wszystkim to, że tam jest także nieprawda. A na półprawdzie żadnej prawdy się nie zbuduje. To są archiwa robione przez fachowców od zaciemniania A do tego pełne bałaganu i kanciarstwa, czyli na przykład mnożenie TW [tajny współpracownik - przyp. red.], żeby się wykazać normami. Są dokumenty, w których oni rekomendują kogoś na TW, bo ma świetne kontakty, ale ten ktoś wcale TW nie zostawał. A ślad zostaje. Bardzo łatwo tym dziś manipulować. Nie robimy tego przedstawienia po to, żeby nauczać czy wychowywać.

Chcemy postawić pytania, z którymi sami mamy problem. To pytanie o zdradę, o to, co jest takiego w człowieku, że za marny profit potrafi donieść na kogoś, wydać bliską albo zupełnie obcą osobę. To pytanie o urząd, który taką zdradę sankcjonuje i próbuje opisać nieopisywalne, bo przecież nie da się opisać ludzkiej duchowości przy pomocy relacji TW. Widać to wyraźnie, kiedy się zderzy scenariusze naszych spektakli czy nasze listy z tamtych czasów z tym, co można znaleźć w teczkach. To dwa osobne światy i tę podwójność chcemy pokazać w spektaklu. Chcemy też pokazać świat, w którym służbom specjalnym oddaje się ogromną władzę, w którym ogranicza się intelektualną i duchową wolność obywateli. Świat, w którym grupa artystów kreujących przy pomocy teatru obraz swoich wyobrażeń o wewnętrznej prawdzie i wolności staje się wrogiem politycznym władzy i jest zwalczana metodą państwowego terroru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji