Artykuły

Nie ma róży bez Koltsa

"Zachodnie wybrzeże" Bernarda-Marie Koltésa w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Grzegorz Rolecki w portalu Wici.info.

"Niedogadanie, samotność, katastrofa" - czytamy w instrukcji obsługi "Zachodniego wybrzeża" (reż. Kuba Kowalski) w Teatrze Żeromskiego. Gdyby jednak utopić przypisy w herbacie i zagłuszyć sygnał Wi-Fi, to spotkanie w cztery oczy wypadłoby blado. Do koltesowskiej infrastruktury "Wybrzeże" dorzuca niewiele.

Wszechwiedzący

Bezpańską okolicę nawiedza Maurycy Koch (Jacek Mąka), skończony malwersant i początkujący samobójca, wystylizowany na oślizgłego Gerarda Depardieu z "Witamy w Nowym Jorku". Złamawszy krajobraz błyskiem Jaguara i szkarłatnym żakietem kochanki (Beata Pszeniczna), próbuje targnąć się na własne życie. Familiada z lokalnego Tartaru uświadamia mu jednak, że śmierć na zamówienie jest przywilejem ludzi wolnych, a on sam trafił do rezerwatu imigrantów.

Spaleni słońcem, nieproszeni goście wschodu i zachodu, wegetują tam w uniwersum "Mad Maxa". Wyrzeźbiona w sztucznym kamieniu scenografia Agaty Skwarczyńskiej przypomina nieznaną planetę, której prawowitym mieszkańcem jest kruczowłosy Abad (Piotr Stanek). Bez słów komunikuje się z pozostałymi, gestem odpowiadając na kontakt werbalny. On nie jest tu obcy. Wyrósł z ziemi jako namiestnik natury i władca epilogu. To "oni" są obcy. Krzyczą, handlują, zyskują i tracą. Język Abada jako jedyny ma licencję na sprzeczność - wojowniczy uścisk może okazać się czułym pojednaniem, a wyrządzenie krzywdy szczerą przysługą. Ma w sobie czar wszechwiedzącego; milczy nad prawdą, jak płacząca wierzba. Działa w końcu i krzywdzi, ale natury ukarać nie można, bo ona nie jest zbrodniarzem. Abad, jako gospodarz niczego, ma prawo do selekcji swoich gości.

Powłoka

Tubylcy nazywają go "Ciapatym". Postać przepoczwarza się na oczach widza wzorem spektaklu w reżyserii Michała Borczucha (Teatr Polski we Wrocławiu, 2013 r.). Jego "ciapatyzm" z testu Rorschacha jest próbą zaspokojenia potrzeby obserwatora. Widzimy w nim tyle bieli czarnej, ile w danej chwili zobaczyć chcemy. Maurycy dostrzega w Carlosie (Wojciech Niemczyk) spragnionego luksusu biedaka. Chce ofiarować mu złoty zegarek marki Rolex. Carlos z kolei dostrzega w Maurycym zblazowanego milionera. Nie chce od niego złomu. Oczekuje gotówki - namacalnego narzędzia wyboru. Koch mu nie da, bo już nie ma. Stracił wszystko i czeka na bezbolesną śmierć. Kto tu więc jest księciem, a kto żebrakiem? Ich cele mijają się, ale nigdy nie krzyżują. Sfery intymne chroni gąbczasta powłoka, co rozmywa prawdziwy kolor skóry.

Keczuańska Piet

Korposedes, który wypluł Maurycego jest dla Carlosa (Wojciech Niemczyk) srebrnym pucharem do spijania kalifornijskiego wina. Pragnie zajumać biznesmenowi brykę i stać się Karolem, bramkarzem na dyskotece.

- Nienawidzę imienia Carlos! - wrzeszczy do matki Cecylii (Joanna Kasperek), Piety z odzysku. Dzieci jej żyją, lecz winny nigdy się nie narodzić, bo wszyscy "tkwimy w gównie". Cecylia wpierw jest druidem głoszącym ewangelię w języku keczua, by za kilka scen przepoczwarzyć się w worek kości spływający do rynsztoka.

Młodsza siostra (Anna Antoniewicz) woła do Carlosa "zostań, z żadną nie będzie ci lepiej niż ze mną". Brat wymachuje jej dziewictwem przed błędnym spojrzeniem Faka (Andrzej Plata), spoconego szczurka w bezrękawniku, co chętnie wymieni układ zapłonowy na pajdę młodego ciała. On również balansuje pomiędzy Gustawem a Konradem, raz taplając się w błotku popędów, raz zwracając się do widowni w podniosłej apostrofie.

Korkotrampki

Nowy spektakl Teatru Żeromskiego biegnie w korkotrampkach. Korkotrampek to korek spacerowy i trampek do gry w nogę; już nie trampek, ale jeszcze nie korek. Kupuje się go kopiącemu grzdylowi, który nie wie, czy po zakończonej mutacji wciąż kopać będzie. "Zachodnie wybrzeże" tu i teraz chce skopać na poważnie; wkrętami przeorać buzię namydloną nowoczesnością w płynie. Bez powodzenia. Interpretując Koltsa, należy bowiem podjąć rzecz najpodlejszą z możliwych - decyzję. Zdecydować, czy zdusimy go w tekstyliach, wystukamy obcasikiem, obnażymy sandałem albo mianujemy półbutem. Niestety, kiermasz Kowalskiego usiłuje wcisnąć się na każdą stopę. Z godną podziwu pasją nurkuje w odmętach znaczeń, podczas gdy perły dryfują na powierzchni. Nie trzeba ich wyławiać. Wystarczy spojrzeć.

Twórcom to nie wystarczyło. Na wszelki wypadek zabrali ze sobą zapasowe magazynki. Komedia, tragedia, naturalizm, mistycyzm. Chichot, smutek, refleksja, odjazd. Metafora, reportaż, magia i szambo. Umowne miesza się z dosłownym, a namacalny ból z pozerskim felietonem. Schizofrenia rodzi się już na etapie efektów - dym stygnącego wulkanu separuje widza od aktora, który gra przecież imigranta; bezdomnego karalucha osadzonego w rzeczywistości tak mocno, jak tylko się da. Ona tu jednak ginie, porośnięta alegorią wykutą w tysiącletniej skale. Już Jacek Sieradzki przy okazji adaptacji scenicznej Krzysztofa Warlikowskiego (Teatr Studio w Warszawie, 1998 r.) narzekał, że "teatr naszych czasów odruchowo zatrzymuje się tam, gdzie coś musiałoby zaboleć naprawdę".

Pielgrzym i jaszczurka

"Zachodnie wybrzeże" pokazuje długi jęzor walk gladiatorskich między aktorami; lepszych i gorszych, czasem gubiących rytm wystukiwany przez Radka Dudę. Melodyczność tych pojedynków - jak pokazała "Samotność pól bawełnianych" Rychcika (Teatr Żeromskiego w Kielcach, 2009 r.) - jest w przypadku mówienia Koltsem fundamentalna. Wie o tym grający w obu spektaklach Wojciech Niemczyk, który świetnie czuje nowy materiał. Akcentuje, wydłuża i skraca, świadomie budując postać antycharyzmatyczną; sprawozdawcę własnego rozpadu. Kiedy stoi w plamie firmamentu, przyodziany w cień, widzimy w nim pielgrzyma. Po chwili jednak pełznie między skałami w płaszczu jaszczurki. "To nie wędrowiec, on był tu zawsze" - buntujemy się, wykrywszy maskaradę - "wyszedł z kamienia i kamieniem się stanie".

Stłuczka

Całość się jednak nie klei, a Niemczyk gra do innej bramki. W "Wybrzeżu" fizyczność znów zostaje obnażona, a człowiek topi zbroję w próbie marketingu cielesnego. Oświetlenie zdradza kolejne szczegóły anatomii, ale nie adaptuje jej na sensowną wypowiedź. Szczucie cycem tym razem skraca myśl, zamiast ją wzbogacić. "Aj, niepotrzebnie" - mruczą usta mimochodem. Z podobnymi opiniami można było się spotkać w przestrzeni postscenicznej.

- Nie wiem, co sądzę. Chyba za dużo się stało. Później ci opowiem - odparła znajoma, z cichą desperacją poszukując gazetki teatralnej.

A może stało się tyle, ile podczas stłuczki na skrzyżowaniu? Wszywka grzmotu, podmuch grozy, rzucona "kurwa" i powrót do domu. Trochę za mało dużego, żeby ujść z Koltésem. Nie dogadaliśmy się.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji