Artykuły

Dwugłos w sprawie "Harper" na Woli

"Harper" Simona Stephensa w reż. Natalie Ringler w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Piszą Julianna Błaszczyk i Wiesław Kowalski w Teatrze dla Was.

Recenzje na cztery ręce, czyli jeden ZA, drugi PRZECIW

ZA - Julianna Błaszczyk

Wybierz sobie swój problem

Harper jest całkiem ładna. Ma wszystko, co powinna posiadać postać tonąca w problemach współczesnego świata: mnóstwo pracy, surowego i zboczonego szefa, trudne relacje z rodziną oraz ogromne pokłady frustracji, które próbuje z siebie za wszelką cenę wyrzucić. Kobieta po czterdziestce wkracza na scenę Teatru Dramatycznego w Warszawie w momencie podejmowania życiowej decyzji. Decyzja ta jest jednak bardzo mocno obwarowana w skutki, które przez kolejne dwie godziny publiczność ma okazję śledzić.

Kobieta znajduje się w sytuacji konfliktu z każdą z osób z jej najbliższego toczenia, a przede wszystkim z sobą samą. "Harper" w reżyserii Natalie Ringler to rosnąca na oczach widzów piramida problemów, której istnienie w jednej chwil zostaje wzięte w nawias. Na spektakl składają się przede wszystkim następujące po sobie dialogi między Harper a postaciami, z którymi zostaje skonfrontowana. Rozmowy te to sprzeczki, kłótnie i poważne awantury. Aktorzy stoją daleko od siebie, w przeciwległych końcach sceny, często na siebie nie patrzą, rozmawiają przez stół. Do komunikacji między nimi prawie nie dochodzi.

Harper (Agnieszka Warchulska) mówi o sobie, że jest z Londynu, choć tak naprawdę mieszka w Axbrigde znajdującym się kawał drogi od brytyjskiej metropolii. Pewnego dnia dowiaduje się, że jej ojciec przebywający w Manchesterze poważnie choruje i być może to ostatnia szansa na to, by z nim porozmawiać. Szef (bardzo przekonujący Adam Ferency) nie chce dać jej wolnego w pracy, zamiast tego raczy pracowniczkę wywodem na temat swoich nienasyconych żądz, które podsyca, przeglądając strony z pornografią. Zrezygnowana kobieta wraca do domu, w którym czeka na nią mąż - kura domowa, i Sara - siedemnastoletnia, buntująca się córka. Żadne z nich nie daje jej oparcia, żadne nie wydaje się warte tego, aby zostać. Nikomu nic nie mówiąc, Harper wyjeżdża na spotkanie z ojcem.

Podróż to dla Regan przełomowy moment. Wkracza głośna muzyka, blade światło, które dotychczas padało na płócienną scenografię, zmienia kolory, mruga, efektownie wprowadza niespokojny nastrój. Tu kończy się coś, co można byłoby nazwać względną stabilnością w porównaniu z tym, co nadejdzie.

Harper ucieka od konfrontacji z bliskimi - przytłoczona wieścią o tym, że przyjechała za późno, szuka pocieszenia w barze. Tam uwalnia w sobie dzikość, tańczy, rozpuszcza włosy, kradnie skórzaną kurtkę i na koniec niemalże zabija mężczyznę, który stawia jej drinki. Jest odmieniona, ale to jej nie pomaga, więc odpowiada na ogłoszenie z portalu randkowego. Tak naprawdę chce się wygadać, czym wprawia w ogólne zakłopotanie zarówno pozostałych bohaterów, jak i widza. Ile można wracać do domowych brudów, skoro każdy ma jakieś swoje własne za skórą? Żadnego z napotkanych mężczyzn tak naprawdę nie interesuje historia Harper, ale są mili i są nowi, to jej wystarczy. Nie ma zrozumienia, jest bezradność, wołanie o pomoc i poszukiwanie własnego miejsca w świecie.

Kluczowa podczas podróży wydaje się rozmowa bohaterki z matką. To ostatnia próba znalezienia pomocy, wolności. Dystyngowana starsza kobieta (Halina Łabonarska), która porzuciła ojca jako partnera, ale zajęła się nim jako chorym, to osoba, której Harper nienawidzi. Dowiaduje się od niej jednak czegoś, co pomaga jej lepiej zrozumieć zarówno zachowanie jej samej, jak i córki Sary. Przeżywa coś w rodzaju oczyszczenia albo raczej odnowienia, wraca do domu w ukradzionej kurtce i z rozpuszczonymi włosami. Niby coś się zmienia, chociaż tak naprawdę może wrócić tylko do tego jednego życia, które cały czas prowadziła. I marzyć, jakby to było, gdyby

Spektakl nie wymaga od widza wiele poza uwagą i mocnymi nerwami. Każdy znajdzie tu jakiś problem dla siebie może dlatego, że zaciskająca się sieć konfliktów, z których składa się życie Harper, nie daje widzowi odpocząć, a bardzo dobrze zagrana rola Agnieszki Warchulskiej skutecznie utrzymuje napięcie. Ulgę przynosi dopiero zakończenie, przyjemny obrazek szczęśliwej rodziny. Odrobinę banalne, ale może ta banalność i prostota wspólnego życia jest właśnie celem samym w sobie.

PRZECIW - Wiesław Kowalski

Nieudana intymność

Na premierę "Harper" na Wolę jechałem nie bez obaw, mając w pamięci zeszłoroczną nieudaną realizację "Benta" na Scenie Przodownik. Wojenna opowieść o zakazanej homoseksualnej miłości w okresie nazistowskiej grozy spisana przez Martina Shermana została w Warszawie pokazana w sposób szalenie dosłowny, zupełnie nie przystający do wciąż ewoluującego języka teatralnego, tak jakby wierność tekstowi dramatu była dla reżyserki najważniejsza. Natalie Ringler tym razem wzięła na warsztat dramat Simona Stephensa i od razu trzeba sobie powiedzieć szczerze, że jest to pod względem użytych środków inscenizacyjno-scenicznych, a także interpretacyjnych mało udana i pozbawiona przenikliwości wiwisekcja kobiecej natury. Trudno nazwać przedstawienie absolwentki krakowskiego Wydziału Reżyserii Dramatu przejmującym studium problemów, w które uwikłana jest tytułowa bohaterka, wynikających zarówno z nieustabilizowanych relacji rodzinnych, z zaskakująco przypadkowych spotkań, jak i tych związanych z miejscem, gdzie pracuje. Biorąc pod uwagę brak pomysłu na wystawienie tego tekstu, trudno zrozumieć decyzję Tadeusza Słobodzianka o powierzeniu kolejnej realizacji zamieszkałej w Szwecji artystce. I choć tym razem pusta przestrzeń daje szansę na osiągnięcie głębszego wymiaru opowiadanej historii, całość pozostaje zarówno w aspekcie formalnym jak i treściowym widowiskiem nieszczególnie wstrząsającym, czy też prowokującym do dyskusji. Reżyserska zachowawczość zarówno w pierwszym jak i drugim przypadku pokazuje człowieka w relacjach z drugim człowiekiem w konstelacjach zdecydowanie zbyt powierzchownych i czysto zewnętrznych. A przecież w "Harper" mamy do czynienia z kobietą niczym z Almodovara, pozostającą w egzystencjalnym kryzysie rozwijającym się na gruncie rodzinnym, pokoleniowym i obyczajowym.

Utwór autora "Motortown", dramatu niegdyś z powodzeniem wystawionego przez Grażynę Kanię w Teatrze Polskim w Bydgoszczy, w reżyserskich rękach Natalie Ringler, choć stara się wchodzić w głąb człowieka i jego emocji, robi to w sposób niezwykle powierzchowny i - można rzec - naskórkowy. Na pojawiające się kolejno postaci patrzymy jak przez szybę, trudno się więc przejąć ich losami, do portretów protagonistów nie sposób się zbliżyć, bo oddala nas od nich nazbyt realistyczna konwencja, do tego okonturowana tradycyjnym budowaniem scenicznej struktury i dramatycznej konstrukcji. I choć zaczyna się wszystko dość obiecującą sceną rozmowy szefa z Harper (bardzo dobry Adam Ferency, angażująca się w grę Agnieszka Warchulska nie pobudza naszych nerwów, choć - można podejrzewać - gdyby inaczej ją poprowadzono, miałaby szansę na stworzenie przejmującej postaci), to już za chwilę okazuje się, że podróż jaką odbywa tytułowa bohaterka nie scala się w spójną całość, a jedynie rozmywa w kolejnych sekwencjach grzeszących rodzajowością, przez to pozbawionych tego, co mogłoby stać się obsesyjną wizją znękanej matki, kochanki i córki w jednym.

Odyseja Harper Regan, podczas której spotyka się z córką (Martyna Kowalik), mężem (Marcin Sztabiński), kochankiem (w tej roli też Sztabiński), matką (Halina Łabonarska) czy z wcielającym się w trzy postaci Otarem Saralidze (skądinąd to udane aktorsko etiudy) jest w warszawskiej inscenizacji poprzez brak intensywności i narracyjnej konsekwencji pozbawiona siły rażenia i tego wszystkiego, co może budować całą makabryczność sytuacji, w której bohaterka wikła się chcąc powrócić już nie będąc tą samą do codziennego życia. Zabiegi reżyserskie stosowane w teatrze Ringler na niewiele się zdają - po pierwsze są już zgrane (wszyscy bohaterowie niemalże cały czas uczestniczą w akcji, jeśli nie aktywnie, to przynajmniej w roli obserwatorów - niektórzy jednak w trakcie wychodzą - nic jednak z tego dla dramaturgii spektaklu nie wynika). Zupełnie bez sensu jest scena Warchulskiej ze Sztabińskim jako przygodnym kochankiem, kiedy ten mota się twarzą w rajstopach kobiety. Wywołuje to bardziej śmieszność niż potęguje dramat Harper, która uświadomiła sobie wreszcie jak dalece rutyna niszczy jej egzystencję, jak bardzo by chciała pokonać to, co ją więzi i nie pozwala rozbić tego, co zamknięte w relacjach doprowadzających jedynie do bezsilności i niemożności zrobienia jednego kroku dalej.

Harper Warchulskiej, choć doświadczana przez życie w okrutny sposób, nie jest postacią, która by nas w jakiś szczególny sposób dotykała. Nawet wtedy, kiedy aktorka używa środków bardziej ekspresyjnych, grając ból, smutek czy desperację, pozostajemy wobec jej przeżyć obojętni. Nawet wtedy kiedy próbuje zrejterować w obszary do tej pory jej obce, a więc w przygodny seks czy okrutną gwałtowność, nie potrafimy jej współczuć. A zatem cała gama środków, którymi Warchulska potrafi przecież się posługiwać, idzie jak przysłowiowa para w gwizdek. Nie pomaga też jej kostium, czyniący z niej pozbawioną wyrazu szarą pensjonarkę, co szczególnym fałszem okazuje się w scenie z elegancką matką, którą jakby zupełnie bez przekonania gra Halina Łabonarska. Do tego absolutnym nieporozumieniem, będącym kwintesencją banału i inscenizacyjnego fałszu wydaje się być finał spektaklu, który burzy całą zagadkowość tekstu Stephensa i jego fascynującą nieoczywistość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji