Artykuły

Nie uda ci się, władzo, moralna odnowa

- Niewiele mnie obchodzi, czy ojciec Rydzyk się napnie, czy w ogóle zauważy moje istnienie. A jeśli zauważy i na dodatek ktoś z jego kręgu przyjdzie do teatru, to może posłuży to oświeceniu naszego społeczeństwa - mówi reżyser PRZEMYSŁAW WOJCIESZEK po premierze "Darkroomu" w warszawskiej Polonii, przed rozpoczęciem prób nowej sztuki w Legnicy.

Z Przemysławem Wojcieszkiem, reżyserem, autorem sztuk i scenariuszy, rozmawia Jolanta Gajda-Zadworna:

Masz problem z moherowymi beretami?

- Nie, a dlaczego pytasz?

Po premierze spektaklu "Darkroom" w Teatrze Polonia możesz je mieć. Nie boisz się atakować Radia Maryja?

- Nikogo nie atakuję, wykorzystałem jedynie nośny pomysł. Zawsze tęskniłem, żeby móc zamknąć swój tekst w jednym zdaniu. Teraz się udało.

Jak streściłbyś "Darkroom"?

- Rzecz jest o przyjaźni trzydziestoparoletniego geja z dziadkiem Stanisławem z rodziny Radia Maryja. Czy to nie dobrze brzmi?

Prowokacyjnie na pewno.

- Dlatego, że opowiadam o trzydziestoparoletnich ludziach, którzy próbują sensownie budować swoje życie?

Małżeństwo głównych bohaterów przygarnia pod swój dach dwóch diametralnie różnych ludzi - geja i członka wspólnoty Radia Maryja. Czy nie za dużo jak na polskie realia?

- Nie sądzę, żeby to było takie ostre. Ludzie, których znam, reagują bardzo dobrze na mniejszości seksualne.

Ale władze Warszawy zakazują parad równości, a bataliony ojca dyrektora pikietują przeciwko gejom. Jak nic zostaniesz wyklęty. I co wtedy?

- Jestem z Wrocławia, tam wpływy ojca Rydzyka są dużo słabsze. Mam też zapewnioną pracę w teatrach, które prowadzą ludzie o poglądach dużo bardziej radykalnych od moich, więc niewiele mnie obchodzi, czy ojciec Rydzyk się napnie, czy w ogóle zauważy moje istnienie. A jeśli zauważy i na dodatek ktoś z jego kręgu przyjdzie do teatru, to może posłuży to oświeceniu naszego społeczeństwa.

Naprawdę nie masz obaw?

- Może lekką, o samopoczucie szefostwa Teatru Polonia. Podrzuciłem im gorący ziemniak.

A może zgniłe jajo?

- To nie ta kategoria. Spektakl jest udany.

Nie za bardzo jesteś pewny siebie?

- Potrafię obiektywnie ocenić poziom tego, co robię, i widziałem reakcje na premierze.

Przedstawiciele warszawskiego ratusza dobrze się bawili?

- Przez pewien czas czuło się rezerwę widowni, ale potem śmiali się wszyscy. Teraz pora na zwykłych widzów.

Liczysz, że w realnym świecie happy end z Twojej sztuki jest możliwy?

- Dziadek Staszek wraca do Radia Maryja, ojciec dyrektor wybacza mu występki, Robert znajduje pracę, jego żona Lena - spokój, a Łukasz - kochanka, z którym być może zostanie na dużej. No tak, jest cholerny happy end. Chyba najmocniejszy ze wszystkich, jakie wymyśliłem do tej pory, ale ani z tego powodu, ani z żadnego innego nie roszczę sobie pretensji do naprawiania świata. Po prostu zauważam pewne rzeczy. I wiesz... myślę, że jednak mam problem z moherowymi beretami: przeszkadza mi, że nasze społeczeństwo nie ma propozycji dla ludzi starszych i korzystają na tym różnego rodzaju radykałowie.

Albo ludzie cyniczni, jak Stanisław, który bezpardonowo wykorzystuje zagubienie samotnych starszych kobiet?

- Dziadek Staszek to wielowymiarowa, ale ciepła postać, były playboy z Centrali Handlu Zagranicznego. Człowiek, który złamał życie ukochanej kobiecie, ponieważ nieustannie ją zdradzał, po latach, kiedy poczuł się przegrany, postanowił wrócić do wspólnoty i trafił do Radia Maryja.

Odnajduje się w nim całkiem nieźle...

- No tak, ma nową dziewczynę, działa, pikietując gejowskie kluby, bo nie wystarcza mu wyciąganie ulotek agencji towarzyskich zza wycieraczek samochodów. A ponieważ robi to samowolnie, zostaje ze wspólnoty wyrzucony. Mimo wszystko, to postać budząca sympatię. Znakomicie zagrana przez Jerzego Łapińskiego. Jestem bardzo zadowolony z realizacji spektaklu i mojego tekstu, który w niegłupi sposób komentuje to, co się wokół nas dzieje.

Z jakiej pozycji konfrontujesz się z Radiem Maryja. Jesteś katolikiem?

- Zostałem ochrzczony i bierzmowany, nie wypisałem się oficjalnie ze wspólnoty, do której przyjęto mnie jako niemowlę, ale nie praktykuję.

I myślisz, że dzięki temu ksiądz z parafii Cię nie wyklnie za szkalowanie dobrego imienia radia ojca Rydzyka?

- Nie wyklnie mnie, bo mnie nie zna, nie zapraszam go po kolędzie.

Dlaczego?

- Nie widzę powodu, by komukolwiek się tłumaczyć, choćby z tego, że żyję w wolnym związku z kobietą, mamy dziecko, z którym nie chadzamy na niedzielne msze. Nasze relacje z Kościołem słabną, nie kultywujemy katolickiej tradycji. Nie jesteśmy w tym osamotnieni.

Czyli nie należysz do pokolenia JPII?

- Niczego takiego nie ma.

Do tej pory sam pisałeś scenariusze, reżyserowałeś, produkowałeś, dystrybuowałeś filmy, a "Darkroom" jest adaptacją. Zabrakło Ci własnych tematów?

- Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, bo powieść urodzonej w Zagrzebiu Rujany Jeger jest w porządku, ale to zaledwie zbiór anegdot, z którego na scenie nie zostało nic poza zarysem postaci i mottem.

A także istotnym wątkiem homoseksualnym. Czy nie podłączasz się do obowiązującego trendu, w którym gej staje się cennym i pożądanym bohaterem?

- "Darkroom" jest moim drugim projektem, po "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię", który sięga po temat miłości homoseksualnej. Nie chciałem pominąć tego wątku, bo był mocno zaznaczony w książce Rujany Jeger, rzutował na całość. Tak jak przyjaźń głównej bohaterki z gejem. Nie mam oporów, by mówić o takich relacjach. Sam też mam przyjaciół z tego kręgu.

Czy kino i scena nie stały się ostatnio trybunami, z których coraz dosadniej broni się praw gejów i lesbijek?

- Co masz na myśli?

W co drugiej sztuce pojawia się bohater gej, Oscary zdobywa film "Tajemnica Brokeback Mountain". Konserwatywna władza zakłada społeczeństwu pas obyczajowej cnoty, a artyści protestują, tak?

- Mogę mówić jedynie za siebie i o tym, co dzieje się u nas. Odnowa moralna, narzucana odgórnie, musi zakończyć się klęską, choćby dlatego, że nie przystaje do standardów cywilizacyjnych, do których zmierzamy po wejściu do Europy. To, co robi w tej kwestii nasza władza, jest kompletną bzdurą. Nie sposób poprzez jakiekolwiek nakazy, tworzenie Narodowego Instytutu Wychowania czy cenzurowanie filmów powstrzymać naturalnego dążenia ludzi do swobody.

A niedawno mówiłeś, że wartościowa sztuka nie powinna zajmować się naprawianiem demokracji. Więc czym się zajmujesz od "Made in Poland"?

- Tym, co mnie fascynuje w teatrze, a czego brakuje w kinie, jest możliwość reagowania natychmiast na to, co widzimy. Trudno się temu oprzeć. Deklaruję jednak niezależność i dystans wobec tego, co się wokół dzieje, bo to daje szansę znalezienia wartości uniwersalnych, pozwala przetrwać sztuce dłużej niż jeden sezon. W przyszłym tygodniu zacznę próby w teatrze w Legnicy, gdzie wcześniej powstał spektakl "Made in Poland". Najnowszy będzie się nazywał "Osobisty Jezus". Politycznie jest to całkowicie neutralne. To trochę biblijna historia o ludziach, którzy walczą ze sobą o wartości.

Jezus, historia biblijna... Czy mimo deklaracji odejścia od religii nie szukasz w niej miejsca dla siebie?

- Szukam przede wszystkim odpowiedzi na uniwersalne pytania.

Dlaczego tak często dotyczą one Polski? Opisujesz ją w filmach i sztukach na

wiele sposobów. Czy czujesz się patriotą?

- Deklarowanymi patriotami są ci, którzy dziś sprawują władzę. Ja nigdy nie byłem harcerzem należącym do ZHP, ale przeżywam dziwną fascynację Polską. Wynika ona z miejsca urodzenia. Wychowałem się na dawnych ziemiach niemieckich. Pierwszy raz przyjechałem do Polski właściwej, kiedy byłem już świadomym kilkunastolatkiem, i wciąż czuję się tu nie do końca u siebie. To obce mi cywilizacyjnie terytorium i kultura, odmienne od poniemieckich pozostałości. Moi dziadkowie byli repatriantami ze Wschodu, ale ta napływowa fala, choć ogromna, niewiele wpłynęła na charakter Śląska.

Mówisz, że "właściwa Polska" to zupełnie inna kultura. Jaka?

- Choć ludzie i władza bardzo się starają, to wciąż nie jest Europa. Bliżej do niej Poznaniowi czy Wrocławowi, niż Warszawie. Warszawa to taki ogromny Radom, zachodnia Azja.

W filmie "Doskonałe popołudnie", który w maju wejdzie do kin, bohaterowie wykrzykują peany na cześć Polski, z kolei w "Made in Poland" stawiasz ostrą diagnozę polskiej kultury blokowiska. Co z tą Twoją Polską?

- Bardzo bym sobie życzył, żeby przemiany cywilizacyjne, które nabrały ostrzejszego tempa w ciągu ostatnich lat, nie zwalniały tempa i szły w dobrym kierunku.

Niepokoją Cię partyjne przepychanki, które zdominowały naszą politykę?

- Niepokoiłoby mnie, gdyby Polska nie była już tak mocno związana z UE. Ważne rzeczy dzieją się już często niezależnie od tego, kto u nas rządzi. Nie ma znaczenia, czy jest to Giertych, czy Lepper, byle tylko nie objawił się jakiś szurnięty dyktator.

Zdobyłeś Paszport Polityki, a wcześniej inne nagrody, teatry o Ciebie zabiegają, dostajesz pieniądze na kolejne filmy. Czy to Twoje pięć minut?

- Nie myślę o tym w ten sposób. Wyróżnienia pojawiły się jakieś półtora roku temu, zaczęło się od nagrody na festiwalu w Gdyni za film "W dół kolorowym wzgórzem". Wcześniej nie dostawałem nic. Przez kilka dobrych lat także propozycji pracy. Nauczyłem się wtedy samodzielności. Żeby kręcić filmy, na których mi zależało, musiałem sobie sam stwarzać okazje.

Teraz na ich brak nie możesz chyba narzekać. Nie czas zdobyć wreszcie filmowe wykształcenie, np. w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Andrzeja Wajdy?

- Takie studia nie miałyby sensu. Bardzo cenię pana Andrzeja Wajdę, wierzę, że to, co robi, robi z potrzeby serca, szczerze. Nie podzielam zdania niektórych moich kolegów, że steruje środowiskiem filmowym z tylnego siedzenia, bo gdyby miał na coś wpływ, wszyscy jego studenci trzaskaliby filmy fabularne i on sam też, a tymczasem mają z tym problem.

Ty w ogóle nie masz?

- Nikomu nie jest łatwo, ale lata pracy na własny rachunek nauczyły mnie minimalizować koszty na każdym etapie, więc zarabiamy nawet na filmie, który miał kilkanaście tysięcy widzów. Reżyseria to kawałek chleba niegorszy niż inne.

Słyszałam, że na najnowszy film dostaniesz pieniądze z państwowej kasy. Masz chody u szefowej Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej Agnieszki Odorowicz?

- Na realizację filmowego "Made in Poland" kasę obiecał jeszcze Waldemar Dąbrowski. Zdjęcia zaczynamy w maju.

Film, który w tym czasie wejdzie do kin, "Doskonałe popołudnie", kipi wiarą bohaterów w lepszą przyszłość w Polsce. Sztuka "Made in Poland" pełna była buntu i niezgody, a także ostrych słów. Czy pojawią się one w wersji filmowej?

- Nie będzie to proste przełożenie, ale główny bohater Boguś nie ucieknie od "wkurwienia" i pogardy dla kolesiów, którzy sprzedali się dla garnituru i białego kołnierzyka. Napis "fuck off" na czole też mu zostawimy.

Czy to będzie chwilowy powrót do dawnego buntu? W ostatnich filmach, ale też i w życiu, bardzo złagodniałeś. Nie przypominasz zaczepnego czy nawet bezpardonowego Wojcieszka z czasu realizacji "Zabij ich wszystkich" i "Głośniej od bomb". Co się stało?

- Jestem starszy, więc szukam odpowiedzi na bardziej złożone pytania i stawiam przed sobą bardziej skomplikowane zadania. Dwuwymiarowe oceny, czysta negacja i bunt są czymś naturalnym, kiedy ma się 20 lat. Ja przekroczyłem trzydziestkę, mam rodzinę, mieszkanie i samochód, który tylko czasami nie chce zapalić.

Dopadła Cię mała stabilizacja?

- Znalazłem swoje miejsce, więc coraz chętniej sięgam po optymistyczne historie. Jesienią zacznę realizację sztuki o dwóch górnikach, którzy biorą odprawy z kopalni i jadą nad morze zakładać interes, ale po drodze, na wysokości Bydgoszczy, w przydrożnym motelu poznają kobiety swego życia. Będzie to miało najsympatyczniejszy tytuł, jaki do te j pory wymyśliłem.: "Jesteś mój, grubasku!".

Na zdjęciu: Przemysław Wojcieszek i Eryk Lubos po spektaklu "Made in Poland".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji