Artykuły

Teatr pełnej sali

- Teatr to także rozrywka, odpoczynek, wzruszenie... teatr muzyczny jest właśnie taki. I jest teatrem pełnej sali. A to taka moja idée fixe - mówił w 2010 roku Maciej Korwin, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni. W 4. rocznicę śmierci reżysera i aktora, przypominamy wywiad z nim z magazynu Bliza.

Z Maciejem Korwinem, od 15 lat dyrektorem Teatru Muzycznego w Gdyni, rozmawia Piotr Sobierski:

Piotr Sobierski: Musical dla Macieja Korwina to?

Maciej Korwin: Spełnienie marzenia o teatrze pełnej sali. Dziedzina twórczości teatralnej dająca największe możliwości, ale też stawiająca wbrew pozorom najwyższe wymagania. Lubię oglądać spektakle, które pogłębiają moją wiedzę o człowieku, o świecie, ale nie lubię ich robić. Może z wyjątkiem kilku przygód z dramatami pisanymi przez poetów, ale to było tak dawno Lubię po prostu teatr popularny.

Piotr Sobierski: Początek pana kariery to jednak przede wszystkim teatr dramatyczny...

Maciej Korwin: Byłem aktorem w trzech teatrach dramatycznych we Wrocławiu i Łodzi i dyrektorem trzech teatrów dramatycznych, w Kaliszu, w Opolu i w Łodzi (tam również grałem). W każdym z nich repertuar był eklektyczny: "Pinokio", "Słomkowy kapelusz", "Dziady", "Opera za trzy grosze"...

Piotr Sobierski: Na takim teatrze też się pan wychował?

Maciej Korwin: W młodości miałem blisko do dwóch łódzkich teatrów: Powszechnego i Nowego - teatru Kazimierza Dejmka. Powszechny był teatrem, w którym na równi traktowano klasykę, lżejszy repertuar i spektakle muzyczne. Tam zresztą widziałem pierwszy raz "My Fair Lady", ale i "Dziady" ze Zbigniewem Cynkutisem czy "Księdza Marka". Wychowywał mnie również teatr z mojej ulicy, czyli Nowy - buntowniczy i chyba trudniejszy. To tam chodziłem na wykłady dla licealistów, które prowadziła Stefania Skwarczyńska. Wówczas uczyłem się, czym jest teatr, poznawałem spektakle Dejmka. Natomiast po skończeniu łódzkiej filmówki, kiedy zacząłem się zajmować zawodowo teatrem, bliższy mi był teatr popularny.

Piotr Sobierski: Skąd więc wzięła się ta przemiana?

Maciej Korwin: Na początku drogi oglądałem przede wszystkim spektakle Kantora, Grotowskiego, Jarockiego, Wajdy... Grałem u Brauna czy Kajzara... Festiwal Teatru Otwartego, Stu, Kalambur... może to po prostu przesyt. Teatr to przecież także rozrywka, odpoczynek, wzruszenie... teatr muzyczny jest właśnie taki. I jest teatrem pełnej sali. A to taka moja idée fixe.

Piotr Sobierski: Rozrywka zawsze przyciąga tłumy...

Maciej Korwin: Zgoda, ale to nie tylko to. Dobry musical to prosto opowiedziana historia i świetnie skonstruowana muzyka. Wiele teatrów dramatycznych robi spektakle muzyczne, ale tam muzyka to ozdobnik, przerywnik. W musicalu to droga i cel. Po 20 latach od moich pierwszych prób zacząłem się w tym specjalizować. Nie próbuję reżyserować innych gatunków niż spektakle muzyczne i farsy. Dobrze być fachowcem od "czegoś", szczególnie w moim wieku [śmiech].

Piotr Sobierski: Można pana nazwać fachowcem od musicalu.

Maciej Korwin: Dziękuję. Jak się tak dobrze rozejrzeć, to jest nas niewielu. Można by powiedzieć Kościelniak i jeszcze trzech-czterech. Próbują też "dramatyczni", ale im chodzi o coś innego. Są też specjaliści od opery, ale to już zupełnie inna bajka.

Piotr Sobierski: W jakiej kondycji jest pana zdaniem musical dzisiaj?

Maciej Korwin: Wielkie inscenizacje na West Endzie i Broadwayu zmierzają w kierunku czegoś, co nazwałbym "filmem na żywo": efekty specjalne, multimedia, super droga technika. Ale gdzieś jest granica, której nie da się przekroczyć, i odczuwa się wyraźny kryzys. Kino może dużo więcej, a przecież i tak najważniejsze dla widza w teatrze jest to, że widzi przed sobą żywego człowieka. W Polsce większość anglosaskich tytułów czeka jeszcze na swoją premierę. Próbujemy również swojej drogi. Ważne są gdyńskie propozycje: "Lalka", "Francesco", "12 Ławek", udane próby we Wrocławiu czy Chorzowie.

Piotr Sobierski: Czy teatr nadal pana bawi?

Maciej Korwin: W musicalu znajduję coś, czego dawno już nie spotykam w teatrze. Jako nastolatek widziałem jeden z najważniejszych spektakli, który zdecydował o mojej przyszłości. W Teatrze Ateneum w Warszawie oglądałem "Peer Gynta" Ibsena w reżyserii Macieja Prusa z Romanem Wilhelmim. Pomyślałem sobie wtedy, że ja też chcę robić teatr. Wilhelmi słowem, gestem stworzył wrażenie, że pędzi z matką przez ośnieżone góry. Zrobił to tak sugestywnie, że ja i pewnie większość widzów uwierzyliśmy, że oni naprawdę są w tych norweskich górach. Potem oglądałem mnóstwo spektakli, które odkrywały przede mną głębokie prawdy, ale tak rzadko przenosiły mnie w inny świat, stwarzały iluzje, w których jak dziecko, które słucha baśni, mogłem się zanurzyć.

Piotr Sobierski: W takim razie zbiorowe przeżywanie to dla pana rzecz najważniejsza?

Maciej Korwin: Nie ma nic przyjemniejszego niż "podglądanie" widowni. Oglądam np. "Wichrowe wzgórza" i w scenie śmierci Kathy słyszę na sali charakterystyczne pociąganie nosami. Większość widzów zapewne znało tę historię, ale siedząc w kilkusetosobowej sali, przeżywało tę scenę, jakby ją widzieli pierwszy raz. Znam widzów, którzy przychodzili na spektakl po kilka razy. Podobnie podczas "Chicago", gdy na scenę wychodziła mama Morton z psami [tancerkami na łańcuchach w lateksowych kostiumach], panie z lekką zazdrością patrzyły na swoich partnerów. Albo zbiorowy wybuch śmiechu na "Klatce Wariatek". To jest możliwe tylko na sali wypełnionej do ostatniego miejsca. Ot, taka moja reżyserska frajda.

Piotr Sobierski: Znał pan Gdynię? Ten teatr?

Maciej Korwin: Nie wiedziałem wiele o Muzycznym. Wiedziałem, że przez wiele lat pracował tu Jerzy Gruza, ale nie widziałem żadnego z jego spektakli muzycznych. Będąc w Gdyni na szkoleniu dyrektorów, zajrzałem przez uchylone drzwi na dużą salę, gdzie trwała próba przed premierą "Człowieka z La Manchy". Po raz drugi trafiłem do tego miasta jako juror w konkursie na dyrektora Teatru Miejskiego w czerwcu 1995 roku. Wszystko wiąże się z Łodzią, gdzie po konkursie objąłem dyrekcję Teatru Powszechnego, który był w sytuacji katastrofalnej, bez repertuaru i z ogromnym zadłużeniem. Wymyśliłem sposób na uratowanie tej instytucji. Nie chciałbym tu opowiadać szczegółów, ale to, co w tej historii najważniejsze, to fakt, że zaproponowałem całej załodze, żeby na własną prośbę w jednym momencie rozwiązała umowy o pracę, a ja zagwarantuję im, że nie tylko tę pracę odzyskają po miesiącu "bezrobocia" (w trakcie tego miesiąca trwały pełną parą próby do trzech spektakli), ale również zyskają na tym finansowo. Ustawa o tak zwanym popiwku przewidywała, że zadłużenie redukuje się o tyle procent, o ile procent zmniejsza się załogę. Ponieważ na 120 pracowników pozostałem na etacie tylko ja i główna księgowa, dług został zredukowany o 99,6%. Po tym manewrze zyskałem zaufanie załogi i mogłem robić wspólnie z tymi ludźmi bardzo fajny teatr. Opinia o Powszechnym i o moich poprzednich dyrekcjach w Kaliszu i Opolu była bardzo dobra. Biorąc to wszystko pod uwagę, zaproponowano mi przewodniczenie temu jury. Żaden z kandydatów nie spełniał oczekiwań, jakie stawiali włodarze miasta (nota bene dyrektorem została wówczas Julia Wernio, która w konkursie nie startowała). Wtedy, myślę, że w żartach, padła propozycja, czy nie zechciałbym objąć tego stanowiska. Również żartem - dziękując za propozycję - odpowiedziałem, że jestem już dyrektorem teatru dramatycznego i dodałem: "no chyba, że ten duży będzie do wzięcia". Jak widać, żart był proroczy. Wtedy również nie miałem pojęcia, w jakiej zapaści finansowej znajdował się ten teatr. To było w czerwcu, a już w końcu lipca pojawiła się propozycja.

Piotr Sobierski: Do Gdyni trafił więc pan po to, aby uratować teatr?

Maciej Korwin: Otrzymałem dziwnie sformułowany list z Urzędu Wojewódzkiego: "Czy zechciałby Pan nawiązać współpracę z Teatrem Muzycznym, która w przyszłości mogłaby zaowocować powierzeniem Panu kierownictwa artystycznego teatru?". Takie same listy otrzymało jeszcze kilka osób. Zaciekawiony, postanowiłem odpowiedzieć na propozycję. Okazało się, że tym samym właśnie zgłosiłem się do konkursu. Poproszono mnie o przedstawienie mojej wizji tego teatru i... okazało się, że konkurs wygrałem. Przyjechałem tutaj 1 września 1995 roku, wszyscy wiedzieli, że jestem dyrektorem, chociaż formalnie nim nie byłem, zwłaszcza że nadal pełniłem funkcję dyrektora w Powszechnym. 1 października postanowiłem, że zostaję, a dopiero w listopadzie odwołano mnie w Łodzi. To był trudny okres, przez kilka tygodni pracowałem w dwóch odległych miejscach, dodatkowo byłem wykładowcą w łódzkiej Szkole Filmowej. W Gdyni doszło mi jeszcze Studium Wokalno-Aktorskie, no i ogromne długi teatru... Ale pociągało mnie to, że ten teatr był inny niż te, które do tej pory prowadziłem. Wiedziałem, że skoro w Łodzi się udało, to i tu się uda.

Piotr Sobierski: Stanowisko dyrektora od zawsze było pana celem?

Maciej Korwin: Raczej nie stanowisko. Chciałem organizować pracę teatru, stwarzać warunki do pracy artystom. Zaplanowałem sobie taką drogę: studia aktorskie, reżyseria i wreszcie prowadzenie teatru. Na studiach pisałem nawet pracę magisterską zatytułowaną Dyrektor i jego teatr o Janie Maciejowskim, ówczesnym dyrektorze Teatru im. Jaracza w Łodzi.

Piotr Sobierski: Miał pan 15 lat temu pojęcie o musicalu?

Maciej Korwin: O musicalu nie wiedziałem zbyt wiele. Znakomicie opisuje to historia z "Les Misérables". Wiele lat temu widziałem ten spektakl podczas pobytu w Chicago. Gdy cztery lata później, już jako dyrektor Muzycznego, zobaczyłem "Les Misérables" Gruzy, przerażony pomyślałem: "Dlaczego reżyser nie powiedział artystom, że wszystko skopiował? Jak tak można?". Nie rozumiałem wówczas, że prawa autorskie nakładają na realizatorów taki obowiązek. Myślałem, że to plagiat. No cóż "dramatyczni" do dzisiaj mnie rozśmieszają takimi dylematami.

Piotr Sobierski: Komiczne początki...

Maciej Korwin: Nie miałem również doświadczenia w pracy z orkiestrą. Nie ma nic gorszego niż na starcie się skompromitować. Poprosiłem Janusza Stokłosę o pomoc. Mimo że jestem "wykształconym" akordeonistą, nie mogłem udawać, że jestem partnerem dla orkiestry. Podpowiedział mi kilka tricków, które pomogły mi pokazać muzykom, że znam się na fachu. Na wszelki wypadek jednak do dzisiaj nie wtrącam się w pracę orkiestry. Na szczęście mam słuch, dobrego dyrygenta i to wystarczy. Jeszcze jedna anegdota. Podczas pierwszego za mojej kadencji Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych spotkałem moich studentów, Czarka Pazurę i Wojtka Malajkata. Na pytanie, jak sobie tutaj radzę, odpowiedziałem, że nikt mnie tu nie zna i nie wiadomo, skąd się wziąłem. Znani i uznani już wówczas aktorzy, a do tego ludzie dowcipni, postanowili mi pomóc - z dużej odległości i w obecności wielu pracowników teatru, udając, że mnie dopiero zobaczyli, zawołali: "Co pan tu robi, panie profesorze!". Zyskałem nieco szacunku [śmiech].

Piotr Sobierski: Swój pierwszy musical wystawił pan dopiero w drugim sezonie. Oswajał się pan z Muzycznym?

Maciej Korwin: To był mój czwarty teatr i znałem pewne prawidła. Wiedziałem, że dyrektor jest oceniany po swoim pierwszym spektaklu, więc nie mogłem zacząć od rzeczy, które są "małą" próbą. Na przyjazd do Gdyni namawiał mnie Marek Sikora, znakomity reżyser, aktor, tancerz i choreograf. Mieliśmy jasny plan repertuarowy. Dariusz Miłkowski zrobił "Czarodzieja z krainy Oz", Sikora "Happy End" Brechta, a ze studentami "Karmaniolę" Kulmowej. Chcieliśmy "wyczuć" publiczność. W zasadzie Marek miał być szefem artystycznym, a ja zająć się długami teatru i organizacją. Miałem po roku poprosić władze, aby Sikora został dyrektorem artystycznym. Marek zmarł nagle, zostałem więc sam. Zadałem wtedy pytanie Wojtkowi Kościelniakowi, czy by nie zechciał zostać w Gdyni "artystycznym". On jednak odrzucił moją propozycję, był na szczęście gotów reżyserować u nas.

Piotr Sobierski: Na pierwszy ogień poszła "Evita"...

Maciej Korwin: Widziałem ten tytuł w Chorzowie i spektakl nieżyjącego już Marcela Kochańczyka (którego uważam za najlepszego reżysera musicali w Polsce) nie podobał mi się. Pomyślałem więc, że może zrobię swoją wersję. Wiedziałem, że gdyńska publiczność chce na scenie widzieć dużą obsadę, wielką scenografię i piękne kostiumy. Było więc ogromne widowisko, ponad stu trzydziestu artystów, dwie tony stali, pióra, tango (którego w "Evicie" nie ma, chociaż dzieje się w Argentynie), słowem - show.

Piotr Sobierski: Spektakl powstał w czasie wejścia do kin filmu.

Maciej Korwin: Dlatego licencję kupiłem za grosze. Właściciele praw autorskich pukali się w głowę, dlaczego podejmuję takie ryzyko. Ale publiczność właśnie wówczas chciała to oglądać. Ludzie przychodzili po kilka razy. Nie miałem co prawda Banderasa i Madonny, ale miałem znakomitego Steciuka i Kowalewską, która śpiewała wyższe dźwięki niż amerykańska gwiazda.

Piotr Sobierski: To był dobry start, ponad 100 zagranych spektakli.

Maciej Korwin: Zrobiłem przedstawienie, które pozwoliło mi powiedzieć - jest nieźle! To też potrafię.

Piotr Sobierski: Reżyseruje pan głównie tytuły zaliczane do klasyki. Nie ciągnie pana do eksperymentu?

Maciej Korwin: Musicale, które robię, opowiadają zawsze jakąś historię. To zresztą dla mnie rzecz najważniejsza, bez historii nie ma dla mnie przedstawienia. Dla innych twórców oczywiście jest. Na przykład "Hair" - jako reżyser nigdy bym się tego nie podjął, ale jako dyrektor? Zaprosiłem trzech znakomitych, młodych - Możdżera, Kościelniaka, Stańka. Wyszło znakomicie. Staram się zaspakajać oczekiwania publiczności. Widzowie naszego teatru nie są nastawieni na jeden rodzaj sztuki. Proszę zauważyć sukcesy "Opentańca", "12 Ławek", "Lalki". Muszę ryzykować, inspirować, ale też wystawiać klasykę musicalu. Na rewolucje w tym teatrze nie ma miejsca, ale staram się podejmować ryzyko. Tak przecież było z Francesco, tytuł pojawił się przypadkowo, ale znakomicie wpisał się w obchody 50-lecia Teatru. Teraz "Lalka", wkrótce "Zły" według Tyrmanda, "Seksmisja" według scenariusza filmu Machulskiego, a niebawem "Chłopi", na otwarcie nowej dużej widowni. Czy to dobry tytuł na Gdynię? Zobaczymy.

Piotr Sobierski: Po tylu latach widzi pan zmiany w zespole, obecnie przecież bardzo młodym? Czy inne jest podejście do zawodu aktora?

Maciej Korwin: Trudno to porównywać. Myślę, że zespół w tym teatrze zawsze chętnie pracuje. Wybrali sobie bardzo ciężki kawałek chleba. Nie zarabiają bardzo dobrze, ale kochają to, co robią. Większość zespołu to absolwenci Studium, jedynej szkoły teatralnej, która uczy poprzez pracę na scenie. Wymaga tyle samo co akademie, a ma status szkoły pomaturalnej. Teraz jest to zespół zbudowany przeze mnie. Większość jego członków to ludzie, którzy uczyli się i pracują już za mojej dyrekcji. Ta młodość - wcale nie zamierzona - wymusza odpowiedni repertuar. Na początku oczekiwano ode mnie powrotu do zespołu gwiazd tego teatru z lat osiemdziesiątych. Tak naprawdę największą gwiazdą Muzycznego był sam mistrz Jerzy Gruza i, jak widać, do tego teatru wrócił. Czasy się jednak zmieniają. To nadal jest "Broadway nad Bałtykiem", tyle że otoczenie już zupełnie inne. Nie wrócimy do czasów dwóch kanałów telewizyjnych, niedostępnej Europy czy Ameryki i proszę mi podpowiedzieć nazwę rockowej kapeli, która byłaby dzisiaj równie "kultowa" jak TSA. Kiedy wystawiliśmy wielkie widowisko plenerowe "Jesus Christ Superstar" na Skwerze Kościuszki, musiałem robić już zupełnie inne przedstawienie niż to z lat osiemdziesiątych. Atmosfery tamtych lat nie da się odtworzyć. Zresztą któż by chciał żyć w "tamtych" czasach? Nawet jeżeli wtedy mieliśmy po dwadzieścia lat... Piekarczyka zastąpił Michalski, spektakl zagraliśmy w języku oryginału kilkadziesiąt razy w Szwajcarii, w 1500-miejscowej sali wypełnionej do ostatniego krzesła. Każdego dnia owacja na stojąco.

Piotr Sobierski: Zespół do dzisiaj jest doceniany na Zachodzie.

Maciej Korwin: Kraje Beneluksu ze "Scroogem" i "Wichrowymi Wzgórzami", obszar niemieckojęzyczny z "Hair", "Draculą", "Night Fever", "Klatką Wariatek", "Memories", "Kiss me, Kate" i "Szachami", nagroda za te ostatnie w 2002 roku. Proszę sobie wyobrazić, co czuje zespół, który gra w Salzburgu w Grosses Festispielhaus, teatrze z dwukrotnie większą sceną i widownią na 2200 miejsc. Graliśmy tam Szachy, małe przedstawienie i nagle ta ogromna publiczność bije brawa na stojąco. Zespół wraca z takiego wyjazdu bardzo podbudowany. Pokazujemy, że potrafimy uprawiać sztukę u nas młodą i prawdę mówiąc niszową na dobrym poziomie. Polski teatr kojarzy się widzom w Europie ze spektaklami Warlikowskiego czy Lupy i my z tym teatrem nie rywalizujemy. Dla mnie ważne jest to, że nasi artyści mają poczucie własnej wartości. Kiedyś gdyński teatr był wyspą, czymś niezwykle europejskim na tle polskiej szarzyzny. Dzisiaj jest trudniej, ale myślę, że mamy się czym szczycić.

Piotr Sobierski: Sukcesy łatwo się wspomina, szczególnie podczas takiego podsumowania, jakim jest 15-lecie. Co jednak z porażkami? Czy są takie zdarzenia z tego teatralnego życia, o których wolałby pan zapomnieć?

Maciej Korwin: Są spektakle lepsze, gorsze. Nie ma tak, że zawsze robi się dzieło, które wszystkim się podoba. Zadrą jest spektakl "Dracula", nad którym chciałbym jeszcze raz popracować. Dałem się namówić autorom na inscenizację trzeciego aktu, z którą ewidentnie się nie zgadzałem. Niestety miałem rację. Umieszczony w latach trzydziestych byłby bardziej teatralny. Zejście z afisza "Chicago" z powodu wygaśnięcia licencji to również wielka strata. Ten spektakl udał mi się najlepiej i był bardzo lubiany przez publiczność. Wymarzyłem sobie scenę na wodzie, ale okazało się, że ze względów bezpieczeństwa to bardzo trudne do zrealizowania. Chciałbym latem uruchomić nocne spektakle, widowiska plenerowe w zabytkowych budynkach to też moje marzenie, ale to jeszcze przed nami.

Piotr Sobierski: Czy są tytuły, które chciałbym pan zrealizować, ale wiadomo, że z różnych względów jest to niemożliwe?

Maciej Korwin: Chciałbym zrobić "Sunset Boulevard" Webbera, "Dzwonnika z Notre Dame" Plammandona (licencja już jest eksploatowana w Polsce w wersji koncertowej). Chciałbym mieć w repertuarze "Grease" i "Gorączkę sobotniej nocy".

Piotr Sobierski: Zawsze może też pan liczyć na Wojciecha Kościelniaka...

Maciej Korwin: Cieszy mnie, że Kościelniak się "przypisał" do naszego teatru. Jestem przekonany, że tu będzie robił nadal swoje najlepsze rzeczy, bo ma tu najlepszy zespół, który spełnia wszystkie jego oczekiwania.

Piotr Sobierski: Zespół to kolejny atut Muzycznego...

Maciej Korwin: Jestem dumny z tego zespołu. Są może nieco rozbrykani, rozpiera ich energia, ciężko jednak pracują i kiedy grają, dają tyle energii, że można im wszystko wybaczyć. Mogę powiedzieć, że tutaj jest wyjątkowa atmosfera, a rywalizacja ma wyłącznie wymiar artystyczny. Wielu aktorów czeka jeszcze na swoją szansę. Dojrzewają do wielkich zadań. Tak było przecież z Bernardem Szycem, Tewje czy Doolittle to jego wielkie osiągnięcia po wielu mniejszych zadaniach. Teraz zagra Króla Artura na zmianę z Jerzym Jeszke [aktorem debiutującym na deskach Teatru Muzycznego w Gdyni, od 1994 roku związanym z niemieckimi teatrami]. Tak było z Dorotą Kowalewską, Rafałem Ostrowskim, Tomaszem Więckiem, Karoliną Trębacz i wieloma innymi, którzy dołączyli do Andrzeja Śledzia czy Krzysztofa Stasierowskiego. Nasz zespół jest bardzo sprawny, zdolny zagrać wszystko. Jedni odchodzą do Wrocławia czy Warszawy, przychodzą nowi...

Piotr Sobierski: Czy gdyński teatr jest dla nich atrakcyjnym miejscem pracy?

Maciej Korwin: Nie można stać w miejscu, aktor musi szukać swojej szansy. Jestem zwolennikiem tego, by moi aktorzy jeździli na castingi. Poznają coś, porównują, podejmują ryzyko lub zostają u nas. Obecnie teatr nie ma długów i możemy sobie pozwolić na to, aby aktor grał i dostawał trochę większe wynagrodzenie. Coraz więcej "naszych" pojawia się w telewizji i filmie. Jestem otwarty na takie rzeczy, nie chcę ich ograniczać. Część z nich studiuje, rozwija się w innych zawodach. Staram się im w tym pomagać. Dzięki temu atmosfera jest dobra. Tu się nie utrzymują zbyt długo ludzie, którym nie chce się pracować. Tu nie ma "rezydentów". Zespół doceni każdego, komu nie wyszło, ale wszyscy widzieli, jak walczył i dawał z siebie wszystko, a jeżeli udawał, że pracuje, to... Taka postawa jest niezwykle cenna. Widzą to i doceniają artyści pracujący u nas gościnnie. Zauważają, że to zespół niezwykły.

Piotr Sobierski: Obecnie najważniejszą kwestią dla pana jest przebudowa teatru?

Maciej Korwin: 15 lat minęło i zaczynamy wreszcie przebudowę. Zawsze uważałem, że to budynek nie na te czasy - za mała widownia, za małe foyer, brak miejsca do prób. Uważam, że duża sala powinna mieć 1500 miejsc, zrobimy mniej, bo konstrukcja na to nie pozwala. Przetargi ogłoszone, trochę cierpliwości do 2013. A potem... emerytura? [śmiech].

Piotr Sobierski: Jaka przyszłość czeka Teatr Muzyczny?

Maciej Korwin: Nie mogę sobie wyobrazić Gdyni bez tego teatru. Ale czasy się zmieniają... Teatr jest dziedziną, która przez te dwadzieścia lat transformacji została najmniej zreformowana. Podejmowane są pewne próby zmian... Zobaczymy. Jedno jest pewne - jeżeli nie będzie tu stałego zespołu, to nie będzie też tego teatru. Koszty teatru impresaryjnego są dużo wyższe. Pamiętajmy, że tu jest ogromna scena, która z gościnnych spektakli i recitali się nie utrzyma. Jestem jednak optymistą. Wiem, że pracuję w ambitnym mieście. Tu jest mnóstwo nowych pomysłów, na szczęście to, co nowe, nie niszczy tego, co jest. Poza tym istnieje świetne Studium, które, miejmy nadzieję, że z pomocą władz miasta przeobrazi się w szkołę wyższą. Nie widzę wielkich zagrożeń dla Teatru Muzycznego, te mogą się pojawić tylko wtedy, gdy zaczną się oszczędności. Poza tym w Trójmieście jest ubogo w instytucje kultury w porównaniu z innymi aglomeracjami. A my mamy dobrą renomę. Do Muzycznego przyjeżdżają ludzie z całego kraju.

--

Na zdjęciu: Maciej Korwin podczas jednego z koncertów w Teatrze Muzycznym

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji