Czy to będzie trzecia siła?
W teatrze polskim ostatnich sezonów ścierają się ze sobą dwie siły: władza z aktorami, aktorzy - z władzą. Urzędnicy i działacze teatralni, nawet wiekowi, na miarę swych sił i skromnych zasobów finansowych starają się uporządkować organizację, załatać dziury i nie osłabić eksportu. Sztuki w tym wszystkim prawie nie ma.
Czasem zachwyci "Pułapka" Różewicza u Grzegorzewskiego w T. Studio w Warszawie, czasem oburzy "Antygona" Sofoklesa w reżyserii Wajdy pośród różnych teatralnych piękności sprowadzona do doraźnej publicystyki. Na "Krakowiaków" Bogusławskiego i "Jak wam się podoba" w Narodowym, na "Zemstę" u Dejmka w Polskim a "Mahagonny" Brechta we Współczesnym biega bezstronna publiczność, zaś krytycy - zależnie od bojowej orientacji - piszą o tych przedstawieniach albo dobrze, albo źle.
By życie teatru zaczęło bić żywym rytmem, potrzebna jest trzecia siła - artysta, który będzie stanowił zagrożenie dla ustalonego świata wartości teatralnych, i dla hierarchii w naszej sztuce, który oburzy krytykę i pociągnie za sobą widzów. Czy takim artystą okaże się Wiśniewski? Jak do dziś, to pociągnął za sobą krytykę i oburza widzów. Co będzie dalej?
Teatr tego rodzaju, jaki tworzy Janusz Wiśniewski (a nie ważyłabym się powiedzieć tego o dziełach Kantora, przemyślanych, głęboko przeżytych, zakomponowanych) przyjmuję bez euforii, oglądam na chłodno, choć z pewnym zaciekawieniem, po wyjściu z teatru roztrząsam na zimno. Jest obcy moim doświadczeniom, gustom, przekonaniu, iż nie po to ludzkość przez wieki doskonaliła język jako narzędzie porozumiewania się - dość przydatne - by na dużych scenach (co innego nadscenki i piwnice) wracać do języka migów.
Ale zawahałabym się przed stwierdzeniem, że taki teatr jest niepotrzebny w krajobrazie polskiego czy warszawskiego teatru. Widzowie wszak bywają różni. A i potrzeby artystów także odmienne. Każdy twórca ma prawo szukać własnych form wypowiedzi, nawiązywać do rozmaitych wartości w polskiej i światowej sztuce, odmiennie widzieć drogi teatru w przyszłość, na swój sposób rozmawiać z widzem, choćby byli i tacy, co ten sposób wypowiedzi uważają za czyste wariactwo.
Za bezsporną zdobycz polskiego teatru (której po części zawdzięczamy światowy rozgłos) uważam, że umiał - mimo sprzeciwów części publiczności i wyśmiewania konserwatystów - rozwijać prócz teatru akademickiego i prócz teatru tradycyjnie literackim zwanego także sceny poszukujące, eksperymentujące. I to różne. Upatrując odrodzenie widowiska bądź w pracy nad ekspresją ludzkiego ciała, bądź w rozmaitych przetworzeniach plastycznych, bądź wreszcie w odmiennym potraktowaniu czy to przestrzeni scenicznej, czy tworzywa literackiego, czy wreszcie widza. Czytając moje uwagi o "Walce postu z karnawałem" Janusza Wiśniewskiego w T. Współczesnym w Warszawie - trzeba o tych zastrzeżeniach pamiętać. I jeszcze o jednym, które wyjawię na końcu.
"Walka postu z karnawałem" jest dziewiątym przedstawieniem Janusza Wiśniewskiego, absolwenta Wydziału Reżyserii w warszawskiej PWST z roku 1979, dziś już laureata trzech nagród na jugosłowiańskim festiwalu BITEF w Belgradzie (Grand Prix, Nagroda Publiczności, Nagroda Krytyki) i Nagrody im. Konrada Swinarskiego, nieoficjalnego festiwalu - do oglądania równocześnie na scenach polskich jest "Walka postu z karnawałem" w Warszawie oraz "Panopticum..." i "Koniec Europy" w Poznaniu.
Sześć przedstawień reżyserował, równocześnie projektując do nich scenografię ("Dom Bernardy Alba", "Aptekarz", "Balladyna", "Świadkowie", "Panopticum...", "Koniec Europy"). Do dwóch przygotowywał scenografię ("Smok", "Manekiny"). Pierwsze zrobił jako warsztaty na III i IV roku studiów. "Panopticum..." i "Koniec Europy" stanowią przykłady tzw. teatru autorskiego. Był w nich Janusz Wiśniewski autorem scenariuszy, scenografii (kostiumów tylko częściowo), reżyserii. Zatem autorem wszystkich tworzyw: pomysłu widowiska, podstawy słownej, interpretacji postaci i zdarzeń, partytury ruchowej (częściowo dającej się określić jako pantomimiczna) i plastycznej (scenografii, czasem także kostiumów, na pewno charakteryzacji aktorskiej, odgrywającej w jego widowiskach rolę ważną, noszącą znaczenia), z wyjątkiem muzyki.
Podobnie jest w "Walce postu i karnawałem". Idzie więc artysta - znów chronologicznie biorąc - śladem przedwojennej Groteski, Tadeusza Kantora (z którego wziął najwięcej, ocierając się niemal o plagiat), Jana Dormana, Mirona Białoszewskiego, Jerzego Grotowskiego, Józefa Szajny, Jerzego Grzegorzewskiego i Krystiana Lupy (z nich najmniej, autorsko kształtowaną wypowiedź, rodzaj drogi). Artystów zatem różnych pokoleń, których eksperymenty trwają nieprzerwanie czterdzieści lat lub zwracały uwagę w pewnych tylko okresach czasu.
Podstawa słowna widowiska "Walka postu z karnawałem" składa się z szeregu niezależnych od siebie wypowiedzi jakby na stronie, nie uformowanych w dialog, zapisuje kolejność odezwań, ich zbieżność i rozbieżność czasową, nieliczne didaskalia i najogólniejszą strukturę widowiska (prolog, podział na sceny).
Ta podstawa słowna stanowi impuls dla wszystkiego, co będzie się dziać na scenie - dla wyglądu postaci, ich interpretacji, ruchu, działań aktorskich formowanych w obraz, noszących znaczenia poszczególnych sekwencji, nadających wymowę całości.
Tekst w formie napisanej słabo poddaje się analizie. Jeszcze trudniej wycisnąć z niego sens, dający zwłaszcza świadectwo przesłania autora do widzów.
W warstwie słownej nie jest w pełni oryginalny. Czerpie z różnych źródeł, często chyba nieświadomie. Nie da się oceniać jako samoistne dzieło literatury. Ale nie egzystuje także jako partytura przedstawienia, wedle znaczeń jakie temu pojęciu nadali historycy literatury i teatru (Raszewski, Sławińska, Skwarczyńska, Ingarden). Nie jest również scenariuszem - reżyserskim czy inscenizatorskim.
Gorzej - czytany osobno, przed obejrzeniem widowiska jawi się jako bełkot, natłok słów i zdań, przypadkowo pozbieranych, mętnych w znaczeniu, stanowiących przykład niemal grafomanii. Czytelnikowi, ceniącemu w teatrze już nawet nie sensowny dialog czy poezję, ale przynajmniej celowość wypowiedzi i konstrukcji, właściwą drugiej awangardzie - stawia włosy na głowie. Nawet po zaprawie dada, po Witkacym, po Beckettcie i Ionesco, po Białoszewskim, po mowie trawie...
Daje wyczytać w sobie strzępy myśli. Być jednak może, że te które wyłuskuje czytelnik, wcale nie są tożsame z tymi, które chciałby mu przekazać autor. Zresztą treści te można dowolnie rozumieć, wieloznacznie interpretować. Lecz nie jako metaforę, co np. u wielkich poetów kryje w sobie zawsze warstwę znaczeń ścisłych, nad którymi mamy nabudowane znaczenia dalsze, coraz szersze, coraz głębsze, czasem bez analizy nieprzeczuwalne i jako takie w pełni dostępne jedynie najbieglejszym...
W widowisku występuje czterdzieści trzy postacie. Wypowiadają na scenie pojedyncze zdania. Powtarzają je wielokrotnie, rzucając w przestrzeń, przed siebie. W niektórych pobrzmiewają dalekie echa cytatów z Biblii, z wielkiej literatury światowej, z "Fausta", z "Hamleta". Natrętne powtarzanie zdań charakteryzuje przyziemną mieszczańską krzątaninę, jakby naszą małą stabilizację, nieczułą na sprawy szerszej, duchowej, historycznej, filozoficznej i kosmicznej wagi. Czasem zdania te powracają jak natrętny refren, jak obsesja. I mają charakteryzować postać indywidualnie ("Wymieć to, wyczyść to, oczyść to, prześwieć go, przepędź go!" - Tuwim!, albo "Nie ma, było, a nie ma" itd.).
W kolejnych obrazach wypowiedzi odrywają się od swoich właścicieli. Przypasowują się do innych. Przechodzą do nich - są przejmowane przez inne osoby. Jakby się obiektywizują. Proces ten najlepiej odzwierciedla zmieniająca się forma orzeczenia. Rzecz jest tak uformowana, że w samym języku zapisuje stany postaci i zbiorowości oraz upływ czasu.
Ponad powtarzane zdania zaczyna się w pewnym momencie wybijać jedno zdanie-hasło, jakby uogólnienie stanu, w jakim znajduje się sceniczna zbiorowość. Np. gdy rośnie niebezpieczeństwo, wzrasta także ratunek. Oto przyjaciel, który stoi w ciemnościach. Wszystko potwierdza się. Zadaniem tych zdań jest potęgować wrażenie lęku, narastania grozy, oczekiwania.
Pytanie - jak spełnia ten scenariusz rolę jako partytura widowiska. Po obejrzeniu przedstawienia : okazuje się, że jest niemal ścisłym zapisem (aczkolwiek bez uwidocznionego w widowisku zakończenia) biegu zdarzeń - tego wszystkiego co widzimy na scenie. A widzimy o wiele więcej, niżby się śniło filozofom....
Całość ujęta została jakby w ramę, oddzielającą świat nasz rzeczywisty od scenicznego. Tę ramę stanowi kurtyna oraz proscenium, ujęte w dwa rzędy kolorowych ramp. Widowisko zapowiada i prowadzi (?) Vivisecteur (wyrzut sumienia wg Autora, osoba przeprowadzająca drobiazgową analizę, wiwisekcję - wg słownika). Całe widowisko jest ładem (arragement) powołanym przez niego Vivisecteura do życia. Skoro zaś on jest wyrzutem sumienia i zwraca się do nas poufale, to może wszystko co na scenie jest o nas w krzywym zwierciadle?
Gdy koszmarny Vivisecteur, mizdrząc się, już zapowiedział widowisko i odsłania się kurtyna, pokazuje się przestrzeń sceny obramowana szeregami jarmarcznych kolorowych żarówek. Zamykają one krąg sceny, proscenium, boczne wejście na scenę, prócz jednego tylnego - jeśli dobrze zapamiętałam. Vivisecteur przedstawia nam swój świat, powołał go do życia, jak autor powołał do życia jego, Vivisecteura, i jego świat.
Cóż to za świat? Najogólniej mówiąc - koszmarny, przerażający. Z pozoru stworzony dla zabawy - dla groteskowej zabawy. Ale sprawia wrażenie czegoś bardzo smutnego, niesmacznego, odrażającego. Smutno nam, że tak nas widzą na scenie i wzdragamy się przed uznaniem tego za prawdę. Chociaż popycha nas w tym kierunku i Autor, i Vivisecteur, i postacie, zwracające się jednak do nas zbyt poufale.
Kukły wstrętne i głupie, bezmyślne i tępe, odczłowieczone, zajęte jakimiś przyziemnymi sprawami - swoimi, rodziny, znajomych: podróżami, strojami, cudownymi eliksirami, kobietami, ślubami - całym mieszczańskim (czy ludzkim?) mechanizmem życia. Życia, które jest bez sensu w wymiarze jednostkowym zawsze dobiegającym kresu w śmierci, które jest bez znaczenia w wymiarze społecznym, zawsze podlegającym rozkazom, gwałtom, sile, przemocy. Życie, które zawsze zmierza do kresu, do śmierci, do katastrofy. I zawsze jest bez nadziei, bo nawet gdy zjawia się człowiek (może Bóg, może bohater, może) nosiciel jakiejś idei np. sprzeciwiania się złu, przemocy, śmierci - musi ulec ostatecznie. Wytańczy go ze świata, ze sceny, dyrygowanego przez faszystów (?), strzeżonego przez żołnierzy, kontrolowanego przez nędzne kreatury w rodzaju karła zajętego mało ważnymi sprawami - siła śmierci. Wprawdzie po próbach zmagania się, po walce, ale za to nieuchronnie.
Teatralna ta zabawa straszy nas podwójnie. Raz, pokazując nam przed oczy nas samych jako bezduszne kukły, groteskowe figury, pokraczne mumie. Z drugiej strony - wmawiając nam, że zagłada tak widzianego świata i człowieka jest nieuchronna. Tylko, że tak jak w tym wypadku pokazany katastrofizm, karykaturalność świata wydaje się jakaś naskórkowa, płytka, bliższa lekturom niż realnym zagrożeniom.
Wszystko to może być prawda. Lecz takie strachy nie na Lachy.
Wątpię, by się taki teatr u nas przyjął... Inaczej niż na zasadzie dziwowiska. Ale na pewno mamy zapewniony popłatny eksport za granicę, dla snobów. Trochę awantur w kasie T. Współczesnego którego zmarli zasłużeni twórcy teatru literackiego na pewno długo jeszcze będą przewracać się w grobie. Trochę wrzawy w środowisku i prasie. Zapewne cmokając nad oryginalnością propozycji teatralnej Wiśniewskiego i szerokością historiozoficznego spojrzenia poszuka jego właściwych antenatów - w budach jarmarcznych, w cyrku (także romantycznym Les Funnambules...), w paryskich, niemieckich i rosyjskich kabaretach przełomu wieku, w dada,w ekspresjonizmie, a zwłaszcza w języku teatralnym wypracowanym latami przez Tadeusza Kantora...
Przedstawienie jest zaaranżowane przez reżysera niewątpliwie uzdolnionego i na swój sposób wykształconego, który straszy nas wprawdzie odkryciami swoich lektur, ale co jest pewnie znamieniem talentu - biegle włada wszelkimi sztukami i sztuczkami teatru. Dzięki temu w "Walce postu z karnawałem" oryginalne jest materii wymieszanie, nadanie względnej jednolitości wizji plastycznej, zakomponowania w rytmiczne kadencje, sekwencje - słowem orkiestracja całości.
I zastanawiająca swoboda w spożytkowaniu języka współczesnego teatru, ocierająca się niemal o plagiat.
Ostatnio, dzięki inicjatywie Jana Pawła Gawlika, dyrektora Teatru Rzeczypospolitej mogła Warszawa ujrzeć dwie jeszcze części tego "tryptyku" Janusza Wiśniewskiego: "Panopticum..." oraz "Koniec Europy", pierwsze i drugie w kolejności powstawania. Oglądane w bloku przedstawienia ukazują niepokojące powtarzanie się chwytów stylistycznych, zwłaszcza w "Walce postu z karnawałem", silną zależność od głęboko przemyślanej poetyki teatralnej Tadeusza Kantora oraz niewątpliwie największa sprawność "Końca Europy". Zdają się też sygnalizować, że gadając tym językiem niewiele więcej już da się powiedzieć o świecie prócz tego, że jest koszmarny i zmierza do katastrofy. Zaś poetyka tworzy obrazy tak brzydkie i odstręczające iż trudno, by teatr ten porwał swą pięknością czysto zewnętrzną. Nie zanosi się na to, by to była owa trzecia siła. Zwłaszcza, że pod naszą szerokością geograficzną musiałaby przemawiać po ludzku, językiem komunikatywnym i zrozumiałym na tyle w środowisku ludzi sztuki, co zwykłych ludzi.
A temat, do jakiego stopnia wolno się zapożyczać u Kantora, to także temat otwarty dla analiz.