Artykuły

Tylko to, co radykalne

- Bardzo bałem się tej pracy. Wróciłem do miasta, które się zmieniło - pamiętałem inny Kraków niż ten, który zobaczyłem teraz. Zaimponował mi też ogromnie przejęciem się projektem, zgodnym, grupowym działaniem. Stało to w jawnej sprzeczności z powszechną opinią, jakoby zespół był skonfliktowaną wewnętrznie, kompletnie zatomizowaną grupą ludzi o dużym talencie, ale niewielkiej woli, żeby coś ruszyć - o pracy nad "Trzema stygmatami Palmera Eldritcha" z Janem Klatą rozmawiają Anna Herbut i Łukasz Ziomek w Didaskaliach.

Ponad rok temu mówił Pan, że Kraków nie zachwyca Pana z powodu zupełnego braku energii. Czy chciał Pan teraz swoim spektaklem naładować teatralne akumulatory miasta?

- Oczywiście nie wycofuję się z mojej wypowiedzi, podobnie jak z tego, że Wawel mnie nieszczególnie porusza, co - być może - jest przejawem mojej niedojrzałości. Przez trzy miesiące pracy nad "Trzema stygmatami Palmera Eldritcha" Kraków okazał się jednak miastem, w którym nie brakowało energii. Kraków to był dla mnie budynek przy placu Szczepańskim i ludzie, którzy pracują, żeby udała się premiera. Nie musiałem ładować niczyich akumulatorów. Musiałbym więc swoją opinię na temat Krakowa nieco skorygować.

Bardzo bałem się tej pracy. To była najtrudniejsza decyzja w moim zawodowym życiu. Łatwiej mi było decydować się na pracę za granicą, na obcym terenie, dla publiczności, której nie znam. Właściwie do momentu rozpoczęcia prób liczyłem się z tym, że do premiery może nie dojść. Wróciłem do miasta, w którym studiowałem i w którym ogromnie dużo się nauczyłem, ale które się zmieniło - pamiętałem inny Kraków niż ten, który zobaczyłem teraz. Wcześniej przyjeżdżałem na baz@rt czy na rewizje romantyczne i widziałem publiczność, która przychodzi do tego teatru. Stąd wzięła się nadzieja, że naszym spektaklem powalczymy o taką właśnie, nową publiczność. Dla mnie dużo mniej istotne jest to, kto przyjdzie na premierę, niż to, kto przyjdzie na dziesiąty albo dwudziesty spektakl (z całym szacunkiem dla wszystkich oficjeli, VIP-ów i ludzi z branży, oczywiście).

Zaimponował mi też ogromnie przejęciem się projektem, zgodnym, grupowym działaniem. Stało to w jawnej sprzeczności z powszechną opinią, jakoby zespół był skonfliktowaną wewnętrznie, kompletnie zatomizowaną grupą ludzi o dużym talencie, ale niewielkiej woli, żeby coś ruszyć. Mój zachwyt nad tą pracą i tymi ludźmi był więc wprost proporcjonalny do wcześniejszych obaw.

Czym są tytułowe trzy stygmaty w Pańskim spektaklu?

- Nie są na pewno gadżetami - szklanym okiem, stalową szczęką i sztuczną ręką - bo to byłoby śmieszne w sposób niezamierzony. Stygmaty Palmera Eldritcha w książce opisane są dosłownie, ale nas to zupełnie nie interesowało. Nie chcieliśmy na scenie faceta z pomalowanym okiem i pozłoconymi zębami, bo to by raczej wskazywało, że przybył zza wschodniej granicy. Dbaliśmy o to, żeby ten spektakl był efektowny, ale i o to, żeby nie był efekciarski. Woleliśmy nabrać trochę ironicznego dystansu do tego świata science-fiction, który z zasady jest światem troszkę tandetnym.

Stygmaty Palmera Eldritcha nie są niczym pozytywnym i przenikają do wszystkich postaci na takiej zasadzie, na jakiej Palmer Eldritch staje się nimi wszystkimi. Jeżeli mamy triadę: wiara, nadzieja, miłość, to alternatywą nie są: niewiara, beznadzieja i nienawiść, ale brak wiary, brak nadziei, brak miłości. I to jest opowieść o trzech stygmatach Palmera Eldritcha, o tym, co w ludziach obnażył.

Skąd wziął się pomysł, by świat powieści Dicka i jego bohaterów pokazać w sposób groteskowy - czemu miał służyć?

- Ten pomysł wywiedliśmy z ducha powieści, która nie usiłuje śmiertelnie poważnie opowiadać o jedynym prawdziwym świecie, ale jest rodzajem komiksowej, śmietnikowej, popkulturowej paraboli o tym, co ważne. I z tego. co ważne, my się nie wyśmiewamy. Mamy jednak dystans do formy, którą się posługujemy. Nie jest to wyłącznie kwestia inscenizacji, scenografii czy potraktowania muzyki - wszystko musi być osadzone w aktorach. Dick to nie Dostojewski, chociaż, być może, wartości, które postaci usiłują ocalić, nie są aż tak dalekie od tych u Dostojewskiego. Każdy świat jest groteskowy i ta groteskowość nie wyklucza mówienia o sprawach poważnych. Jestem przekonany, że w naszym przedstawieniu groteska, ironia temu sprzyja.

Wspomniał Pan Dostojewskiego. Jeden z recenzentów napisał, że Pana ostatni spektakl to pierwsza tak poważna rozmowa o Bogu od czasów "Braci Karamazow" Krystiana Lupy. Ja zaś mam wrażenie, że Pański Eldritch jest pozbawiony jakichkolwiek atrybutów boskości. Może z wyjątkiem takich, jakie posiada dealer narkotykowy. To hochsztapler i to wątpliwej jakości...

- Ale kiedy to się okazuje? Od razu czy dopiero w pewnym momencie? Myślę, że dochodzimy do tego stopniowo. Na początku mamy wrażenie Kogoś nieobecnego, kto potrafi kreować światy. Dopiero później staje się coraz bardziej realny, a zarazem coraz bardziej groteskowy, zabawny i mały. Uważam, że w złu sprowadzonym do najprostszych rzeczy nie ma nic wielkiego, nic nieprawdopodobnego, nic demonicznego. Zło kreuje otaczająca je aura i wszystko to, co sobie na jego temat wyobrażamy, czego się domyślamy. Tak naprawdę te diabełki są malutkie, tylko mają znakomity PR. A w spektaklu opowiadamy o tym, że to w nas jest coraz więcej Palmera Eldritcha. On schodzi do nas, do naszego poziomu i jest nam podobny w rzeczach małych, śliskich i okropnych. Pokazujemy jednostkę, która miała być potężna i niesamowita, a okazała się taka, jak wszyscy inni. W wizjach narkotykowych Palmer Eldritch jest we wszystkich dookoła. Stąd scena nabożeństwa czy też antynabożeństwa, nazwana roboczo "White light" - Mayerson zwraca się do bohaterów, teraz obecnych na scenie, słowami: "Palmerze Eldritchu. oddaj mi moją żonę". I to jest prośba, bunt, sprzeciw i żądanie skierowane do nich wszystkich. Eldritch maleje, ale maleje dlatego, że to, co w nim było, przeszło na inne postaci. I, statystycznie rzecz biorąc, jest go teraz więcej.

Ale oprócz Eldritcha, który może miał kontakt z Bogiem, może został jakoś przez niego naznaczony, choć sam Bogiem nie jest, u Dicka pojawia się także przeczucie Boga metafizycznego. W spektaklu tego nie ma...

- Bo nie uważam, żeby Palmer Eldritch był Bogiem. Nie odczytuję tego na sposób gnostycki. o co wiele osób ma do mnie pretensje. Myślę. że to zwodziciel i trickster. Jego siła polega na tym. że mówi ludziom prawdę o nich samych, ale nie całą. Chowa tę najważniejszą część, która wywróciłaby jego półprawdę do góry nogami. Na tym polega zarazem jego słabość, bo wystarczy się domyślić, czego nie mówi. żeby zobaczyć, że tworzony przez niego świat jest ułudą i kłamstwem.

Dodaliśmy zakończenie, które zapewne nie jest zakończeniem Philipa Dicka. I można je nazwać happy endem czy też czymś nieznośnie sentymentalnym. Ja raczej nie życzyłbym nikomu spędzenia reszty swoich dni z osobą, która cofnęła się w wyniku terapii ewolucyjnej.

Dla mnie ta scena była smutna. Nie wiadomo, w której rzeczywistości się dzieje, a romantyczne zejście się Meyersona i Emily, wtedy już pół-małpy, tylko z pozoru może wydać się klasycznym zakończeniem love story. Ta scena jest przypieczętowaniem przesunięcia, jakiego dokonał Pan wobec książki Dicka.

- Uważam, że powieść ma więcej niż jeden temat - jest ich kilka. Mogliśmy wybrać opowiadanie tej historii albo poprzez Leo Bulero, albo przez Barneya Mayersona. i wybraliśmy tego ostatniego: wydawało mi się. że ten zabieg ocali więcej z oryginału. Natomiast jeśli ktoś twierdzi, że wybraliśmy optymistyczne zakończenie, to się mocno myli. Powiedziałbym, że jest to zakończenie, które dopowiada coś, czego Dick nie powiedział, co jest głęboką konsekwencją jego myśli. Nie ma tak naprawdę powrotu w czasie, nawet gdybyśmy bardzo chcieli. To jest opowieść o człowieku, który podejmuje nadludzki wysiłek w imię - i tutaj możemy sobie wstawić - jakichś wartości, które nagle odkrył. I jest na początku skazany na niepowodzenie, ponieważ ma wszystkich przeciw sobie. Wygrywa, ale jego zwycięstwo nie kończy się happy endem. Może rozpocząć nowe życie, jednak nie od punktu, w którym coś zaniedbał, lecz od chwili, w której musi ponieść wszystkie konsekwencje minionych zdarzeń. Meyerson nie wraca do żony takiej, jaką była, kiedy się rozstawali. Sam też znajduje się w innym momencie swojej kariery i życia. Jest w tym chyba myśl: jeżeli nie potrafiłeś ułożyć sobie życia z kobietą, z którą kiedyś byłeś, to musisz teraz ogromnie dużo poświęcić i zacząć od niższego poziomu. Oboje musieli przejść przez piekło po to, żeby być razem. Paradoksalnie, to piekło i całe zło, którego doznali, jest koniecznym warunkiem dobra.

W Trzech stygmatach... człowiek dostaje obietnicę spełnienia marzeń, miłości i szczęścia. Naprawdę jednak otrzymuje tylko marny substytut prawdziwego życia. Takimi obietnicami karmieni jesteśmy i my. Czy świat Palmera Eldritcha nie jest przypadkiem naszym światem?

- Oczywiście. W pierwszej części mamy do czynienia z cynicznymi sprzedawcami snów i marzeń, którzy w drugiej części zostaną poddani takiej próbie, jakiej sami dla pieniędzy poddawali innych. Nie zażywali Can-D - nie musieli tego robić, żeby uciec od życia, bo dla nich życie było miłe i sympatyczne. Nie musieli budzić się w baraku na Marsie po kilku minutach wolności ani modlić się o następną działkę. I nagle następuje odwrócenie relacji kat - ofiara - taki pstryczek - elektryczek Philipa Dicka. Kat zostaje ukarany i wrzucony w sen, i to niewiadomo nawet, czy w swój sen. I we śnie, który wcześniej sprzedawał innym, musi sobie poradzić.

Opowiadamy o rzeczywistości, w której wszystko sprowadza się do pieniędzy. Za pieniądze można kupić alternatywne życie, lepszy umysł i piękniejszą kobietę, ale w pewnym momencie przychodzi Palmer Eldritch i mówi: "Daję wam wszystko dziesięć razy taniej i nie potrzeba do tego żadnych gadżetów. Ja jestem mesjaszem i wybawcą ze świata konsumpcji". Różnica pomiędzy jego narkotykiem a narkotykiem, który sprzedają panowie z fabryki snów Perky Pat jest następująca: żeby pić z kubka w świecie halucynacji, musiałem za prawdziwe pieniądze kupić jego miniaturkę. Do takiego turbokapitalistycznego konsumpcyjnego społeczeństwa przychodzi Palmer Eldritch i mówi: "nic nie musicie kupować, wystarczy wszystko wymyślić. Jest tylko jeden warunek: ja muszę być obecny w każdym ze światów, które sobie wymyślicie". Rezygnujemy z jednego zła, które nam dolegało - zła konsumpcji i pieniędzy, ale idziemy w inną niewolę - mniej dosłowną. Zapłatą za to, żeby nie żyć w świecie konsumpcji, jest stawanie się coraz bardziej Palmerem Eldritchem, czyli pielęgnowanie w sobie nasienia zła. Im większe jest ciśnienie turbokapitalistyczne na kupowanie, tym bardziej gorączkowo szukamy wybawienia z tego świata. Ludzie wyprowadzają się na wieś. w Bieszczady, budują sobie własnymi rękami dom z bali, igloo ze śniegu i bardzo często wpadają w inne zagrożenie. Na Perky Pat. Eldritch mówi zaś tylko o cenie abonamentu: dziesięć razy niższy abonament i możesz gadać, ile chcesz. To jest naprawdę różnica. Prawie za darmo. Życiem płacone.

Dzisiaj też mamy fabryki snów, mieszkamy w ometkowanym świecie. W Pana spektaklu bardzo mocno zarysowany został temat korporacji i brandingu...

- Istnieją parki tematyczne, co do nas jeszcze nie dotarło. To jest rodzaj imitacji, rzeczywistości podrabianej, bardziej nawet rzeczywistej niż sama rzeczywistość. To symulakrum musi być większe, bo inaczej będzie rozczarowujące. Ludzie, którzy widzieli wieżę Eiffla w hipermarkecie w Kanadzie, są rozczarowani, kiedy potem widzą wieżę Eiffla w Paryżu. I Dick fantastycznie wyczuł, że żyjemy w rzeczywistości całkowicie skłamanej i że kłamstwo, sztuczność są dużo bardziej atrakcyjne niż oryginał.

A czy widzi Pan jakąś alternatywę dla takiej sytuacji? Coś, co mogłoby być lekiem zarówno na beznadziejność życia w więziennych warunkach na Marsie, jak dla życia w szklanych domach na Ziemi?

- Ale to są analogiczne warunki. Tylko mundury są lepsze, bo od Armaniego. Ja mam nadzieję, że w spektaklu są sceny, które niosą cień nadziei. Mamy Tomasza a Kempis, który od pięciuset lat się sprawdza, mamy misjonarkę, która poddaje się pewnie po to, by wskazać drogę Mayersonowi. My nie dajemy odpowiedzi explicite, tylko zadajemy pytania, które w planie indywidualnym mogłyby wskazać sposób ucieczki od kubka kakao za dwanaście złotych. Jeśli ktoś uważa, że Mayerson dał sobie radę - to dał sobie radę: jeśli ktoś myśli, że przegrał, a Eldritch wygrał zza grobu - to tak było. Nie ma jednego kanonicznego zakończenia tej opowieści, podobnie jak nie ma jedynie słusznej drogi ucieczki ze świata, w którym pieniądze zaczynają wszystko zjadać. Zamiast produktu sprzedaje się marzenia - jak słusznie zauważają alterglobaliści. Nie sprzedaje się kubka dlatego, że mieści się w nim dużo kawy i łatwo się z niego pije. Mówi się natomiast, że dzięki temu kubkowi będziemy mieć lepsze życie, lepszą pracę, większą satysfakcję z seksu...

Wszystkie te treści odczytać można w Pańskim spektaklu dzięki muzyce, która prowadzi, równoległą do fabularnej, linię dramaturgiczną. Jest tam muzyka oryginalna, ale pojawia się też zniekształcona popkulturowa lista przebojów: Bangles, A-ha, ale także gardłowy śpiew Huun Huur Tu...

- Fragmenty, do których tańczy Leo Bulero, to hity przetworzone przez Ranka Sinatrę na płycie "Chairman of the bored" Przeróbka "Never tear us apart" INXS pojawia się w momencie, kiedy Leo Bulero wyrzuca Barneya Mayersona. "Eternal flame" jest już właściwie mentalnym karaoke. Ta muzyka to nakręcacz, speed. który ma w sobie Leo Bulero. ale też rodzaj jego popkulturowej religii. Jest przecież ogromna różnica pomiędzy muzyką oryginalną a jej zdeformowaną wersją, której użyliśmy w spektaklu. Staraliśmy się stworzyć świat, który byłby jednocześnie światem przyszłości, przeszłości i teraźniejszości. To jest nasza opowieść o złotym wieku, do którego się wraca, a w świecie Perky Pat złota era to lata osiemdziesiąte, czasy Dynastii. Wprawdzie mercedes jest trochę nowocześniejszy, ale cała reszta jest megabadziewiem z okresu konsumpcji. To jest pogoda dla bogaczy.

Ale Huun Huur Tu w scenie, kiedy Eldritch pojawia się w zielonym tunelu, było oryginalne...

- Huun Huur Tu było oryginalne, ponieważ to jest opowieść o czymś prawdziwym, a nie ma prawdziwszego instrumentu ludzki głos w tym przesterowanym świecie Ranka Sinatry. W scenach terapii ewolucyjnej wybraliśmy sobie Cecilię Bartoli i Haendla. Drugi seans ewolucyjny odczytaliśmy jako lekcję mocnej indoktrynacji, nauki nowego, dziwnego języka. Stąd Kurt Schwitters. Tematowi korporacji towarzyszy muzyka z płyty "My life in a bush of ghosts" Briana Eno z Davidem Byrnem z Talking Heads. Robimy hocki klocki i składamy świat inscenizacyjny z różnych elementów, ale to wszystko nie jest przypadkowe.

Wspomniał Pan o Tomaszu a Kempis i proponowanej przez niego postawie, która sprawdza się od kilkuset lat. Czy asceza, kontemplacja i skupienie na własnym wnętrzu - przy jednoczesnym zanegowaniu świata zewnętrznego - mogą być istotnie alternatywą dla hedonizmu czy eskapizmu?

- Myślę, że to się sprawdza we współczesnym świecie. To nie jest zanegowanie świata zewnętrznego, to dystans. Nie można siebie traktować zbyt poważnie. Zbyt poważne traktowanie czegokolwiek, nawet poważnych rzeczy, szkodzi. Odpowiem słowami Misjonarki z tekstu Dicka: "dwadzieścia jeden wieków tradycji". Przy całej śmieszności marketingowego opakowania, jest w tym bardzo dużo prawdy. Jeżeli jakaś firma przetrwała na rynku dwadzieścia jeden stuleci, to coś w tym musi być. To nie jest Coca-Cola, która sprzedaje słodzoną wodę i robi to dobrze. Zobaczymy gdzie będzie Coca-Cola za dwa tysiące lat... Pewnie będzie jakiś nowszy produkt.

Ale to, o czym mówi Tomasz a Kempis, jest dosyć radykalną propozycją...

- Tylko to, co radykalne, jest ciekawe.

Powiedział Pan o zwycięstwie Barneya Mayersona. Zgodziłbym się z tym o tyle, o ile jego powrót do żony jest prawdą. Jeżeli miałby być halucynacją, to nie jest zwycięstwem, a porażką - i Barney Mayerson znów przegrywa ze swoją słabością, po raz kolejny wybierając ucieczkę. Ucieczkę w iluzję.

- Nie chodzi o to, czy człowiek udźwignie, ale o to, czy będzie próbował. Niezależnie od tego, czy Mayersonowi się udało, czy jedno można powiedzieć: zaczął próbować. I w tym momencie zyskał nasz szacunek. Chodzi też o to, żeby zyskać szacunek dla samegosiebie.

Podejmowanie prób, wysiłek, walka - to jakaś wartość, ale uzyskanie wymiernych rezultatów, jakim byłaby obrona własnego człowieczeństwa...

- Czy w tym świecie możliwe jest obronienie swojego człowieczeństwa do końca i na zawsze? Nie jest. Samo podjęcie walki, nawet kiedy wydaje się. że jest się skazanym na porażkę, jest już wartością... Bo przegrać pięknie to też jest zwycięstwo. To są słowa Palmera Eldritcha skierowane do Barneya Mayersona: "Ponieważ to jest twoja przyszłość, już w niej jesteś. Czy myślisz, że ci pomogę widząc, jak usiłujesz wymyślić kogoś, kto by ci współczuł?" Nie, ale trzeba sobie jakoś dawać radę. Może to jest głęboko pesymistyczne, a może głęboko optymistyczne. Nie ma stojącej wody - wszystko rwie, idzie do przodu i powoduje, że trzeba się ciągle starać. Powoduje, że warto żyć. Uważam, że dla Barneya Mayersona to dobrze, że wylądował na Marsie, że zażył to, co zażył i że ma takie problemy, bo w ten sposób możemy go polubić, a on może zacząć się cenić. Lepsze jest podjęcie walki niż pudrowanie stygmatów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji