Artykuły

Józef Wilkoń o Don Kichocie i rysowaniu na iPadzie

- Ukradli moje Don Kichoty. Złodziej miał dobry gust. Apelowałem w internecie: "Drogi złodzieju, nic ci nie grozi, potrzebuję tylko zdjęć tych prac" - opowiada Józef Wilkoń, którego nową wystawę poświęconą Błędnemu Rycerzowi możemy oglądać w Teatrze Wielkim.

Magdalena Dubrowska: Niedawno ukazał się zilustrowany przez pana "Don Kichot". Podobno wydanie tej książki było pana obsesją? Józef Wilkoń: Jest to swego rodzaju obsesja. Pierwszego "Don Kichota" miałem wydać w Paryżu w 1962 r. u Flammariona, ale umarł, zanim to doszło do skutku. Potem z Januszem Stannym startowaliśmy w konkursie na ilustracje do "Don Kichota" w Argentynie. Zajęliśmy drugie miejsce, ale nie odesłali moich oryginałów. Następnie wziąłem sobie ten temat na słynnym plenerze malarskim w Osiekach, tam gdzie Kantor dyrygował morzem. Dorobek pleneru wystawiono w galerii. Za dwa dni dostaję telefon: "Panie Wilkoń, było włamanie". Ukradli moje Don Kichoty. Tylko moje, więc pomyślałem sobie, że złodziej miał dobry gust. Niemniej oryginały przepadły. Apelowałem w internecie: "Drogi złodzieju, nic ci nie grozi, potrzebuję tylko zdjęć tych prac". Bez skutku. Potem podpisałem umowę na "Don Kichota" z Prószyńskim, ale też nic z tego nie wyszło. Aż zgłosiła się do mnie Fundacja Na Rzecz Kultury CHAIN i "Don Kichot" wreszcie się ukazał.

Jakie to uczucie?

- Ogromna ulga! Co nie znaczy, że się już z Don Kichotem rozstałem całkowicie. To we mnie siedzi i pewnie jeszcze do tego wrócę.

A co pana tak fascynuje w Błędnym Rycerzu?

- To był szaleniec. Cervantes już kilkaset lat temu zwrócił uwagę, że coś, co się nazywa szaleństwem, ten brak zdrowego rozsądku, może owocować rzeczami niezwykłymi. Niesamowite odkrycia zdarzają się ludziom szalonym. Cervantes widział zwycięstwo szalonych pomysłów nie tylko w sztuce, kulturze, cywilizacji, wynalazkach, odkryciach, ale przede wszystkim w psychice ludzkiej. Najpiękniejsze zrywy w historii też graniczą z szaleństwem. Myślę, że tym się różni człowiek od innych istot. Aczkolwiek nie jest wykluczone, że zwierzęta też mają szczyptę tego pięknego szaleństwa. Zwłaszcza młode. Wystarczy spojrzeć na źrebaczki, jak pięknie się bawią, jak swobodnie, jak nonsensownie. Sztuka dla sztuki.

Co zobaczymy na wystawie?

- Stare i nowe rzeczy wokół Don Kichota. Początkowo zamierzałem włączyć stare ilustracje do książki, ale podczas roboty zorientowałem się, że lepiej będzie, jeżeli wszystko w tym wydaniu będzie nowe. Siedziałem nad tym bite osiem miesięcy, głównie nocami. Jak na Wilkonia to bardzo dużo. I powiem, że dobrze mi się pracowało, co nie znaczy, że nie kląłem, nie darłem rysunków, nie wyrzucałem.

Pracuje pan w nocy?

- Zaczynam o godz. 22, a kończę zwykle o 3, choć bywa, że siedzę nawet do 6 rano. Wtedy jest cisza, spokój, nic się nie dzieje. Sówki pohukują, księżyc daje piękne światło. Bardzo mi to leży.

Tworzył pan też ilustracje do "Pana Tadeusza". Jak pan postrzega dzieło Mickiewicza?

- "Pan Tadeusz" otworzył wrota mojej wyobraźni, techniki, sposobu obrazowania. Później w innych publikacjach używałem podobnych środków. Ilustracja jest tu bardziej akompaniamentem. U Mickiewicza jest cudowna umiejętność oddania chwili, nastroju. I ja wyciągałem takie właśnie dygresje wokół pejzażu, rzeczy ulotnych, delikatnych, tu się rozmalowałem.

Ciągle mówimy o ilustracjach do książek dla dorosłych. A kojarzony jest pan z ilustracjami dla dzieci.

- Tak mnie znają. W końcu zrobiłem ponad sto książek dla dzieci. Jeszcze w dodatku mówią, że jestem ilustratorem zwierząt. W porządku, mam tego sporo w dorobku, lubię zwierzęta, ale na miły Bóg, zrobiłem Petrarkę, Rilkego, Cervantesa, Mickiewicza, Gałczyńskiego...

I Joyce'a. Przeszkadza panu to zaszufladkowanie?

- Nie przeszkadza. Uważam, że ilustrowanie dla dzieci jest równie trudne i odpowiedzialne. Trzeba zwracać uwagę, żeby nie komplikować, żeby zachować prosty przekaz. Traktuję dzieci równie poważnie jak dorosłych. Sprawdziłem to m.in. na warsztatach, które prowadzę. Dzieci nie lubią, jak się do nich szczebiocze. Od zawsze walczyłem z infantylizmem. Zwłaszcza na Zachodzie miałem sporo problemów z tekstami, które mi dawano do zilustrowania. Tam ten dydaktyzm, infantylizm były szalenie natrętne. Wreszcie powiedziałem, że nie będę tych tekstów robił, i przedstawiłem swoje scenariusze. W ten sposób powstało wiele książek według mojego pomysłu. O zwierzętach głównie.

Skończył pan malarstwo. Jak to się stało, że zajął się pan ilustracją?

- Potrzebowałem pieniędzy. W 1955 r. poznałem w Warszawie fajną dziewczynę. Pobraliśmy się, zamieszkaliśmy z Małgosią na Hożej. Na strychu zbudowałem pracownię, która jest tam do dziś. Urodził się Piotruś, trzeba było utrzymać rodzinę. Obrazów wtedy nie sprzedawałem. Raz na wakacjach u rodziców zrobiłem sporo rysunków tego, co latało, gdakało i szczekało, a potem z pełną teką poszedłem do Naszej Księgarni. Usłyszałem: "Świetne, niech pan zostawi telefon". I cisza. Czas uciekał, zdenerwowałem się i znowu idę do Naszej Księgarni. Na schodach spotykam wysokiego pana, już lekko siwego. Był to Michał Bylina, dyrektor artystyczny. Patrzy na mnie, pyta, co to za teka, ogląda. I tak dostałem pierwszą książkę do zilustrowania: "O kotku, który szukał czarnego mleka". Trzeba przyznać, że jest to już książka wilkoniowata.

To znaczy?

- Jest już tam coś z Wilkonia: ruch pędzla, ręki, zwierzęta, sposób ich pokazania. Wilkoniowate zwierzęta są obserwowane z natury, ale mają też tę swoją deformację. Są rozpoznawalne. Zacząłem dostawać kolejne zlecenia na książki. Nie były to straszne pieniądze, ale dało się za to żyć. Była ta komuna, ale jednocześnie był mecenat, który dawał szansę debiutującym talentom. Dzisiaj jest bardzo okrutnie.

Tylko kasa się liczy?

- W wydawnictwach pracują komputerowcy po kursach, którym się płaci jedną trzecią tego co artystom, a artyści są zwalniani. Teraz byle co za parę groszy można trzasnąć na komputerze.

W latach 80. przestał pan wydawać w Polsce. To była manifestacja?

- Tak, stan wojenny mnie nie bawił. Ale poza tym nie mam zasług w walce z komuną. Chociaż nienawidziłem jej od początku, bo byłem z rodziny, które miała orientacje PPS-owskie, a PPS przed wojną była antyradziecka. W czasach stalinowskich mój ojciec był prześladowany. Pamiętam, jak dwóch dupków, gówniarzy ubeków przesłuchiwało ojca, mówili: "Ty sku...synu, współpracowałeś z okupantem". Ojciec był delegatem rządu londyńskiego na okręg tarnowski, więc mieli go za co prześladować ze swojego punktu widzenia. Pewnie byłby więziony albo zamordowany, gdyby nie pewien Żyd, który się u nas ukrywał w czasie wojny, a potem się wstawiał za ojcem.

Już w wolnej Polsce zaczął pan rzeźbić. Jak to się zaczęło?

- Odwiedziła mnie niemiecka redaktorka z wydawnictwa, w którym robiłem kiedyś książki, z mężem chirurgiem. Bawiliśmy się z ich dziećmi, ja i chirurg cięliśmy drewno siekierą i piłą, a dzieci malowały. Powiesiłem to potem na murze. Wisiało trzy lata, aż raz wracam kiedyś z Warszawy, patrzę i myślę: "O rany, przecież to jest fajne! Może w ten sposób ciachnę ilustracje i będzie nowa technika!". I tak się stało. Moja pierwsza książka z tymi, jak je nazywam, ilustracjami przestrzennymi to "Psie życie".

Ostatnio sięgnął pan po jeszcze inną technikę, czyli iPada?

- Lubię zmieniać technikę, bo jak już wyczerpię wszystkie możliwości, przestaje mnie to bawić. Więc spróbowałem na iPadzie. Nie znam się na tym, nie wiem, co tam się dzieje w środku, ale pokazano mi, jak działają narzędzia graficzne, i szybko się zorientowałem, że dają dużo możliwości, jeśli chodzi o dynamikę. Najważniejszą dla mnie książeczką w tej technice jest "Zbuntowany elektron". Chciałem pokazać, co zmieniła rewolucja elektroniczna w życiu człowieka. Świat się zmienił w krótkim czasie tak, jak nigdy dotąd, zwłaszcza jeśli chodzi o kontakty z ludźmi. Ułożyłem taką bajkę, że wyskoczył elektron z atomu, bo miał dosyć ciasnoty i kręcenia się w kółko.

Ma pan fanpage na Facebooku. Sam pan go prowadzi?

- To nie ja! To Blanka Wyszyńska, przewodnicząca fundacji Arka Wilkonia. Ona się tam rządzi, cokolwiek się zdarzy, to tam wciska. Potem dzwoni z triumfem, że odebrało to ileś tysięcy ludzi.

Udało się wydać "Don Kichota". Co teraz?

- Chciałbym wydać w Polsce kilka książek, które robiłem na Zachodzie. Mam też zamiar wrócić do portretów, jeśli się jeszcze da. Na akademii na pierwszym roku malowałem portrety rodzinie, całkiem dobrze wychodziły.

Założy pan firmę portretową?

- Nie chcę się bawić w Witkacego. Po co?

Każdy by chciał portret od Wilkonia.

- Więc możliwe, że będę malował portrety. Jeśli zdrowie i czas pozwolą. Pomysłów mi nie brakuje.

***

"Józef Wilkoń. Don Kichot"

Wystawę można oglądać do 5 marca w Galerii Opera w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej, pl. Teatralny 1, od czwartku do soboty w godz. 10-17, a także w przerwach spektakli. Kurator: Marcin Fedisz. Wstęp wolny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji