Artykuły

Dałam trochę radości

Mimo że cały czas twierdziła, że nie jest sentymentalna, dowody miłości i uznania od publiczności prawdziwie Ją wzruszały. Jednak zawsze starała się pokryć to jakimś żarcikiem, czasem rubasznym - nigdy nie lubiła patosu - HANKĘ BIELICKĄ wspomina Lidia Stanisławska.

To jeden z ostatnich wywiadów, jakiego udzieliła Hanka Bielicka. Słowa tej znakomitej aktorki jeszcze raz nam uświadamiają, jak wielką artystkę i wspaniałego człowieka straciliśmy.

- Wszyscy myślą, że Bielicka na scenie i Bielicka prywatnie to ta sama osoba. Jaka Pani jest naprawdę?

- Przede wszystkim bardzo stara, moje dziecko. Dziewięćdziesiąt lat! Ale jeszcze niedawno na drugi koniec Polski, sześćset kilometrów, mogłam jechać i nawet bardzo zmęczona się nie czułam. Kto jeździ, mając tyle lat?! Staruszki w moim wieku nawet nie robią na drutach! Charakteryzację, biżuterię ładowałam do jednej torby, piżamę, przybory toaletowe do drugiej, kostiumy na rękę i z tym do samochodu!

- Przecież nie sama?

- Najczęściej z Lidką Stanisławską lub Jurkiem Rlarem. Sześć, siedem godzin w drodze. Trochę odpoczęłam i zaraz koncert. Na szczęście - chyba mam to po ojcu - zawsze mogłam spać na siedząco, na leżąco, gdziekolwiek. Nawet i dwadzieścia godzin. Szkoda tylko, że czytać już zupełnie nie mogę, od reflektorów mam spalone oczy. Za to pamięć mam ciągle dobrą.

- Całe życie poświęciła Pani estradzie. Choćby w czasie występów

w USA. Inni aktorzy rzucali się w wir zakupów, a Pani prosto do hotelu, żeby przed koncertem się zdrzemnąć, powtórzyć tekst. Nie myśli pani, że coś przepadło?

- Może? Wciąż tylko grałam, a nic nie przeżyłam. Ale (śmiech) to mi jakoś nie przeszkadzało.

- Nie chciała Pani mieć dzieci?

- 0, tego to już mi nigdy nie było żal. Ja się realizowałam w cudzych dzieciach. Komu mogłam, pomagałam. Rodzinie przede wszystkim. Wszystko było gołe, bose i głodne. Jak kiedyś zrobiłam przyjęcie, to wszystkie dziewczyny były w moich sukienkach.

Największe moje obciążenie to bezdomne zwierzęta - 3 tys. złotych miesięcznie przez dziesięć lat. Może mercedesa to bym za to nie miała, ale volkswagena jakiegoś na pewno tak. Mądrze, ale wszystko roztrwoniłam. Prócz tego mieszkania nie mam nic.

- Złośliwi mówią, że skoro tak dobrze wiodło się Pani na estradzie, to zapewne przyjaźniła się Pani z władzą. Przychodzili za kulisy?

- Nie. Ja zresztą nienawidziłam bankietów, po premierze wychodziłam z teatru tylnymi drzwiami. Ale, owszem, dostałam serdeczności i od pana Borowskiego, i od Millera. Kiedyś nie wyobrażałam sobie życia z gosposią na dwóch pokojach, to poszłam do Cyrankiewicza, żeby mi pomógł załatwić większe mieszkanie. On myślał, że ja z tą gosposią to żartuję! Powiedziałam, że aktorka, która się liczy i z którą się liczą, musi mieć gosposię. I mieszkanie się znalazło. Ale poza tym starałam się trzymać od rządzących z daleka. Oni siali serdeczności, ale jakoś nigdy nie zapytali, kto jest mój ojciec, a kto moja matka.

- Mama była siedem lat w Kazachstanie, ojciec zginął na Kołymie.

W sercu żal, a jednak Pani występowała.

- A co miałam robić? Mnie się wydawało, że jestem po to urodzona, żeby ludziom dać trochę nadziei, humoru. Przecież prawdopodobnie dlatego

w ogóle istnieję. Miałam powiedzieć, że jestem na "nie"?! To by było przekreślenie całej mojej pracy. Ludzie chcieli przecież wierzyć, że ja jestem zadowolona, szczęśliwa! A jak bym powiedziała, że na łzach jadę? Mnie się dzisiaj wydaje, że jak wchodziłam na scenę, to po prostu byłam kimś innym. Prawdziwą, dzisiejszą Polką, która chce dać publiczności trochę radości. Właściwie po raz pierwszy rozmawiam z kimś na ten temat. Myśli pani, że teraz ktoś powie o mnie kłamczucha?

***

Jeśli była w szampańskim nastroju, potrafiła śpiewać nam w samochodzie stare szlagiery. Recytowała wierszyki, których uczyła się w szkole i dowcipnie opowiadała swoje przeżycia - Lidia Stanisławska, przyjaciółka pani Hanki, wspomina wielką damę polskiej estrady.

Moją pierwszą reakcją na wiadomość o Jej śmierci było bezwiedne westchnienie: to niemożliwe! Myślę, że wiele osób zareagowało podobnie, sądząc, że przez taki życiowy napęd i optymizm można "zaklepać" sobie patent na nieśmiertelność. Tysiące przejechanych kilometrów w drodze na wspólne występy, wiele przegadanych godzin wyrobiły we mnie przekonanie, że jest niezniszczalna.

Nie znosiła u siebie oznak słabości. Narzekała, że starość to najgorszy bubel Pana Boga. Złościła się, buntowała, że nie może jak dawniej rozwiązywać krzyżówek w garderobie, czytać gazet i książek, ale nie poddawała się.

Choć stworzyła wizerunek roztrzepanej i gadatliwej - była osobą wykształconą, oczytaną. Pasjonowała się polityką, sportem (- Przecież miałam być chłopakiem - mawiała). Doszła też do perfekcji w ocenie ludzi i sytuacji. Myślę, że niejeden psycholog mógłby się od Niej uczyć. Znałam ją też z innej strony, która dla wielu osób była niedostępna. Znałam ją z... milczenia. Potrafiła na wiele godzin zamknąć się w sobie, powtarzać teksty lub utonąć w refleksjach, a wtedy nie mieliśmy odwagi wciągać Ją w błahą konwersację. Grała do końca, choć było to okupione niezwykłym stresem przed spektaklem. Traktowała to jak wyzwanie. Nie była pewna, czy da radę. Dawała. Ludzie okazywali Jej żywiołową sympatię, wiwatując, śpiewając "Sto lat!" i skandując Jej imię.

Mimo że cały czas twierdziła, że nie jest sentymentalna, dowody miłości i uznania od publiczności prawdziwie Ją wzruszały. Jednak zawsze starała się pokryć to jakimś żarcikiem, czasem rubasznym - nigdy nie lubiła patosu. Gesty sympatii spotykały Ją zresztą nie tylko na scenie, ale zwyczajnie na ulicy, gdzie ludzie przystawali, pozdrawiali Ją często jak kogoś z rodziny ("zdrówka, zdróweczka, nasza kochana",). - O nie, od pani nie wezmę za kurs - wielu taksówkarzy tak reagowało. Sklepowa w małym mieście potrafiła wybiec za Nią ze sklepu, wciskając kilka plasterków szyneczki. - To zamiast kwiatka, pani Haniu, naprawdę świeżutka!

Zapracowała sobie na wdzięczność i sympatię, bo jednakowo traktowała widzów w warszawskim teatrze i w remizie w zagubionym bieszczadzkim miasteczku.

Była zdyscyplinowana i poza sceną. Nie pamiętam, żeby wychyliła cokolwiek ponad kieliszeczek koniaku czy szklaneczkę dobrego piwa. Potrafiła nie dojeść najwykwintniejszego dania, bo umiar, jak twierdziła, to miara naszej kultury osobistej.

Nie ufała zdobyczom techniki. Nie dała się namówić na posiadanie telefonu komórkowego. Prosiłam, żeby nie nosiła przy sobie pieniędzy, przecież są karty kredytowe. - Jak boy hotelowy wnosi mi bagaż, to ja mu dam potrzymać kartę? - mówiła. Gasiła nasze obawy rubasznym: "Ile można żyć!". Nie bała się odejść. - Przecież wiesz, że nie miałam czasu grzeszyć i wyląduję w niebie. Nie macie pojęcia, jakie tam mogą być kabarety. Żyłam kolorowo i satysfakcjonująco. Co się najeździłam, co się nagadałam, mogłabym obdarzyć tym parę życiorysów. Liczę na to, że tak jak na moich koncertach, tak i na pogrzebie będzie "komplet".

Bardzo nam będzie Pani, Pani Hanko, brakowało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji