Artykuły

Nagonka nagrodzona

Jeśli Cezary Morawski upadnie, teatry nie staną się w całym kraju własnością artystów. Ale lewicowy salon ogłosi, że wolność triumfuje nad opresją. I zachęci do zaszczuwania inaczej myślących - pisze Piotr Zaremba w tygodniku wSieci.

Zarząd województwa dolnośląskiego rozpoczął procedurę zmierzającą do usunięcia Cezarego Morawskiego [na zdjęciu], którego osadził pół roku temu na fotelu dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu, z tejże funkcji. Minister kultury, który teatr "współprowadzi", przypomina, że dyrektora chroni umowa. Ale człowieka, który nie zdołał doprowadzić do żadnej premiery, można oskarżyć o niedopełnienie jej warunków.

TRIUMF BOJKOTU

Gdzie szukać powodów? Choćby w "Gazecie Wyborczej", która sprawą podsycania konfliktu w Teatrze Polskim zajmowała się systematycznie. Na internetowych forach "Wyborczej" ubliża się temu Morawskiemu jako pisowskiemu sługusowi. Brak politycznych czy ideowych deklaracji artysty, fakt, że wymyślił go polityk PSL Tadeusz Samborski, a przyklepały władze województwa zdominowane przez PO, nie ma dziś znaczenia. Poszukano symbolicznego zwycięstwa środowisk artystycznych nad "dobrą zmianą".

Zacznę od ludzkiej refleksji. Zwycięstwo nad człowiekiem, który dla mnie zawsze będzie "Rudym" ze starego filmu "Akcja pod Arsenałem" Jana Łomnickiego, a jawi mi się jako człowiek spokojny i przyzwoity, to coś wyjątkowo obrzydliwego. Z kogoś poniżanego na oczach teatralnej publiki zrobiono agresora. Z osoby skromnej - dygnitarza. Szefa, którego wykończono zorganizowanym bojkotem, przedstawiono jako nieudacznika.

Przy czym rola aktorów prowokujących kolejne konflikty była pomocnicza. Ona by go zapewne nie zniszczyła, zawsze można skompletować inny zespół. Kluczowy był bojkot, można by rzec, zewnętrzny, niechęć lub obawa reżyserów wymienionych w artystycznym programie Morawskiego, aby w Teatrze Polskim cokolwiek robić.

Rozumiem, że dla niektórych to opowieść o niechcianym dyrektorze, którego zespół ma prawo nie zaakceptować. O ludzkiej podmiotowości, tak żarliwie opiewanej niedawno przez Pawła Demirskiego i Monikę Strzępkę w telewizyjnym serialu "Artyści". Nie kwestionuję czynnika psychologicznego. - Naprawdę jesteśmy - tak powiedział Demirski w telewizyjnym programie Bronislawa Wildsteina - właścicielami teatrów. My, artyści, a nie władze publiczne, samorządowe i rządowe, które na teatr dają pieniądze podatników.

Czy tak jednak jest? W ostatnich latach mieliśmy do czynienia z wieloma konfliktami o obsadę dyrekcji teatrów. I nie wszystkie kończyły się takim finałem.

CASUS TEATRU STUDIO

Poglądowa jest tu zwłaszcza lekcja warszawskiego Teatru Studio, tam wojna zaczęła się ponad rok temu. Jedną stroną był "skomercjalizowany" platformerski zarząd Warszawy podtrzymujący cynicznego dyrektora Romana Osadnika. Drugą - też zbuntowany zespół obstający za usuwaną kierownik artystyczną Agnieszką Glińską.

Pojawiały się te same wątki: zaklejone usta na scenie, złośliwe filmiki o dyrektorze wrzucane do internetu. A w końcu represje. Dyrektor Osadnik wyrzucił dyscyplinarnie kilku aktorów, bardziej znanych w całym kraju niż "ofiary Morawskiego". Chodziło m.in. o Krzysztofa Stelmaszyka, Modesta Rucińskiego, Łukasza Simlata.

Zdawałoby się, że ziemia powinna się zatrząść. A jednak na początku tego roku Morawski nie ma nic, a nowa kierownik artystyczna Studio Natalia Korczakowska, zaproszona przez Osadnika, chwali się ośmioma zrealizowanymi premierami. I gołym okiem widać, że atmosfera wokół obu teatrów była zgoła inna. O Teatrze Polskim pisano w mainstreamowych mediach, a dla wielu artystów są one miarą wszechrzeczy, w takiej tonacji jak o represjach stanu wojennego. O Studio - w kategoriach przykrego incydentu. Tylko protest w Teatrze Polskim mógł liczyć na tasiemcowy reportaż w "Newsweeku".

W takich tekstach, a powstało ich wiele, nadawano starciu ideologiczne zabarwienie, kreując Morawskiego na zakapiora prawicy. W swoich planach miał zapraszanie w większości tych samych reżyserów, których zapraszał jego "postępowy" poprzednik, a dziś poseł Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski. Ale kiedy zapisał w programie rocznicowe widowisko o Janie Pawle II, pomówiono go o religianctwo. Kiedy wśród jego pomysłów pojawiła się komedia, dowiedział się, że jest zwolennikiem repertuaru "bulwarowego".

Wreszcie zespół, jego zbuntowana część, zafundował mu takie niespodzianki jak żądanie urzędu pełnomocnika do spraw walki z dyskryminacją seksualnych mniejszości. No jako "prawicowiec" musiał prześladować lesbijki i gejów. Komedia? Prawda, ale nie bulwarowa.

Niektórzy ludzie z Teatru Studio, wspierani, lecz konwencjonalnie, przez takie instytucje jak ZASP, odczuwają dziś boleśnie fakt, że o nich prawie zapomniano - wiem to choćby z Facebooka. Oni nie mieli politycznych kart, chcieli tylko być - słusznie niesłusznie - partnerami dyrektora w sprawach artystycznych.

Zarazem groteska nie ma granic. W Studio zaangażowała się gwiazda Teatru Polskiego i twarz protestu przeciw Morawskiemu Bartosz Porczyk. Fakt, że przechodzi do teatru spacyfikowanego przez człowieka PO, Osadnika, gwiazdy nie obchodzi. Jeśli zaklejać sobie na scenie usta, to przeciw jednemu wrogów.

MIESZKOWSKI OJCEM OPERACJI

Ministerstwo kierowane przez Piotra Glińskiego obsadzono w roli głównego opresora wolności artystycznej, chociaż jego "winą" był jedynie udział w konkursie, a obecnie fakt, że inaczej niż urzędnicy samorządowi próbuje się kierować lojalnością wobec człowieka, na którego postawiono. Ale nawet gdyby rola MKiDN w wykreowaniu Morawskiego była kluczowa, uderza niewspółmierność różnych sytuacji. Powtórzmy: warszawski samorząd spacyfikował Studio. Co więcej, ten sam samorząd źle przeprowadzonym konkursem faktycznie wykończył Ateneum, scenę o potężnych tradycjach. Czy ktoś się tym przejmuje? Ot, dopust boży.

Tu mamy do czynienia z operacją polityczną, której może nie mózgiem, ale z pewnością ojcem, był poseł Mieszkowski. Zagrożony kompromitacją jako dyrektor, który zadłużył własny teatr, od lat wypychany przez samorządowe władze, ba, przez platformerską minister kultury, z funkcji, prowokacją z zaproszeniem aktorów pornograficznych do przedstawienia "Śmierć i dziewczyna" wykreował się nagle na rzecznika wolności zagrożonej przez nadchodzący faszyzm. Co prawda tylko wolności od pasa w dół. Smutne tylko, jak wielu poważnych ludzi teatru wzięło udział w szopce.

Mieszkowski nie mógł startować w konkursie, ale z wojny o to, kto ma kierować teatrem, uczyniono dalszy ciąg tamtej "afery". Na próżno wiceminister Zwinogrodzka przypominała, że przeciw Morawskiemu nie stanął z grona artystów "postępowych" nikt poważny - politolog piszący o teatrze miał z pewnością mniejsze doświadczenie niż ten, co konkurs wygrał. Nie o racje merytoryczne jednak tu chodziło, ale o bicie w bębny.

BARDZO ZŁY MORAŁ

Jaki będzie morał, jeśli Morawski upadnie? Można by powiedzieć, że wygra teza: teatr należy do artystów, ale inne historie, z pacyfikacją teatru Studio na czele, tego nie potwierdzają. Można jednak zaryzykować twierdzenie, że rozmaite środowiska będą się na los Morawskiego powoływać jak na precedens. Z pewnością jeszcze większym ryzykiem w środowiskach artystycznych stanie się przyjmowanie czegokolwiek od tej władzy czy próba budowania programów artystycznych na kontrze do dominujących trendów. Nawet jeśli sam Morawski robił to w 10-20 proc.

Trafia to na małą ofensywność ministerstwa, które nie chciało od początku robić rewolucji kadrowej, zakonserwowało nawet swoich estetycznych i ideowych wrogów - na czele z Janem Klatą w Starym Teatrze. Zrobiło to w poczuciu, że za drzwiami nie czeka alternatywna kadra konserwatywnych dyrektorów. Za to naprzeciw stoi rozżarta grupa takich ludzi jak reżyser Krystian Lupa, który harmonijnie łączył korzystanie z profitów płynących z rozrzutności Mieszkowskiego z przekonaniem, że w Polsce buduje się dziś nową III Rzeszę.

Ja nadal się upieram, że polityka kadrowa w teatrach powinna się wykuwać na zasadzie równowagi. Że władze publiczne mają prawo ingerować i wtedy, gdy zagrożona jest płynność finansowa, i wtedy - to nie jest akurat przypadek Teatru Polskiego - gdy, powiedzmy, w jedynej placówce w mieście jałowe eksperymenty zastępują społeczną misję. Co nie oznacza, że każda ingerencja ma sens.

Widzę też gigantyczną obłudę środowisk lewicowych, które oklaskują w teatrze politructwo własnej barwy, za to obecność kogokolwiek, kto myśli inaczej, odbierają jako zagrożenie. Pamiętam, na jakie trudności natrafił Jerzy Zelnik, próbując kierować łódzkim Teatrem Nowym. Wszystko było źle od początku do końca - krytycy nawet nie silili się na niuansowanie.

Dziś "Wyborcza" może sobie gratulować. Tylko polska kultura z jej potencjalną różnorodnością niekoniecznie na tym zyska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji