Artykuły

Ostatnie kuszenie awanturnika McMurphy'ego

"Lot nad kukułczym gniazdem" w reż. Wiaczesława Żiły w Teatrze Dramatycznym w Elblągu. Pisze Mirosław Baran w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Bardzo dobry tekst i całkowity brak odwołań do filmu Milosa Formana - to dwie największe zalety elbląskiego spektaklu "Lot nad kukułczym gniazdem" Teatru Dramatycznego. Jednak to stanowczo za mało, by uznać widowisko za wybitne.

Codzienność jednego z oddziałów szpitala psychiatrycznego oglądamy - podobnie jak w powieści Kena Keseya - oczami Wodza Bromdena (Mariusz Michalski). Odcina się on od reszty pacjentów, udając katatonię, jednak jest bystrym obserwatorem relacji pomiędzy pacjentami i personelem - ponurej metafory systemu społecznego ("oddział jest społeczeństwem w pigułce" - jak zaznacza w dramacie lekarz). Sytuację zmienia pojawienie się w szpitalu awanturnika McMurphy'ego. Jest on w elbląskim "Locie" prawdziwym wulkanem energii życiowej. Podstawową zasadą kierującą jego działaniem nie jest wrodzone dobro czy poczucie sprawiedliwości, ale niezłomna wiara w wolność jednostki jako najwyższą wartość. I to niezależnie od wszelkich norm, zakazów czy praw. Jasne jest zatem, że nie do zaakceptowania przez niego będzie szpitalny represyjny system.

Akcję dramatu przerywają oniryczne sceny, w których słyszymy z głośników głos Bromdena, opowiadający ciągłej kontroli jednostki przez system, "urabianiu" ludzi jak w fabryce. W tym czasie pacjenci oddziału poruszają się niczym manekiny w smudze ostrego światła, podrygując mechanicznie w rytm tandetnej, dyskotekowej muzyki techno. Zatem współczesne rozrywki, świat pozornej wolności, jaki wyrachowany system kontroli? Nawet jeżeli zamysł interpretacyjny reżysera jest trafny, to myśl taka nie grzeszy dziś szczególną oryginalnością.

Cały elbląski "Lot nad kukułczym gniazdem" generalnie zawodzi; jest to widowisko co najwyżej przeciętne. Większość aktorów gra z irytującą manierą; swoje kwestie wygłasza bezpośrednio do publiczności, zupełnie ignorując swoich partnerów na scenie ("przoduje" w tym Teresa Suchodolska-Wojciechowska jako siostra Ratched). Mocne dialogi trafiają przez to w pustą przestrzeń, silne - zarówno negatywne, jak i pozytywne - więzi łączące bohaterów dramatu gdzieś się rozwiewają. Z konwencji tej wyłamuje się tylko doskonały Marek Chronowski (jako intelektualista-impotent Harding - zdecydowanie najlepiej zagrana rola w całym spektaklu), Marcin Tomasik (znerwicowany młodziak Billy) oraz Mariusz Michalski. Wcielający się w McMurphy'ego Jacek Wojciechowski gra cały czas "na pełnym gazie"; mówi podniesionym głosem, żywo gestykuluje, biega po scenie, nie jest w stanie usiedzieć dłużej w jednym miejscu. Jednak postaci tej (i aktorowi w nią się wcielającemu) naprawdę przydałby się moment wyciszenia, uspokojenia, refleksji.

Niezwykle karkołomne jest zakończenie spektaklu. Po śmierci McMurphy'ego, ponad jego zwłokami, rozsuwa się cała tylna część dekoracji, odsłaniając ogromy ekran. Ukazują się na nim białe chmury na tle błękitnego nieba, z których powoli wyłania się... Jezus na krzyżu (wykorzystano sławny obraz Salvadora Dali "Chrystus św. Jana od Krzyża", ukazujący Jezusa z góry, wpisanego w trójkąt). McMurphy umiera, aby zbawić pozostałych pacjentów? Aby - odrzucając konformizm i sprzeciwiając się zasadom funkcjonowania oddziału - dać im wolność? Czyli podobni mu "buntownicy bez powodu" dookoła tak naprawdę "oswajają" system dla nas wszystkich, poświęcają się - niczym dwa tysiące lat temu Jezus - dla nas? Tak "mocne" religijne odwołanie - dodane do doskonałego przecież tekstu Keseya o naturalnej potrzebie wolności - wydaje mi się absolutnie chybione i zupełnie niepotrzebne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji