Artykuły

Bez wyjścia, czyli zanurzmy się w bagnie naszych wstrętnych uczynków...

"Bez wyjścia" w reż. Barbary Sass w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Włodzimierz Neubart w blogu Chochlik Kulturalny.

Dlaczego warto wybrać się do Teatru Dramatycznego na "Bez wyjścia"? To taki kameralny spektakl, tylko kilka osób na scenie, niepokojąca dramaturgia, a poza tym świetnie się to ogląda.

Jean Paul Sartre - francuski filozof, dramaturg, autor słynnych esejów i powieści, napisał niezwykły tekst. Niezwykły, bo uniwersalny, szalenie wiwisekcyjny, a jednocześnie zadający więcej pytań, niż przynoszący faktycznych odpowiedzi. "Bez wyjścia" wyjątkowo nadaje się na scenę. Maleńka dygresja: Sartre pomógł mi dawno temu dostać się na studia, gdy okazało się, że o egzystencjalizmie wiem więcej niż pozostali kandydaci. Wiedziałem, bo swego czasu wypożyczałem z koleżanką wszystko, co stało na półce z napisem "filozofia" w naszej ulubionej osiedlowej bibliotece. Zaprzyjaźniona bibliotekarka śmiała się wtedy z nas, że odkurzamy książki, których od lat nikt nie czytał... Cóż, przydały się bardzo!

Wracając jednak do samego spektaklu. Półtora roku nie ma już z nami Barbary Sass, a wyreżyserowane przez nią spektakle żyją dalej własnym życiem w kilku różnych teatrach. "Bez wyjścia" ma wyjątkowo ciekawy punkt wyjścia. W piekielnym więzieniu zamkniętych zostaje troje ludzi. Boją się siebie potwornie, w trudnych warunkach jednak zaczynają badać, kto jest kim, by jak najlepiej "urządzić się" w nowych warunkach. Napięcie między nimi można kroić nożem. Gdy dowiadujemy się, jak zginęli, niby zaczynamy rozumieć, co się dzieje, jednak tu nie o to, jak kto zginął chodzi, a jak zabił...! Gdy więźniowie i to zrozumieją, zacznie się gra, okropna, bo na emocjach - własnych i cudzych. Oskarżenia, błagalne prośby, wspomnienia win i niesprawiedliwości, których się doznało. A w tym wszystkim niemoc budowania relacji z ludźmi.

Spektakl jest bardzo intymny. Piekło - czytelne i proste. Małe cele, w których wiecznie sączy się światło. Żadnych szans na wydostanie się. Nie ma nawet tortur, bo wcale ich nie trzeba, więźniowie wykończą się sami.

Między bohaterami a widzami tworzy się rodzaj więzi. Niektórzy zaglądają nam w oczy (jak Inez, która czyni to zresztą nawet zbyt często), inni (jak Garcin) zamykają się w sobie. Takie przedstawienie może okazać się sukcesem tylko wtedy, gdy zostanie dobrze zagrane. Tutaj zaś jest lepiej niż dobrze! Aktorom wcale nie jest łatwo, bo maleńka przestrzeń i meandrujący po zakamarkach ludzkich dusz tekst mogą obnażyć każdy błąd.

Agnieszka Warchulska zagrała brawurowo. Znakomicie połączyła w Stelli wieczną lolitę, słodką idiotkę oraz wypaloną wewnętrznie dzieciobójczynię. Za każdym razem, gdy wydaje się nam, że wiemy już o niej wszystko, przestaje być przewidywalna, otwiera nowe drzwi do swojej świadomości, wrota, za którymi jest nam coraz trudniej wytrzymać. Ten rodzaj nieprzewidywalności uzasadnia zresztą potrzebę bliskości, jaką odczuwa bohaterka. To, co zdarzyło się w jej życiu, powoduje, że Stella wydaje się wręcz nienasycona, jeśli chodzi o relacje z ludźmi. Jest w swoim przerażeniu wręcz karykaturalna, rozpoznajemy jej fałsz i płaszczyk pozorów, którym najchętniej otuliłaby się cała. Nerwowa, wiecznie zdziwiona brakiem jakichś drobiazgów. Czuje się kryształem i chciałaby podbudować tę opinię lustrzanym obrazem, a jeśli nie może go zdobyć, próbuje dojrzeć uwielbienie w oczach towarzyszy niedoli.

Tak się złożyło, że widziałem Piotra Grabowskiego w kilku spektaklach (granych na innych scenach) i jakoś nigdy nie byłem jego największym fanem. W "Bez wyjścia" zdziwił mnie bardzo, bo kupuję jego Garcina. Początkowo za błąd uważałem fakt, iż aktor zbyt często spoglądał w sufit lub mówił z półprzymkniętymi oczami. Tymczasem jednak on to robi w określonym celu - w końcu Garcin jest zamknięty w sobie, izoluje tak długo, jak tylko może, swoje emocje od współwięźniarek. Czego jednak nie wytłumaczę - i to zarzut do reżyserki - nieco spłaszczona jest scena, gdy mężczyzna decyduje się wreszcie zaspokoić pożądanie. Wygląda to raczej plastikowo.

Garcin, literat, wydaje się być uprzejmy, choć najchętniej zdystansowałby się od wszystkich. Jego ciało krzyczy: chcę przeczekać ten zły sen, obudzić się! Sprowokowany przez kobiety, jednak i on nie wytrzyma, wybuchnie, będzie krzyczał, zagrozi rękoczynami. Okazuje się, że zawsze przecież miał ciężką rękę, latami dręczył swoją żonę. Tylko dlaczego obawia się, że na ziemi pomyślą, że był tchórzem?

W maleńkim epizodzie podobać może się Michał Podsiadło. Młodziutki aktor przez te parę lat w Teatrze Dramatycznym zmienił się mocno fizycznie, jednak ujmujący uśmiech pozostał. I to on sprawia, że piekielny Lokaj jawi się nam jako młodsza wersja Wolanda. Niby niewiele może, a jednak jest w nim coś niedopowiedzianego (co tak przeraża więźniów). Lokaj reprezentuje inny, bezpieczniejszy świat, dlatego może być wobec swoich "gości" intrygująco nonszalancki.

"Bez wyjścia" to jednak przede wszystkim koncert Agnieszki Wosińskiej w roli Inez. Czytałem różne recenzje, w których wskazywano, iż aktorka gra oszczędnie. Co za bzdury. To jest "jej" spektakl. Ona właśnie tutaj idzie na całość, tutaj chowa siebie, a tka postać z emocji i środków zupełnie innych, niż zwykle. Fantastycznie gra twarzą, te wszystkie pozy i miny, niby wycofana, niby nieobecna, a jednak to ona kontroluje piekielną rzeczywistość. Cudownie! Co ciekawe, największe wrażenie robią te chwile, kiedy nikt nic nie mówi (a tekst - zawieszony gdzieś w próżni - rodzi się jedynie w naszej wyobraźni. Aż szkoda, że są tak ulotne. Inez jest jakby wyklęta. Pozornie obojętna na życie i świat, który ją odrzucił, bada sytuację, nieśmiało, ale jednak! Nie próbuje usprawiedliwić swoich występków, ale jakby upaja się tym, że może ludziom wykrzyczeć swoje winy. Prowokuje, przeszkadza, podśpiewuje, odziera innych ze złudzeń. Wie, że nawet tutaj dobrano ich nie bez powodu, mają się stać wzajemnie dla siebie katami, nie potrzeba będzie dodatkowego wsparcia. Nie jest jednak tak, że ta nieszczęśliwa kobieta jest całkowicie pozbawiona uczuć. Gdy ogląda wizję własnego mieszkania, w którym mają zamieszkać inny ludzie, coś w jej duszy nie jest w stanie wytrzymać. Rozumie, że została "wymazana", z jej piekła nie ma już odwrotu.

Wpadki, niestety były, choć raczej drobne. Sukienka Stelli nie jest jasnoniebieska (choć pada takie stwierdzenie ze sceny), chyba że to efekt złudzenia wywołanego zbyt jaskrawym światłem. Jest też uszyta ze sztucznego materiału, a to się mści w trakcie spektaklu (wiadomo jak). Nie zrozumiem też nigdy, jak można było ubrać w ten sposób Garcina. Marynarka i - przede wszystkim - buty wywołują jedynie złośliwy uśmiech...

"Bez wyjścia" topi widzów w piekle gęstym od emocji. To pułapka dla ludzi, sami przestajemy mieć pewność, czy martwych, czy równie żywych jak my. Jedno jest pewne, wszyscy są tam zaszczuci własnymi wspomnieniami. Niszczą siebie nawzajem, bo tylko to potrafią. Właśnie z uwagi na tę szaloną atmosferę, na wciągającą grę aktorów, warto się wybrać do Teatru Dramatycznego. Jeśli jeszcze nie widzieliście, naprawdę jesteście "Bez wyjścia".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji