Artykuły

Jan Englert o "Ślubach panieńskich" w Teatrze TV i Fredrze

- Spektakl jest efektem mojej pracy w PWST ze studentami - Patrycją Soliman i Marcinem Hycnarem. Kiedy zagrali scenę pisania listów, uznałem, że mam Gucia i Anielę. Upłynęło 10 lat, wszyscy się nieco postarzeliśmy, ale nie udajemy, że ta historia jest naprawdę, tylko ją reżyserujemy, bawimy się nią. Teatr to konwencja - Jan Englert, aktor i reżyser opowiada o "Ślubach panieńskich" w Teatrze TV i o tym, po co warto wracać do Fredry.

Rzeczpospolita: Smutne te zrealizowane przez pana "Śluby panieńskie" - bardziej z ducha melancholii Czechowa niż lekkości i humoru Fredry.

Jan Englert: Nie zgadzam się z panią. To, co ma być śmieszne, jest śmieszne, tyle że zostało opakowane w ramę adekwatną do czasu, w którym żyjemy. Wielu pytało mnie, po co się brać za tę ramotę. Ale obcując z tak napisanym wierszem i dialogiem, trudno nie mieć uczucia chodzenia po czystym strumyczku. Może i zimnym, ale czystym. Na początku, kiedy graliśmy to przedstawienie w Teatrze Narodowym, nie miało tak wielkiego powodzenia, jakim cieszy się dzisiaj.

Trudno jednak uwierzyć, by młodzi ludzie rozumieli, co mówi Radost przyglądający się harcom młodych z perspektywy dojrzałości.

- Naturalne, że młody człowiek nie rozumie, co znaczy odchodzenie, patrzenie wstecz. Jednak Radost odchodzi, gwiżdżąc, nie jest smutny. Stwierdza, że "nie strach umrzeć, strach - umierać". Tak jak i to, że "jak jest wieczorem, to kwiaty najpiękniej pachną". Piękny tekst, z którym się identyfikuję.

Zagrał pan w "Ślubach panieńskich" i Albina w 1966 roku w Teatrze TV u Ireneusza Kanickiego, i Gucia w 1990 roku w Teatrze Polskim u Andrzeja Łapickiego. Teraz Radost jest sumą pańskich doświadczeń z tą sztuką?

- Przed PWST zagrałem Gucia w Domu Kultury Muranów. A Radost? Rzeczywiście jest jakąś puentą.

Sumą męskich przeżyć?

- U Fredry - postarzałym Guciem. A u mnie to autoironiczny, odchodzący Fredro, mający świadomość, że jest reliktem przeszłości. Przypomina sobie miniony świat, może nawet go stwarza, idealizuje. Przecenia go, jak większość z nas.

A pan dołożył mu fragmenty fredrowskich "Trzy po trzy" i "Zapisków starucha".

- Pełnią rolę nawiasu komentującego akcję. Nie gramy przecież "jeden do jednego" historii naiwnych panienek postanawiających nie wychodzić za mąż. Świat walki płci o przewagę był, jest i będzie. Zmienia się tylko język i broń. Wtedy walczono na igły, szpilki, teraz się walczy na cepy. Moje pokolenie wychowało się w kulturze wstydu. Dekadencja przełomu wieku spowodowała rozkwit gmerania w bezwstydzie. Zgubiło się poczucie humoru, umiejętność przyglądania się sobie z kpiną.

Sztuka jest na afiszu Teatru Narodowego już 10 lat. Bohaterowie nieco posunęli się w latach...

- Spektakl jest efektem mojej pracy w PWST ze studentami - Patrycją Soliman i Marcinem Hycnarem. Kiedy zagrali scenę pisania listów, uznałem, że mam Gucia i Anielę. Upłynęło 10 lat, wszyscy się nieco postarzeliśmy, ale nie udajemy, że ta historia jest naprawdę, tylko ją reżyserujemy, bawimy się nią. Teatr to konwencja.

Potrzebne są widzom takie salonowe zabawy?

- Bardzo widać u publiczności potrzebę ucieczki do jakiegoś porządku, choćby estetycznego. Najchętniej obejrzeliby bajkę i to z piękną puentą. Tylko twórcy albo ideologowie jeszcze uważają, że sztuka powinna bić, żeby aż bolało. Większość widzów już tego nie chce. A ja chciałbym, by mój teatr był tym, który - dotyka. Prowokuje, ale nie obraża. To kwestia subtelności dotykania.

A może klasyka się zużywa?

- Skoro Szekspira gra się 500 lat, bo jest permanentnie współczesny, dotyka spraw wciąż ważnych. Podobnie jest z Fredrą, tylko używając tu Gombrowicza - "jesteśmy drugorzędni", chociaż ciągle się pompujemy na pierwszorzędność. Gombrowicz pięknie pisał o tym, że nieakceptowana drugorzędność może się stać obsesją i zniszczyć nam mózg. Właśnie jesteśmy na tym etapie. Grzech porównywania się z innymi towarzyszy nam od wielu lat. Dejmek nazwał go "prasłowiańską kiłą".

I tak przeszedł pan do spraw poważnych...

- Nie wiem, czy błahych. O tym w Narodowym gramy "Fredraszki" będące kompilacją tekstów Fredry. Cytujemy Goszczyńskiego i innych zarzucających Fredrze, że nie jest ani polski, ani narodowy. Że jest autorem niecenzuralnej "Piczomiry" piszącym błahe teksty. Że to żadna poezja i na dodatek, że pożycza od Francuzów i Niemców. Druzgotali go. Zamilkł na 10 lat. Gdy wrócił do pisania, to już przeważnie prozą i bardzo gorzko. A prawda jest taka, że autora posługującego się z taką swobodą językiem polskim - ze świecą szukać.

Wśród młodych reżyserów nie ma wzięcia.

- Bo to jest tekst nie dla reżysera, tylko dla aktorów i widzów. Młody reżyser nie bierze się za Fredrę, by go wyreżyserować, lecz co najwyżej, by zdemolować. Nie przejdę "Ślubami panieńskimi" do historii. A teraz jest parcie, żeby przejść do historii, a nie reżyserować.

Autorem zdjęć do spektaklu miał być Witold Adamek, który zmarł nagle przed rozpoczęciem rejestracji.

- Na szczęście uratował nas Piotr Wojtowicz, który podjął się realizacji zdjęć. Witka Adamka zawsze mi będzie brakowało. W czasie wspólnej pracy, a wielokrotnie miała ona miejsce, byliśmy jak małżeństwo - w lot się rozumieliśmy. W przeddzień śmierci był u mnie i dwie godziny rozmawialiśmy. Świetnie rozumiał, czym jest w teatrze konwencja. Miał szacunek do formy i stylu. Był jednym z nielicznych operatorów, który słyszał, a nie tylko widział. Jak aktor zagrał coś nieoczekiwanego, zawsze to sfilmował.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji