Artykuły

Potęga sceny, potęga śmiechu

"Księżyc nad Buffalo" Kena Ludwiga w reż. Jana Tomaszewicza w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak w Tygodniku Koszalińskim Miasto.

Humor sytuacyjny, humor słowny. Finezja i lekkość. Wystarczy wymieszać, by powstała dobra komedia? Oczywiście nie. Trzeba to jeszcze wyśmienicie zagrać. Jeśli, naturalnie, twórcy nie chcą, by publiczność, przychodząca do teatru na komedię, doznała zawodu. Podczas oglądania "Księżyca nad Buffalo" Kena Ludviga nie powinna go doznać. Warto przyjść na ten spektakl przede wszystkim dla doskonale wszystkim znanej pary koszalińskich aktorów, grających... parę znanych aktorów.

Dwugodzinna dawka śmiechu to wartość z jednej strony bezcenna, z drugiej - konkretnie przeliczalna na cenę biletu do teatru. Terapia na większość przypadłości, skuteczna a niedroga - jeśli porównać ją na przykład z o połowę krótszą niż spektakl sesją w gabinecie psychoterapeuty. Bałtycki Teatr Dramatyczny uczcił tegoroczny Międzynarodowy Dzień Teatru, rozśmieszając swych widzów. Wybrał w tym celu niełatwy sposób. Bawi ich gatunkiem bardzo trudnym do zagrania. Nie kabaretem, nie farsą, lecz inteligentną amerykańską komedią z wczesnych lat pięćdziesiątych. Elegancko oprawioną muzyką z tamtego okresu (dobraną przez Adriana Adamowicza) oraz scenografią i kostiumami, zaprojektowanymi przez Tatianę Kwiatkowską

Rzecz dzieje się w Buffalo, bo tam właśnie los rzucił objazdowy teatr, rządzony przez wielopokoleniową aktorską rodzinę. Ma ona już za sobą sukcesy na Broadwayu i tego typu prestiż. Czy nieodwołalnie? Charlotte i George wierzą (lub tylko mają nadzieję), że jednak nie. Póki co, mają w zanadrzu zasób skutecznych środków przeciwdziałania frustracji, jaką wywołuje w nich brak pieniędzy w kasie teatru czy brak ról w filmie dla nich. Radzą sobie dowcipkowaniem, drwiną, kpiną, wzajemnym przekomarzaniem. Przed popadnięciem w marazm lub depresję ratuje ich poza tym przyjaźń. Bo widać, że ci ludzie, choć (z racji wykonywanego zawodu?) uwielbiają gadać, potrafią również porozumieć się bez słów. Po prostu znają się wzajemnie jak nikt.

Z Charlottą i George'em obcujemy przez zaledwie jedno popołudnie. Z ich dialogów wyłania się obraz stadła, które przez 35 wspólnych lat przeżyło niejedno rozczarowanie, porażkę, zdradę. Lecz ponad tym wszystkim istnieje braterstwo dusz, no i teatr. On sam w sobie stanowi dla nich wartość najwyższą, najcenniejszą. Taką gradację oboje traktują w sposób naturalny. Próba wyłamania się z niej przez ich jedyne dziecko może zostać skwitowania jedynie popukaniem się w głowę. Rodzice wiedzą, że teatr ma się w genach. Ucieczka od takich genów, jak okazuje się w ostatniej scenie, jest bezcelowa i nie może się udać. Podobnie lekko podchodzą oni do zapaści finansowej teatru i męczącej, bo mocno inwazyjnej matki Charlotty. Nie mówiąc już o ciąży, będącej efektem pobocznych działań George'a, w którym "zostało jeszcze trochę życia".

Charlotta ma co prawda chwilę słabości, w której decyduje się odejść z doradcą prawnym swego męża. Ale to tylko chwila. Przedstawienie musi trwać, a jego aktorzy - w życiu i na scenie - trzymać uśmiechy na twarzach. Magia teatru zwycięża wszystko. Tylko doradca, człowiek spoza branży, w finałowej scenie ogólnej euforii będzie tym, który rzeknie ze smutkiem: "Zaczyna mnie mdlić". Jego niewielka, tzw. dyrektorska rola, to duży atut przedstawienia: zagrał ją bardzo rzadko oglądany na scenie dyrektor BTD Zdzisław Derebecki. Założony przez autora i reżysera humor sytuacyjny zabawnie rozgrywa Małgorzata Wiercioch w roli matki Charlotty, starej aktorki stroniącej od aparatu słuchowego. Reżyser nie wykorzystał do końca możliwości Artura Paczesnego (bądź celowo nazbyt jednostajnie poprowadził jego postać). W roli niedoszłego zięcia Charlotty i George'a jest on, owszem, prześmieszny, lecz od pierwszej do ostatniej sceny taki sam.

Tymi, za którymi widz "Księżyca" pójdzie, dokądkolwiek podążą, są Żanetta Gruszczyńska - Ogonowska i Wojciech Rogowski w rolach Charlotty i George'a. Pierwszy akt, mniej dynamiczny, to w dużej mierze utarczki słowne aktorskiego małżeństwa. Rozgrywa je ono szybko i lekko, jako swoiste preludium do aktu drugiego. Ten należy niemal w całości do Wojciecha Rogowskiego. Ciekawa rzecz: Jan Tomaszewicz po raz drugi w przeciągu dwóch lat powierzył mu bardzo podobnie napisaną rolę. George to uroczy łajdak, którego na jego własne życzenie spotykają rozmaite perypetie. Jego wdzięk i szczęście w życiu sprawia, że raz po raz wychodzi z nich cało - podobnie, jak Rene Artois w farsie, opartej na telewizyjnym serialu "Allo, allo".

Aktorzy wiedzą, jak trudna do zagrania jest pozornie banalna rola pijanego. Łatwo ją przeszarżować, zamieniając w kabaretowy popis. George przez prawie cały drugi akt jest nie dość, że w punkcie wyjścia nietrzeźwy, to jeszcze co rusz doprawia się kawą. Nie ma pojęcia, że jest to kawa po irlandzku, w dodatku przyrządzona w specyficznych proporcjach (Ethel szczodrze wlała do termosu całą butelkę whisky). George dziwi się, jak mógł dotychczas nie doceniać zalet tego napoju. Sponiewierany aktor w wykonaniu Wojciecha Rogowskiego mieni się odcieniami - od biednego misia poprzez filozofa do zbawiacza świata, a każde jego "Charlotta! Wróciłaś!" wywołuje salwy śmiechu na widowni.

Ostatnie reżyserskie poprawki nastąpiły w noc przed premierą, czyli po ostatniej próbie generalnej, która odbyła się - jak zazwyczaj w koszalińskim teatrze - z udziałem publiczności. - Troszeczkę musieliśmy poprzesuwać akcenty - tłumaczył Jan Tomaszewicz, gdy rozmawialiśmy w antrakcie podczas premiery. Dzień wcześniej obserwował, co bawi widzów, a co nie, choć spodziewał się, że będzie. - Tak powinno się pracować przy realizacji każdej komedii - zapewnia reżyser. - Podstawowym i najważniejszym weryfikatorem jest publiczność!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji