Artykuły

Bardzo sentymentalny musical

"Bulwar zachodzącego słońca" Andrew Lloyda Webbera w reż. Michała Znanieckiego w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Marta Odziomek w Gazecie Wyborczej - Katowice.

"Bulwar zachodzącego słońca" to spektakl jednej roli - roli Marii Meyer, która jako diwa ery kina niemego Norma Desmond niepodzielnie króluje na scenie niemal przez cały czas jego trwania.

To spektakl, na zrealizowanie którego Teatr Rozrywki czekał od wielu lat. Wreszcie dyrekcji chorzowskiej sceny udało się nabyć do niego prawa i wystawić na licencji "non-replica", zobowiązującej do przestrzegania partytury i libretta. W zakresie choreografii, kostiumów, scenografii oraz reżyserii panuje w tym przypadku dowolność, którą Michał Znaniecki, zaproszony do wyreżyserowania tytułu, dobrze wykorzystał. W rezultacie powstał spektakl na miarę Teatru Rozrywki - widowiskowy, dobrze zagrany, zaśpiewany i odtańczony. I nieco zbyt sentymentalny. Ale od początku.

Autorem muzyki do "Bulwaru zachodzącego słońca" jest Andrew Lloyd Webber, król musicali, który ma na swoim koncie również tak przebojowe tytuły, jak: "Evita", "Koty" czy "Upiór w operze". Powstał na kanwie wielokrotnie nagradzanego dramatu z 1950 r. w reżyserii Billy'ego Wildera. Opowiada o Normie Desmond, aktorce epoki kina niemego, która w chwili jego udźwiękowienia traci pozycję gwiazdy i przestaje grać. Przypadkiem rezydencję, w której podstarzała Norma chowa się przed światem, nawiedza Joe Gillis, niezbyt utalentowany scenarzysta, którego ścigają wierzyciele. Aktorka postanawia wykorzystać jego obecność - chce, by Joe pomógł jej udoskonalić scenariusz, który pisze od lat, a który -jak ma nadzieję - pomoże jej wrócić na ekran. Przy okazji zakochuje się w młodszym od siebie mężczyźnie, który wykorzystuje tę sytuację. Otrzymuje godny wikt i opierunek w zamian za adorowanie Normy. Sielanka jednak nic trwa zbyt długo.

Musical Webbera jest wierny wersji filmowej. Zaczyna się od sceny morderstwa w basenie - po czym cofamy siew czasie, by poznać jego przyczynę i ofiarę. Ów intrygujący początek na deskach Rozrywki zostaje przedstawiony, niestety, za pomocą multimediów. Na szczęście im dalej, tym jest lepiej. Za pomocą obrotówki mamy okazję zajrzeć do studia filmowego Paramount, gdzie kręci się mnóstwo różnych filmów i gdzie kręcą się ludzie pragnący zrobić wielką karierę, oraz do okazałego wnętrza willi Normy. Twórcy pokusili się także o zaprezentowanie na scenie stylowego, złotego forda, którym Norma udaje się do reżysera Cecila dc Mille'a w nadziei na wielki come back. Na scenie króluje więc styl lat. 50. ubiegłego wieku, który drobiazgowo odtworzył scenograf Luigi Scoglio. Wyborne, fantazyjne kostiumy zaprojektowała z pomysłem Magdalena Dąbrowska. Nie ma chyba dwóch scen, które aktorzy odgrywają w tych samych odzieniach! Rządzi przepych. Miłośnicy kina będą więc mieli na co popatrzeć. Nad całością unosi się bowiem wyjątkowy klimat ostatnich filmów Woody'ego Allena, w których reżyser odtwarza złotą erę Hollywood czy świetnego, nowego serialu "Feud", notabene również poruszającego podobną tematykę - starzenia się gwiazd.

Są w tym musicalu udane sceny zbiorowe (choć ich nie za dużo) i świetne partie solowe w wykonaniu Marii Meyer, ale także Artura Święsa, Dariusza Niebudka i Wioletty Białk, którzy tworzą przyjemne tło dla popisów coraz bardziej zazdrosnej diwy. Święs dobrze odnajduje się w roli sprytnego, choć nieco zagubionego Joego. Niebudek, znów jak w "Młodym Frankensteinie" ucharakteryzowany nie do poznania, idealnie wciela się w tajemniczego lokaja Maxa, skrywającego niejeden sekret swej pani. A Białk - jako młodziutka scenarzystka Betty - jak zwykle czaruje fantastycznym głosem, idealną figurą i zmysłowymi ruchami. Palmę pierwszeństwa dzierży jednak Maria Meyer. Jej Norma przechodzi na naszych oczach nawet niejedną, lecz dwie metamorfozy. Ze zgorzkniałej kobiety staje się znów pragnącą życia zalotnicą. Stopniowo zrzuca kolejne warstwy swojego pancerza (suknie, turbany, okulary przeciwsłoneczne), by stanąć wreszcie przed swym kochankiem w stroju jedynie Ewy (ale jednak w stroju!). Drugą przemianę przechodzi, kiedy powoli stacza się w obłęd. Jego apogeum, w którym to Norma wciela się w bohaterkę swojego scenariusza, należy do najlepszych scen tego musicalu. Jest i kampowa, więc przestylizowana, ale i niesamowicie dramatyczna. I do tego piękna. "Bulwar zachodzącego słońca" jest jednak dziełem, które przez lata nieco się postarzało - tak jak jego bohaterka. Autorzy musicalu nie skąpią nam sentymentalizmu, liryzmu i dramatyzmu, które w nadmiarze męczą widza. Nie porywa też - napisany na początku lat 90. - scenariusz Dona Blacka i Christophera Hamptona w tłumaczeniu Lesława Halińskiego. Wiele w nim dłużyzn, za mało akcji, za dużo rozmów, które - często wyśpiewywane - przybliżają czasem ów musical do formy operowej. Niemniej "Bulwar zachodzącego słońca" w Teatrze Rozrywki to kawał solidnej, artystycznie wybitnej pracy pod okiem Michała Znanieckiego, któremu po raz kolejny udało się połączyć ważny temat z atrakcyjnym widowiskiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji