Artykuły

Niedostępni

"Czarownice z Salem" Arthura Millera w reż. Mariusza Grzegorzka w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Przemysław Skrzydelski w wSieci Historii.

"Czarownice z Salem" w reżyserii Mariusza Grzegorzka nie przekonują, choć to tekst zdecydowanie dla tego reżysera.

W słynnej sztuce Arthura Millera sprzed ponad 60 lat miesza się wszystko, co od lat frapuje Grzegorzka: psychika poddana próbom, współistnienie w grupie, traumy kumulujące się w kryminalnym tyglu (zresztą oryginalny tytuł "Czarownic" - "The Crucible" - to właśnie znaczy).

W łódzkim Teatrze Jaracza jednak Grzegorzek nie stara się ani rozwikłać, ani tak naprawdę pokazać tajników ludzkich zachowań. Może wyszedł z założenia, że skoro dramat ten dotyka tematów tak ostrych jak religijność i fascynacja zakazanym, psychologiczne sensy odnajdą się same. Tym bardziej że w roli Proctora oglądamy świetnego Ireneusza Czopa, aktora, który z tym reżyserem związał spory kawał zawodowej drogi.

Ale opowieść Millera nie przebija się przez scenę. Niekoniecznie to wina autora; to prawda, że jego tekst nieco się postarzał, lecz nadal daje szanse na mocny, nasycony emocjami teatr, czego przykładem kilka realizacji "Czarownic" z ostatnich lat.

Wydaje się też, że Grzegorzek przekonany, iż kontekst religijny to u Millera pewien emblemat, wybrał zbyt dosłowne znaki sceniczne, które mając zarysowywać obraz świata mieszkańców Salem, raczej tautologizują całość spektaklu. Ornamentyka zastąpiła formę scenograficzną, zdusiła przestrzeń, która chwilami eksploduje od quasi-sakralnych odniesień. Co więcej, reżyser zdecydował się na zdjęcia i filmy wyświetlane na ścianach pudełkowej sceny Jaracza. Wbrew założeniom w ten sposób wszystko zaczyna się wzajemnie unieważniać. Wiele rozwiązań zresztą jest powtarzanych zbyt często.

Aktorzy chyba także mają z tym problem. Niby próbują się odnaleźć w tragedii Salem, ale psychologia ich postaci jest ukryta i daje o sobie znać tylko w momentach kulminacyjnych (brawa dla Ireneusza Czopa). Żadnej próby interpretowania swej bohaterki nie podejmuje Agnieszka Więdłocha jako Abigail, a to ona powinna skupiać na sobie największą uwagę, również w sensie fizycznym, który u Millera uruchamia kwestię zdrady.

Pewnie jest jednak w tym przedstawieniu coś, co przyciągnie teatromanów wymagających logiki akcji i szacunku dla słowa. Ostatnio z tym trudno, a Grzegorzek przecież stara się budować narrację niezwykle klarownie. Chwała mu za to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji