Artykuły

Remigiusz Lenczyk: Morawski manipuluje ludźmi w teatrze. Naobiecywał podwyżek, nastraszył, że premier rozwiąże zarząd województwa

- To nie pracownicy teatru nie chcą mnie wpuścić do środka. To Morawski mnie nie wpuszcza. I manipuluje nimi - naobiecywał podwyżek, nastraszył, że pani premier odwoła zarząd województwa, żeby go ocalić. A oni boją się o pracę - mówi Remigiusz Lenczyk, powołany na tymczasowego dyrektora Teatru Polskiego, w rozmowie z Magdą Piekarską w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Magda Piekarska: Kim pan właściwie jest?

Remigiusz Lenczyk: - Mam kwit reżysera, ale byłoby przesadą, gdybym tak o sobie mówił. I na koncie parę scenariuszy, ale nie mam się za scenarzystę.

A nie jest pan przypadkiem z zawodu dyrektorem?

- Nie, choć koledzy się ze mnie czasem śmieją, że tak jest. Nie obrażam się. Najbardziej czuję się animatorem kultury.

A pan kiedy do teatru trafił po raz pierwszy?

- W 1952 roku. Miałem 12 lat, przyjechałem z klasą na szkolną wycieczkę ze Świebodzic do Wrocławia. Przegonili nas przez zoo, muzea, a na koniec do Polskiego. Grali "Człowieka z karabinem" w reżyserii Jakuba Rotbauma. Byłem zmęczony i kiedy zgasły światła, myślałem, że zasnę. A potem rozpoczął się spektakl i przeniosłem się w inną rzeczywistość. Sztuka była podła, ale teatr wspaniały. To był epizod, ale wpłynął na całe moje późniejsze życie.

Zakochał się pan w teatrze?

- Nie tylko - kolejną miłością była opera. Namiętnie biegałem do niej, kiedy tylko byłem we Wrocławiu. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem Henryka Tomaszewskiego - w "Panu Twardowskim", w roli diabła. Ale na studia wybrałem Politechnikę i budownictwo, wtedy jeszcze łudziłem się, że będę miał porządny zawód. Szybko zszedłem na manowce - mieszkałem w bursie szkół artystycznych, gdzie było sporo studentów architektury. Tak poznałem Alka Sobieraja, który zakładał teatr Gest - byłem jednym z pierwszych jego członków. Wsiąkłem w teatr, latałem na spektakle gdzie się tylko dało. To były lata 60. - we Wrocławiu nie sposób było nie zakochać się w teatrze.

A co z budownictwem?

- Przeraziło mnie, że po studiach będę musiał pracować na budowie i studiów nie skończyłem. A potem do Pałacyku na Kościuszki przyjechał Jerzy Grotowski z "Kordianem". Pomyślałem: co ja tu robię, skoro taki teatr działa w Opolu? Spakowałem się i pojechałem do Opola.

Tak po prostu?

- Tak, bo ja zupełnie zwariowałem, jak zobaczyłem ten spektakl - to był inny świat, inna sztuka. Był listopad, zimno, pierwszą noc spędziłem na dworcu, dopiero nazajutrz zacząłem się zastanawiać, co dalej. Zacząłem studiować matematykę, założyłem zespół teatralny. No i namiętnie oglądałem spektakle Grotowskiego. Jak przeniósł się ze swoim zespołem do Wrocławia, wróciłem z nimi. Henryk Tomaszewski przyjął mnie do zespołu - spędziłem tam rok. Potem tworzyłem dom kultury na Starym Mieście, pracowałem w Imparcie jako koordynator pracy artystycznej.

A potem zostałem zastępcą dyrektora w Operetce. To nie była dobra decyzja - rzuciłem papierami po tym, jak odmówiłem propozycji nie do odrzucenia: miałem poprowadzić artystów na pochód pierwszomajowy. Był 1980 rok, wszyscy dostali zakaz zatrudniania mnie. I wtedy zadzwonił do mnie prof. Alfred Jahn, były rektor Uniwersytetu - zaproponował, żebym poprowadził biuro Społecznego Komitetu Odbudowy Panoramy Racławickiej. Tam zastał mnie stan wojenny.

Potem Panoramą zaczęły się zajmować oficjalne władze, a ja otworzyłem antykwariat na placu Uniwersyteckim, który zlikwidowałem dopiero w ubiegłym roku - przez lata to było gniazdo opozycji, punkt przerzutowy bibuły.

Przetrwałem najgorsze lata z Mirkiem Jasińskim i Jarkiem Brodą w Solidarności Polsko-Czesko-Słowackiej. Szczycę się tym, że nigdy żadnego szpicla nie udało się tam wstawić. A potem nadeszła wolna Polska i zacząłem wieść żywot dyrektora - w wydziale infrastruktury społecznej urzędu wojewódzkiego, we Wrocławskim Centrum Prasowym. No i wreszcie postanowiłem zostać obrzydliwie bogatym facetem.

Zawsze byłam ciekawa, jak to się robi.

- Przypadek. Koledzy ze studiów matematycznych w Opolu wygrali przetarg na gospodarstwo rolne pod Strzelinem. I upoważnili mnie do przejęcia tego interesu, a sami zrezygnowali. Nigdy się tak szybko nie uczyłem jak wtedy. 1260 hektarów, 450 krów, 3000 świń, trzy pałace, cztery parki, pięć folwarków. Kiedy tam wszedłem, nie odróżniałem jęczmienia od pszenicy i krowy od byka.

Miałem szczęście - facet, który przekazywał to gospodarstwo w imieniu agencji rolnej, przyszedł do mnie blady. Powiedział, że ma raka, nie może się dostać na tomograf.

Też mi szczęście.

- Ale ja miałem znajomości w szpitalach. Zawiozłem go i przeżył. A ja miałem jedną myśl w głowie - żeby ta agencja wzięła sobie ten cały interes z powrotem. I wtedy poprosił mnie do siebie główny księgowy: "proszę wszystko brać na kredyt, za miesiąc będzie rzepak, wszystko pan spłaci" - powiedział. Zapytałem: "dlaczego pan to robi? dlaczego mi pan pomaga?". "Bo pan mi w życiu bardzo pomógł" - odpowiedział. Ale ja przecież nikogo nie wyłowiłem z Odry, nie wyniosłem z pożaru, nie mam na koncie żadnych bohaterskich czynów. "Chyba mnie pan z kimś pomylił" - mówię więc. No i okazało się, że ten chory od tomografu to jego teść. Przekonałem się, że dobre uczynki do nas wracają.

No i gdzie te pana pałace i folwarki?

- Już nie są moje. Siedem lat tam wytrzymałem. To była ciężka harówka - nie miałem czasu na teatr, na wernisaże, na książki. I coraz częściej pytałem sam siebie: po co ci to wszystko? po jaką cholerę? Tam nie było z kim rozmawiać. Tzn. o kasie, o biznesie, owszem, ale nic więcej. To było zresztą ciekawe przez jakiś czas, bo dla mnie nowe, a ja zawsze lubiłem nowe rzeczy. Zawsze chciałem ze świata nałykać się jak najwięcej.

Ale coś pan z tego miał? Np. wakacje w tropikach czy supersamochód?

- Gdzie tam! Zapieprzałem od rana do nocy, a wszystko, co zarobiłem, pakowałem w gospodarstwo, do którego dojeżdżałem z Wrocławia. Żona i córki, miastowe, przyjechały może raz, przejechały się bryczką i uznały, że im tam gnojem śmierdzi. Tak jak przyszedłem tam z gołym tyłkiem, tak samo stamtąd wyjechałem. Tak się nauczyłem, że nie warto gonić za bogactwem, bo stajesz się niewolnikiem tego, co masz.

I wrócił pan do dyrektorowania?

- Gdy powstawał urząd marszałkowski, zostałem dyrektorem wydziału sportu. Zmieniła się władza, przerzucili mnie do kontroli, a potem do wydziału kultury. Stamtąd trafiłem do Teatru Polskiego.

Jako zastępca Krzysztofa Mieszkowskiego?

- Z Krzyśkiem sześć lat przepracowałem. W teatrze znałem wszystkich, aktorów i rzemieślników. Dobrze się tam czułem.

W zgodzie z dyrektorem?

- Różnie bywało. Nie podobał mi się jego stosunek do ludzi, robienie sobie opozycji w teatrze, atakowanie urzędników, którzy odwdzięczali się cięciami w budżecie. On był demiurgiem jednej stylistyki, a w Polskim trzy sceny i duży zespół dawały możliwości większej różnorodności. O to się kłóciliśmy przez lata. I o to, że są w teatrze aktorzy niewykorzystani, którzy właściwie nie grają.

Ale prawda jest taka, że mogę o Krzyśku mówić długo i źle, ale jeszcze dłużej - dobrze. Trzeba oddać papieżowi, co papieskie - to on zbudował tę renomę Polskiego w ostatnich latach. A że był z niego awanturnik? Cóż, Grotowski to nie był święty człowiek. Tomaszewski też nie anioł.

Rozstawaliście się skonfliktowani?

- Nie. Gdy odchodziłem, miałem 73 lata i była najwyższa pora na emeryturę. Dzisiaj wszyscy doszukują się tu drugiego dna, ale to nieprawda. Tak samo jak przekonanie, że w teatrze powinna panować ogólna słodkość - wtedy gówno powstaje, nie teatr. Sztuka rodzi się w ogniu dyskusji, nawet awantur. I tylko jeden warunek musi być zachowany - wzajemny szacunek.

Pojawił się pan w Polskim 1 września ubiegłego roku, kiedy dyrekcję objął Cezary Morawski. Spotkał się pan z nim. Protestujący koledzy pewnie mieli to panu za złe.

- Pewnie tak. Ale przyszedłem, bo Morawski poprosił, żebym mu pomógł w rozmowach z dyrektorem PKP ? propos Sceny na Świebodzkim. Jak mnie o to poprosił, to pomyślałem, że mu na teatrze zależy. I co, miałem odmówić?

Ja z nim zresztą rozmawiałem wcześniej, zanim przystąpił do konkursu. Pisałem aplikację wspólnie z Igorem Wójcikiem, który się potem z udziału w konkursie wycofał. Tam były te wszystkie dane, które Morawski do swojej przepisał, łącznie z nazwiskami ludzi, z którymi to my prowadziliśmy rozmowy. Tyle że u nas przy części było zaznaczone, że to jedynie nasze pobożne życzenia, Morawski to pominął. A aktorzy podzwonili, popytali i zaczęli usta zaklejać. Słusznie - bo jak można pracować z kłamcą?

Jakie wrażenie na panu zrobił?

- Miły człowiek. Niewykluczone, że gdyby został dyrektorem w takiej np. Jeleniej Górze, może by się nawet sprawdził. Ale we wrocławskim Polskim nie pasuje ani osobowościowo, ani intelektualnie, estetycznie, koncepcyjnie. Tu ludzie się przyzwyczaili do innych standardów, do innego myślenia o sztuce.

Jak się właściwie do pana teraz zwracać: panie dyrektorze?

- Sam nie wiem. Jestem dyrektorem nie tyle bez teki, co bez gabinetu. W stanie zawieszenia. Na razie nie mogę wejść do teatru, miejsca, które kocham. Wie pani, jak ja tam wchodzę, to widzę Igora Przegrodzkiego, Tadeusza Różewicza, który przyszedł na kawę. Oni tam są cały czas. Podobnie Artur Młodnicki, Stanisław Igar, Iga Mayr. No i oczywiście wszyscy ci, którzy wciąż żyją i tworzą.

Z sentymentu podjął się pan tych obowiązków tymczasowego dyrektora?

- Jestem nieuleczalnie dumny z Wrocławia. I to po trosze jest ta przyczyna, dla której zgodziłem się wrócić. Ja panią rozumiem, że pani tak drąży - to nie jest w końcu normalne, że facet, który ma 77 lat, pcha się do konfliktu. Ale to tylko metryka - nie jestem jednym z tych moich rówieśników zwróconych ku przeszłości, nie uważam, że kiedyś było lepiej. Wciąż jestem ciekaw świata. A moje życie to jeden wielki przypadek. Wiadomo: pociąg odjeżdża bez nas, jak się nie uda do niego wsiąść na czas. Mi się udawało.

Do gabinetu dyrektora nie udało się panu dotąd wejść.

- Zobaczymy, jak będzie. Proszę uwierzyć, wcale nie chcę twarzą świecić na gazetowych łamach w takim kontekście. Wolałbym, żeby pani pisała o wspaniałych spektaklach, że znów premiera się udała, że coś fantastycznego przygotował Jasiu Klata, Michał Zadara czy Krystian Lupa. A nie te durne awantury! Niedawno cała Polska zazdrościła nam "Sprawy Dantona". A teraz mamy, co mamy.

Mamy taką sytuację, że pana koledzy, o których pan z taką czułością mówi, nie wpuszczają pana do teatru.

- To Morawski mnie nie wpuszcza. I manipuluje nimi - naobiecywał podwyżek, nastraszył, że pani premier odwoła zarząd województwa, żeby go ocalić. A oni boją się o pracę.

Tak naprawdę te awantury wewnątrz teatru świadczą o jednym - jak bardzo ludzie, którzy tam pracują, są do tego miejsca przywiązani, że są grupą ludzi, którzy chcą wspólnie tworzyć. To zjawisko unikalne, które powinno być pielęgnowane. Gdyby to było powszechne, mielibyśmy świetny teatr w każdym mieście. A tak nie jest.

Nie jestem przekonana, czy Monika Bolly czy Stanisław Melski marzą dziś o tym, żeby spotkać się w pracy z Anną Ilczuk czy Michałem Opalińskim. Ten konflikt podzielił przecież teatr.

- Ale to są wyjątki. Kilka osób rzeczywiście nie nadaje na tej samej fali. Ale dla nich też jest miejsce w teatrze. To, że część aktorów sprzeciwia się powrotowi do Polskiego w kształcie sprzed dyrekcji Morawskiego, wynika z tego, że przez lata byli wyizolowani, nie mieli możliwości grania.

Jak się pan czuł, kiedy pana kolega z pracy Tadeusz Tworek wzywał policję, żeby wyprowadziła pana z teatru? A pana koleżanka Jadwiga Zgrzebnicka nie chciała pana do tego teatru wpuścić?

- Cóż, przykro mi było. Ale rozumiem ich. Są zależni od dyrektora, dla którego zwolnienie kolejnych osób nie jest problemem. Mam taką zasadę, że nie wymagam od ludzi zbyt dużo. Najwięcej od siebie.

Da się ten zespół Polskiego jeszcze posklejać?

- Wiadomo, im dłużej ta sytuacja trwa, tym będzie trudniej. Ale na tym etapie jeszcze tak. Znam tych ludzi. Wiem, jak do nich trafić - do każdego inaczej. To są wybitni fachowcy, ale jednocześnie są tylko ludźmi.

Dogada się pan ze Stanisławem Melskim, który wypychał dziennikarzy z teatru?

- To najtrudniejsza sprawa. Ale jemu trzeba dać pracować - to najważniejsze. I docenić to, co robi. Nie sztuka objechać, obsztorcować, wytknąć błędy. Wolę pochwalić - mnie się lepiej wtedy żyje, jemu też. Przeraża mnie ilość nienawiści, która w powietrzu się unosi. Myślę, że najgorzej jest tym, co nienawidzą.

A Monika Bolly, która oskarża artystów, którzy dotąd pracowali w Polskim, o twórczą impotencję, upolitycznienie i propagowanie lewicowych poglądów?

- Monika jest zadziorna, ma swoje zdanie. I dobrze. Zawsze lubiłem najbardziej tych pyskujących, bo o coś im chodziło. Nie ma nic złego w tym, że człowiek ma własne zdanie, inne niż dyrektor. Bo może ma rację - i mówię to, abstrahując od poglądów Moniki.

Pana poprzednik, Cezary Morawski, tych pyskujących zwalniał.

- To pokazuje, że nie ma doświadczenia. Trzeba zrozumieć tę prostą prawdę, że dyrektor jest jednym z członków zespołu, a nie Panem Bogiem.

Aktorzy mówią, że Polski jest podzielony jak cały kraj - na konflikt w teatrze nałożył się rozłam dotyczący polityki. Znaleźć receptę na zasypanie tych podziałów to jak odkryć lekarstwo na to, co dzieli Polaków.

- No nie, tego się nie podejmuję. Ale proszę nie myśleć, że jestem sentymentalnym starym idiotą. Nie kierują mną tylko wspomnienia. Moje założenia są racjonalne - całe życie kierowałem ludźmi, czegoś się nauczyłem.

Wierzy pan, że ta historia dobrze się skończy?

- W coś muszę wierzyć, więc wierzę w to, że jeszcze spotkamy się wszyscy na "Dziadach", tych kilkunastogodzinnych, które kosztowały miliony, a teatr zdążył je zagrać kilka razy. Morawski, zwalniając kluczowych aktorów, pozbawił teatr możliwości grania tego przedstawienia. I zrobił to bezmyślnie, dla zemsty.

To na kiedy się umawiamy na te "Dziady"?

- To będzie niestety przyszły rok, bo jeśli uda się rozpocząć pracę z Lupą w sierpniu, najpierw stawiamy na "Proces".

O ile oczywiście Cezary Morawski odejdzie z Polskiego.

- Ja sam, jak zaczynałem coś robić i mi nie wychodziło, mówiłem: "dziękuję, przepraszam" i rezygnowałem. Nie znam bliżej Morawskiego i nie chcę go oceniać. Ale jednego jestem pewien - jemu brak jednej umiejętności: w życiu trzeba wiedzieć, kiedy przyjść i kiedy odejść.

***

* Remigiusz Lenczyk, 26 kwietnia br. powołany przez zarząd województwa dolnośląskiego na stanowisko pełniącego obowiązki dyrektora Teatru Polskiego we Wrocławiu. Na razie nie wpuszczany do teatru przez odwołanego Cezarego Morawskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji