Artykuły

Obrona Le Madame

Czy ludzie broniący offowego warszawskiego klubu Le Madame walczą o wolność, czy raczej o względy i szczególne traktowanie? - pytają Dorota Kowalska i Dorota Malesa w Newsweeku Polska.

Eksmisja zaczyna się o świcie. W piątek 31 marca z wybiciem godziny 6 do warszawskiego klubu Le Madame wkracza komornik w obstawie e firmy ochroniarskiej i policji. W ruch idą piły mechaniczne - trzech młodych obrońców klubu, którzy koczują tu od poniedziałku, przykuło się łańcuchami do mebli. Inni, jest ich czterdziestu, tańczą, grają w klasy, śpiewają. Bierny opór. Ochroniarze jednego po drugim wyprowadzają na ulicę. Przed drzwiami kilkadziesiąt osób, ludzie zbiegają się z całej Warszawy. "Oto wasza demokracja!" - krzyczą. Policja przygląda się w milczeniu.

Urzędnicy zaspawali bramę wejściową do Le Madame. Ludzie skandują: "Naszej damy nie oddamy" i "Ręce precz od Le Madame". Komornik zmienia zamki. Dziennikarzom mówi, że szkoda mu klubu, ale musi wykonać nakaz sądowy.

- Jestem z wami, dacie radę, znajdziecie nowe miejsce! - pociesza zgromadzonych John Malkovich, słynny aktor hollywoodzki, który zaangażował się w obronę Le Ma, jak nazywają to miejsce bywalcy.

Tak kończy się pięciodniowa okupacja klubu przy ulicy Koźlej 12 i jego niespełna trzyletnia historia. Na chodniku ludzie kładą kwiaty i palą znicze. Jak gdyby chodziło o coś więcej niż zwyczajną eksmisję z powodu niepłacenia czynszu.

A może właśnie chodziło? Nie tyle o eksmisję, co o starcie dwóch systemów wartości? Konserwatywni przeciwnicy klubu mówią o literze prawa, porządku publicznym, moralności przeciwstawianej libertynizmowi. Jego obrońcy, współczesna bohema - o tolerancji, wielokulturowości, demokracji i pluralizmie. Mają wrażenie, że ich przeciwnicy, zamykając lokal, chcą się pozbyć z przestrzeni publicznej, wypchnąć na margines tych wszystkich, którzy myślą inaczej niż oni. Stąd ta żarliwość i zapał.

Le Madame to nie zwyczajny klub, miejsce jakich wiele, gdzie wpada się napić piwa. To było miejsce spotkań gejów, feministek, anarchistów, obrońców wolnej Czeczenii i kogo tam jeszcze. Tutaj awangardowi artyści wystawiali swoje sztuki, tu toczyły się całonocne dyskusje o polityce i równości. Dla wielu osób Le Ma była symbolem intelektualnej wolności, pluralizmu i tolerancji. Inni widzieli w niej siedlisko zgnilizny moralnej i plugastwa. Nie było obojętnych. Kontrowersje wzbudzało wszystko, włącznie z osobą właściciela.

Nie dość, że gej, to jeszcze Mulat, "osoba będąca przynajmniej w połowie narodowości niepolskiej" - jak określiła Krystiana Legierskiego posłanka LPR, Anna Sobecka.

- Chyba nie może być gorzej, nie? - unosi brwi Krystian i uśmiecha się nieco ironicznie. Dzieciaki w Koniakowie, gdzie urodził się jako nieślubne dziecko w katolickiej rodzinie, najpierw krzyczały za nim

"Murzyn", ale potem wszyscy przywykli. A on szybko zrozumiał, że z takim bagażem inności na plecach musi pracować trzy razy więcej niż "normalny". Albo wybije się, albo go zadziobią. Zamiast do zawodówki, jak większość kolegów, poszedł do liceum, w 2002 roku skończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim, miał robić doktorat. Tylko, mówi, brakowało mu przestrzeni. Zaraz po studiach pojechał do Londynu rozejrzeć się trochę po świecie. Po trzech miesiącach wrócił do Polski i postanowił sam stworzyć przestrzeń wokół siebie. To była Le Madame i ludzie, którzy tam przychodzili. Bardziej właśnie to, mówi, niż biznes. Bo pieniądze zarabia w swoich innych dwóch klubach - dyskotekowym M25 i gejowskim Tomba Tomba.

Miejsce pod Le Ma znalazł w 2003 roku razem z Elą Solanowską, przyjaciółką z czasów studenckich. Wzięli kredyt, trochę pieniędzy dali rodzice. Hala przy Koźlej 12 była pusta od miesięcy. Nikt nie chciał pofabrycznego, zdezelowanego molocha (prawie 500 metrów kwadratowych), gdzie za czasów komuny produkowano podsłuchy dla MSW i czujniki do czołgów. Znajomi pukali się w czoło.

- W odnowienie tego miejsca trzeba w ładować miliony - mówili. Patrzyli na Krystiana i Elę jak na dzieciaki, które porwały się z motyką na słońce. A oni byli zachwyceni. Widzieli kluby w Kopenhadze, Berlinie, Londynie i byli pewni, że właśnie tu, przy Koźlej, uda się stworzyć coś nietypowego i przyciągającego.

Zajęli trzy piętra. Na górze ulokowali się Zieloni 2004 - Legierski do nich należy. Piętro środkowe to duży hol z ustawionymi pod ścianami łóżkami i drewniammi skrzynkami zastępującymi stoły: odrapane ściany, betonowa podłoga, pełna dekadencja. Typowy chill-out, miejsce odpoczynku, rozmów przy piwie i wegetariańskich tostach.

Podziemia klubu służą do zabawy. Jest duża sala do tańca, na której DJ-e na winylach, wygrywają nowe brzmienia (raz w miesiącu za DJ-skimi sterami zasiadają kobiety, grają tylko dla kobiet).

Wiadomość o nowym ciekawym klubie szybko się rozeszła. Znajomi przyprawadzają do Le Ma znajomych, ci kolejnych. W awangardowo-intelektualnym światku wypada bywać. Kinga Dunin, Grzegorz Jamna, Kazimiera Szczuka, Marysia Seweryn... Chętnie przesiaduje w Le Ma Marcin Meller, redaktor naczelny "Playboya", dystansujący się od ruchów gejowsko-lesbijskich i feministycznych. Mówi, że kiedy pierwszy raz tu zajrzał, poczuł się jak w Paryżu albo jak w jednej z klimatycznych krakowskich knajp.

- Nietypowy wystrój, fajna atmosfera, inne twarze. Mała dawka plastiku - ocenia. I dodaje, że nic nie poradzi, że ludzie, z których poglądami się nie identyfikuje, stworzyli fajne miejsce, do którego po prostu chciało się przychodzić.

Bywali tu też politycy. Głównie lewicowi, Magdalena Środa, Izabela Jaruga-Nowacka, Wojciech Olejniczak. Marek Borowski na inauguracji kampanii wyborczej do Sejmu (Socjaldemokracja startowała z Zielonymi z jednej listy) jeździł po klubie rowerem. Jego zderzenie z krzesłem pokazały wszystkie telewizje. Ale bawił się też tutaj Andrzej Urbański z PiS, dziś szef Kancelarii Prezydenta. Dwa lata temu na imprezie z okazji żydowskiego święta Purim, organizowanego przez La Ma razem z ambasadą Izraela i gminą żydowską, szalał na parkiecie w wielkim kapeluszu na głowie.

Ale wkrótce po otwarciu klubu zaczęły się kłopoty. Na sąsiedztwo Le Ma zaczęli uskarżać się sąsiedzi z mieszkaniowej Wspólnoty Freta-Koźla. Wzywali policję - że muzyka jest za głośna.

- A potem kopulują na maskach samochodów, piją piwo w bramach i palą papierosy. - mówi dziś jedna z sąsiadek Le Ma. Anonimowo. Boi się, że "ci geje" w zemście porysują jej samochód albo wybiją okno. Pani w średnim wieku jest jedną z tych osób, które słały do sądu pozwy przeciw klubowi i Legierskiemu. W sumie było ich siedem, wszystkie o zakłócanie spokoju. Wokół klubu biegali specjaliści i mierzyli decybele. Okazało się, że hałas mieści się w granicach normy. Pozwy oddalono. Ale nie tylko o głośną muzykę chodziło.

Sporo emocji budziła wśród ludzi pogłoska o istnieniu darkroomu, zaciemnionego pokoju, z którego korzystają pary pragnące intymności. Takie pokoje są standardem w zachodnioeuropejskich klubach dła gejów, lecz u wielu osób mogą budzić oburzenie i niesmak. - Tam odbywały się homoseksualne orgie - mówił Krzysztof Bosak z LPR, lider Młodzieży Wszechpolskiej, kiedy w miniony poniedziałek przyszedł pod klub. Czy tak było. - W darkroomie nie ma kamer. - Totalna bzdura - kwituje Krystyna Kofta, bywalczyni klubu. I dodaje, że nie zauważyła w Le Ma żadnej, nawet małej orgietki - ani homo-, ani heteroseksualnej. Ale ona, przyznaje, do darkroomu nie chodziła.

- Tam była Sodoma i Gomora - opowiada jeden z okolicznych mieszkańców. - Ćpali jakieś świństwa, potem chodzili w amoku. Po jedną taką przyjechała kiedyś karetka pogotowia, bo nie mogła ustać na nogach.

Krystian Legierski przyznaje dziś, że towarzystwo klubu mogło być uciążliwe i po prostu denerwować. Zwłaszcza starsze osoby.

Chociaż wśród sympatyków Le Ma jest 88-letni Zygmunt Szulc, emerytowany inżynier. - Tłumaczyłem sąsiadom, że jak sami nie mogą się już seksować, niech chociaż pozwolą innym - śmieje się i dodaje, że tu przychodziła dobra młodzież. Mieli swoje miejsce, gdzie mogli się wyszaleć i wygadać. I wielka szkoda, że w papierach klubu nie wszystko grało.

Krystian Legierski i grupa obrońców Le Madame są przekonani, że papiery były tylko pretekstem dla prawicowego Zarządu Miasta Warszawy, aby pozbyć się z centrum wrogiego ideologicznie klubu. Jednak według magistrackich urzędników, a także w świetle prawa sprawa wygląda inaczej.

Kiedy w 2003 roku Legierski wziął się za urządzanie klubu, pomieszczenia przy Koźlej 12 wynajął nie od miasta, a od Przedsiębiorstwa Doświadczalno-Produkcyjnego Elektronicznej Aparatury Pomiarowej Eureka. Bezterminowo, za 4,2 tys. zł miesięcznie. Tyle że rok później prawomocnym wyrokiem sądu Eureka straciła prawo do budynku.

Jak mówi Agnieszka Maciejowska, rzecznik prasowy dzielnicy Warszawa Śródmieście, walka miasta z firmą trwała od 1994 roku. - Nie dość, że zajmowała budynek bezprawnie, to jeszcze innym podnajmowała lokale - dumaczy Maciejowska.

Mając taki wyrok w kieszeni, miasto wypowiedziało umowę Le Madame i uzyskało sądowy nakaz eksmisji. Pierwszy raz komornik przyszedł do klubu w marcu 2005 roku, ale na skutek protestów klubowiczów władze miasta wycofały się z eksmisji. Pojawiła się szansa, że jakoś się dogadają. Miasto postawiło warunki: Le Madame ma przekształcić się w stowarzyszenie typu non profit, dogadać ze wspólnotą mieszkaniową i uzyskać zgodę inspekcji budowlanej na prowadzenie działalności gastronomicznej. Wtedy będzie można wrócić do rozmów o podpisaniu umowy o najem.

- Przekształciliśmy się w Stowarzyszenie Le Madame i przez rok zabiegaliśmy o ustalenie warunków umowy. Odsyłano nas od urzędnika do urzędnika - mówi Krystian Legierski. W końcu usłyszeli, że przed wyborami nikt się sprawą nie zajmie.

Załagodzili konflikt ze wspólnotą (zjednoczyła ich pogłoska o zamiarze utworzenia przy Koźlej pasażu usługowo-handlowego), ograniczyli działalność komercyjną i postawili na kulturę.

W Le Madame ciągle coś się działo. Kasia Szustow (ksywka Szustoff lub Szu) została dyrektorem artystycznym klubu. Pisze pracę magisterską z wiedzy o teatrze na warszawskiej Akademii Teatralnej. To dzięki niej w ubiegłym roku odbyło się w klubie 60 premier teatralnych. Między innymi słynna "Miss HIV". W Le Ma wystąpił popularny w Londynie Wotever Club. w którym grają same osoby transseksualne. Na kwiecień tego roku zaplanowano trzydzieści spektakli teatralnych.

- Nigdzie nie było takiej atmosfery i energii jak tu - ocenia Ewa Kasprzyk, która wystawiała tu monodram Pedro Almodóvara "Patty Diphusa". - Inny klimat, inni ludzie - mówi. Kiedy złamała nogę i chodziła o kulach, dyrektor teatru Rozmaitości powiedział jej, że nie chce kaleki na scenie. U Legierskiego zagrała na wózku inwalidzkim. - Wyszła w tym spektaklu zupełnie nowa jakość - śmieje się.

Spektakle, promocje książek (np. wydawnictwo W.A.B. zorganizowało tu dwudniową debatę na temat twórczości kontrowersyjnego, najsłynniejszego współczesnego pisarza francuskiego Michela Houellebecqa, autora m.in. "Cząstek elementarnych" "Platformy", "Poszerzenia pola walki"), wystawy...

I gorące dyskusje, bo w Le Ma sztuka mieszała się z polityką. Na spotkaniach POLITYKOFF przedstawiciele młodzieżówki LPR-u rzucali się do gardła tym z Zielonych, a na sofach w holu klubu dziewczyny z Porozumienia Kobiet przygotowywały swoje Maniły. Ale nie tylko.

Tydzień po śmierci Jana Pawła II w klubie odbyło się spotkanie księży, katolickiej młodzieży, ateistów, gejów i feministek. Rozmawiali o przemijaniu, o wielkich słowach i nadziejach.

Swoje spotkania mieli tu rodzice dzieci autystycznych, Mistrzowska Szkoła Andrzeja Wajdy, Instytut Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, kulturalne Stowarzyszenie Pro Varsovia. Stowarzyszenie Drama. Za darmo. - Krystian dawał miejsce każdemu, kto chciał zrobić coś fajnego - mówi Magda Mosiewicz z Zielonych.

W styczniu tego roku dostali wezwanie do dobrowolnego opuszczenia w ciągu 30 dni lokalu przy Koźlej. - Od roku zajmowali budynek bezprawnie, poza tym nie płacili czynszu - tłumaczy Agnieszka Maciejewska. A Legierski pokazuje pisma słane do urzędu. Między innymi to z 21 czerwca 2005 roku, w którym prosi o ustalenie wysokości czynszu, bo nie wie, ile i komu ma płacić. Zostało bez odzewu. Krzysztof Wojdak, p.o. dyrektor Zakładu Gospodarki Nieruchomościami, tłumaczył prasie, że nie naliczali czynszu, bo obawiali się, że wystawianie faktur zalegalizuje najem, a klub nie spełnił wszystkich warunków - nie udało mu się załatwić zgody nadzoru budowlanego.

Dlatego na poniedziałek 27 marca wyznaczono termin eksmisji, a właścicieli Le Madame obciążono 400 tysiącami złotych kary.

Wieść o planowanej eksmisji rozchodzi się błyskawicznie. W poniedziałek 27 marca rano na komornika czeka w klubie kilkaset osób. Ludzie znani z pierwszych stron gazet (Kazimiera Szczuka, Ewa Kasprzyk, Marcin Meller, Marek Borowski z SDPL, Wojciech Olejniczak z SLD, Paweł Śpiewak z PO) i zwyczajni zjadacze chleba. Kilkaset osób. Postanawiają - będą bronić Le Ma. Ktoś przygotowuje wielką płachtę papieru z napisem "Strajk okupacyjny". Komornik odchodzi, a Mirosław Kochalski, komisarz Warszawy, zawiesza eksmisję i nakazuje ponowne przeliczenie długu.

Do Le Ma ściągają ludzie z Polski. Taszczą śpiwory i torby z jedzeniem. Atmosfera przypomina piknik. Zapycha się skrzynka e-mailowa klubu. "Wytrwałości. Olsztyn z Wami" - pisze Marcin Strębski. "Nie dajcie się urzędniczej nędzy moralnej! Nie pękajcie! Polska młodzież patrzy dziś na Was! Wrocław z Wami!" - e-mailuje Robert Jezierski. "Śląsk z wami!" "Białystok z Le Madame!!!".

Padają słowa o politycznej cenzurze i o tym, że trzeba bronić wolności.

Politycy prawicy mówią jednak głównie o sprawach finansowych. Zdaniem Artura Zawiszy, posła PiS, zamknięcie Le Madame jest decyzją czysto administracyjną i nie ma w niej złej woli polityków.

- Jestem osobiście przeciwny klubowi Le Madame dlatego, że dzieją się tam rzeczy brzydkie - tłumaczy. Ale zaraz dodaje, że jeżeli Le Madame znajdzie inny lokal i będzie tam przebywał w majestacie prawa, nikt nie będzie go likwidował. Czy to jego słowo, czy tylko słowa?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji