Artykuły

Katarzyna Z. Michalska: Nikomu nie przyznałam się, kim jest moja matka

- Mama często się martwi, że z powodu jej zawodu i braku czasu jako dziecko miałam jakieś deficyty. Wcale tak nie uważam, moje dzieciństwo było fantastyczne - mówi Katarzyna Z. Michalska, aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Mama wiecznie się spieszyła. Biegła, ciągnęła mnie za rączkę i prosiła: córeczko, teraz trzy kroczki szybciutko, a potem trzy wolno. Ciągle była gdzieś spóźniona.

Wolałam chodzić do teatru niż do przedszkola. Czasem rodzice podrzucali mnie do gabinetu Stasia. Na "ty" przeszliśmy dopiero po jego śmierci. Wcześniej był dla mnie dziadkiem. Siedziałam w jego dyrektorskim fotelu i mogłam robić, co chcę. Dorośli zawsze mieli do mnie zaufanie.

Wiedziałam, że moja rodzina różni się od innych. Koleżanki nie mogły wieczorem oglądać "Z Archiwum X", bo rodzice im zabraniali. Moi byli w tym czasie w teatrze. Zostawałam sama w domu, włączałam telewizor i umierałam ze strachu. Uwielbiałam to uczucie.

Kiedy na studiach zaczęłam grać w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, nikomu nie powiedziałam, kim jest moja mama. Dopiero po dwóch latach ktoś skojarzył, że jestem córką aktorki Doroty Kolak.

Na scenie występowali też mój tata, Igor Michalski, dziadek - Staś Michalski i babcia - Sabina Mielczarek.

Musiała mnie przekupić

Pierwsze mieszkanie na Piastowskiej, naprzeciwko falowca, było dość przerażające. Wszędzie biegały karaluchy, a na klatce śmierdziało kocimi sikami. Miejsca było malutko, mój pokój oddzielała od kuchni szyba, dzięki temu mogłam podglądać, jak mama gotuje. Obiad był zawsze, choć niektórzy dziwili się, że taka aktorka, a przy garach stoi. Kiedy mamy nie było w domu, zostawiała mi karteczkę, że zupa jest w garnku, a drugie danie mam sobie odgrzać w piekarniku. Potem przeprowadziliśmy się na Chełm, rodzice mieszkają tam do dziś.

W domu rodzice często rozmawiali o teatrze, zdarzały się kłótnie, kiedy pracowali razem. Przychodziły do mnie koleżanki, a mama w pokoju obok głośno do siebie gadała, bo uczyła się tekstu. Musiały czuć się dziwnie, dla mnie była to najnormalniejsza rzecz. Potem mama prosiła mnie o pomoc: musiałam czytać kwestie innych postaci, a ona mówiła swoją rolę. W końcu miałam dość i musiała mnie przekonać przekupstwem. Dostawałam dziesięć złotych za powtórzenie z nią tekstu. Niby się przed tym wzbraniałam, ale lubiłam te nasze wspólne chwile.

W domu był podział na złego i dobrego policjanta. Mama pilnowała dyscypliny i mojej gry na skrzypcach. To było dość traumatyczne przeżycie, bo byłam trudnym uczniem. Kiedy po raz kolejny oznajmiłam, że czegoś się nie da zagrać, mama wściekła się tak, że złamała na mojej głowie smyczek. Po prostu straciła wytrzymałość na dziecko. Za chwilę mnie przeprosiła, dziś obie się z tego strasznie śmiejemy.

Dobrym policjantem był tata. Znajomi mówili na niego "ojcomać". On sam twierdził, że gdyby mógł, to karmiłby mnie piersią. Podobno jak byłam mała i płakałam, to uspokajałam się zawsze, gdy brał mnie na ręce.

Mama często się martwi, że z powodu jej zawodu i braku czasu jako dziecko miałam jakieś deficyty. Wcale tak nie uważam, moje dzieciństwo było fantastyczne.

Wąż boa w rekwizytorni

Garderoba mojego dziadka Stasia przypominała jaskinię albo escape room. Czego się nie dotknęło, uruchamiał się jakiś ciąg tajemnic. Wszystkie ściany, podobnie jak większość teatru, były w boazerii. Wisiały tam zdjęcia, pocztówki, podziękowania i dyplomy. Pamiętam list od Stanisława Tyma, zdjęcie dziadka w reprezentacji Polski juniorów w koszykówce i sportowe proporczyki. Oprócz tego były tam telefon, kuchenka, czajnik. Jako jedna z niewielu ta garderoba miała własną łazienkę. Niewiarygodne, jak całe życie człowieka można zamknąć w takim małym pokoiczku.

W teatralnym bufecie, który był jednym z moim ulubionych miejsc, wisiała chmura dymu z papierosów. Wiecznie ktoś krzyczał: - Kasia, wyjdź stąd, nie wdychaj tego! Jak mogłam nie wchodzić, skoro tam było najweselej? Swoje stałe fotele mieli w bufecie Ryszard Ronczewski, Jerzy Łapiński, no i mój dziadek Stachu. Chowałam się po drugiej stronie bufetowego okienka, u pani Krysi albo Wandy, które pozwalały mi bawić się w sprzedawcę. No i tam tego dymu było trochę mniej.

Nikt się nie przejmował tym, żeby nie kląć przy dziecku. Dziś powiedzieliśmy, że to niewychowawcze, ale rodzice mi ufali. Nigdy nie przeklinałam w szkole. Miałam jasny podział, że to jest fascynujący świat dorosłych, artystów, a ja mam swój własny, w którym pewnych rzeczy nie można powtarzać.

Biegałam po malarni, kiedy jeszcze nie była sceną teatralną i czuć było tam zapach farb i lakierów.

Długo przesiadywałam w rekwizytorni, zwłaszcza kiedy w spektaklach grały zwierzęta. Pamiętam żółwia, który występował w "Arkadii" z moją mamą, i węża boa wypożyczonego z oliwskiego zoo, zamkniętego w dużym terrarium. W rekwizytorni zawsze coś się działo, a ja miałam dużo niecodziennych zabawek.

W podstawówce w teatrze bywałam prawie codziennie. Uczyłam się w szkole muzycznej na ulicy Gnilnej, po lekcjach zamiast do domu szłam prosto na Targ Węglowy.

Wakacje z siekierą

Na wakacjach rodzice pozwalali mi bawić się siekierą i patroszyć ryby. Miałam wtedy może siedem lat. Kiedy podrosłam, sto razy bardziej wolałam wyjeżdżać na biwaki z mamą i tatą niż na obozy z młodzieżą.

Niewiarygodne, ale byliśmy w stanie spakować się do malucha na dwa albo trzy tygodnie urlopu. Jechaliśmy nad Jezioro Kielskie koło Bytowa. Tam czekały już na nas zaprzyjaźnione rodziny, między innymi Janusza Stokłosy. Tak się złożyło, że wszyscy mieli córki, a ja byłam z nich najmłodsza. Rozbijaliśmy namioty, dorośli budowali kuchnię, ktoś przywoził ze sobą blat do stołu, ktoś stawiał wędzarnię z cegieł. Klimat był niepowtarzalny.

Najlepszą zabawą były pokazy mody. Wszystkie mamy siedziały przy stole z kieliszkiem wina i przez kilka godzin patrzyły, jak wychodziłyśmy z dziewczynami z namiotu ubrane w coraz to inne zestawy ciuchów. Cierpliwie nas obserwowały i komentowały: - Zobacz, jaki ona ma świetny gust. Albo: - Kasia bardzo dobrze się rusza.

Ciągle żal mi syrenki

Rodzice starali się jak mogli chronić mnie przed teatrem. Myśleli, że jak zabronią mi grać, to nie będę się tym interesować. Mylili się.

W spektaklu "Piotruś Pan" w Teatrze Wybrzeże wystąpiło kilkoro znajomych dzieci aktorów. Marzyłam o tym, żeby zagrać jedną z syren. Mama jednak się nie zgodziła. Nie pamiętam już, jakich argumentów użyła. Spłakałam się, ale nie wpadłam w histerię. Długo jednak nie mogłam jej tego zapomnieć. Prawdę mówiąc nawet teraz, kiedy o tym mówię, jest mi trochę żal tej syrenki.

Udało mi się za to zagrać w "Hanemannie", choć i tym razem rodzice mieli opory. Przeważyło chyba zaufanie do reżyserki, Izabeli Cywińskiej. To był moment, kiedy teatr był w remoncie, w kieszeniach sceny strasznie wiało, na widowni podczas prób był jeszcze beton. W przedstawieniu zagrał prawie cały zespół, było tysiąc rekwizytów, bardzo trudna scenografia. A ja byłam szczęśliwa, że w końcu wyszłam na na scenę.

Aktorstwem zaraziłam się trochę później. Kiedy chodziłam w liceum, Anna Augustynowicz szukała dziewczynki do zagrania w Teatrze Telewizji, w sztuce "Agnes". Byłam nastolatką, nosiłam stały aparat na zębach. Role w tym przedstawieniu mieli też moi rodzice. Przedstawienie było trudne, historia opowiadała o molestowaniu seksualnym dziewczynki przez ojca. Filmowana byłam zawsze tak, żeby nie było widać mojej twarzy - kamera pokazywała albo same usta i "kaganiec", jak na aparat mówiła Ania, albo mój profil lub tył głowy. Przy całej trudności tych ustawień reżyserka wymagała ode mnie, żebym jeszcze pokazywała jakieś intencje ciałem. Wtedy po raz pierwszy poczułam, że gram, a nie tylko chodzę po scenie.

Druga mama

We Wrocławiu spotkałam moją drugą mamę. Ewelina Paszke-Lowitzsch była opiekunką mojego roku na studiach. Spotkałyśmy się też w zespole Teatru Współczesnego. Przyjeżdżaliśmy do jej domu ze studentami na ogniska, siedzieliśmy w ogrodzie i gadaliśmy. Ale była też moim osobistym spowiednikiem. Zawsze dzwonię do niej z życzeniami na dzień matki. Uważam, że jest człowiekiem, którego zesłał mi kosmos.

Moja pierwsza mama nigdy nie była o nią zazdrosna. Wiedziałam, że jak się spotkają, to natychmiast się dogadają. I tak się rzeczywiście stało. Najbardziej cieszę się z tego, że za dwa miesiące obie będą na moim ślubie.

Po kilku latach grania we Wrocławiu poczułam, że chcę wrócić do Gdańska. Powiedziałam o tym mojej mamie Ewelinie, bo mamie Dorocie nie mogłam. Najpierw musiałam wysłać list do dyrektora Teatru Wybrzeże, Adama Orzechowskiego.

To nie było zwyczajne CV. Starałam się wytłumaczyć, że teatr w Gdańsku jest jakąś częścią mnie i mojego dzieciństwa. Ale nie chodziło tylko o względy sentymentalne. Tutaj był zespół, który uważałam za fantastyczny. Podziwiałam go od zawsze, chciałam być jego częścią.

Kiedy przyjechałam do Gdańska na rozmowę, rodzicom powiedziałam, że wpadłam ich odwiedzić. Po korytarzu w teatrze przemykałam się chyłkiem, żeby nikt mnie nie rozpoznał. Dyrektor po przeczytaniu listu miał tylko jedno pytanie: czy jestem na sto procent pewna, że chcę grać w tym teatrze? Byłam.

Wróciłam do domu i powiedziałam mamie, że dostałam etat w Gdańsku. Zapadła cisza. A potem obie okropnie się wzruszyłyśmy.

Wiem, że zawsze będą ludzie, którzy powiedzą: - Ona pracuje w tym teatrze, bo tutaj gra jej mama. Czasem słyszę takie komentarze. To boli. W moim zawodzie nie jestem w stanie użyć jakiegokolwiek argumentu przeciwko takiemu oskarżeniu. Muszę po prostu wierzyć w siebie i w to, że jestem wartościową aktorką.

Cienie i blaski matki

Na scenie spotkałyśmy się pierwszy raz w "Naszych najdroższych". Miałam zastępstwo za inną aktorkę. Przygotowałam się solidnie, z kilku powodów: kochałam ten spektakl, marzyłam o pracy z reżyserem Rudolfem Ziołą no i pierwszy raz miałam zagrać z moją matką.

Na próbie poszło wszystko dobrze, ale podczas spektaklu mama tak się przejęła, że zapomniała tekstu. Była w dodatku przekonana, że to ja nie wiem, co grać, i spoglądała na mnie znacząco. Ja tylko skinęłam jej głową, że ze mną wszystko w porządku. Kiedy się zorientowała, że to ona popełniła błąd, a nie ja, zaczęła się śmiać i kompletnie się "ugotowała" na scenie. Potem wychodziłyśmy do ukłonów i akurat tak się złożyło, że stanęłyśmy obok siebie. Złapałyśmy się za ręce i strasznie mocno to przeżywałyśmy.

Ostatnio wystąpiłyśmy razem w "Wiśniowym sadzie" Anny Augustynowicz. Mama gra tam Raniewską, ja - jej córkę Anię. Te kobiety są jednak bardzo daleko od siebie, emocjonalnie i mentalnie. Ciągle czekamy na spektakl, w którym naprawdę zagrałybyśmy ze sobą.

Różnimy się. Moja matka jest tytanem pracy a ja od czasów szkoły muzycznej byłam określana słynnym hasłem "zdolna, ale leniwa". Ona jest sumienna i skupiona na jednym celu, ja łapię pięć srok za ogon. Uczę się od niej tej koncentracji w pracy.

Czasem ktoś prosi mnie, żebym pogratulowała mamie roli. Co wtedy czuję? Szczerze - jestem z niej strasznie dumna. Jej talent jest niepodważalny, nie ma innej aktorki, którą bym tak podziwiała. A jednocześnie każdą jej rolę potrafię rozłożyć na czynniki pierwsze. Ona o tym wie, słuchała moich uwag, jeszcze kiedy byłam w liceum.

Z drugiej strony - jak długo można stać w cieniu własnej matki albo ogrzewać się w jej blasku? To nie jest łatwe. Na szczęście oprócz tego, że kochamy się nad życie, jesteśmy też przyjaciółkami.

***

Katarzyna Z. Michalska - aktorka Teatru Wybrzeże, córka aktorów Doroty Kolak i Igora Michalskiego. Studiowała we wrocławskiej filii PWST w Krakowie, pracowała w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. Zagrała m.in. w "Czarownicach z Salem" w reż. Adama Nalepy, "Portrecie damy" w reż. Eweliny Marciniak i "Wiśniowym sadzie" w reż. Anny Augustynowicz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji