Artykuły

Błękitni synkowie za szybami inspektów

Było nam dane z Elą wysłuchać i obejrzeć czytania trzech spośród tych dramatów, które nagrodzone zostały w marcu. Ściśle mówiąc, dane nam były wszystkie, ale mogliśmy pozwolić sobie jedynie na część. Okazały się na tyle różne, na ile mogą być trzy czytania - o czytania dramatów nagrodzonych w II Konkursie Dramaturgicznym "Strefy kontaktu" we Wrocławskim Teatrze Współczesnym pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Największe nadzieje wiązaliśmy z tekstem, którego fragment zainscenizowany przy okazji konkursowej laudacji najbardziej nam zapadł w serce. Trudne relacje między rodzeństwem wydają się jednym z najbardziej powszechnych i stosunkowo rzadko w literaturze pięknej podejmowanych tematów. Jednak "Albo umrzeć" Magdaleny Tulli okazało się historią zasadniczo o czymś innym. Wstydliwa wojenna przeszłość babci zdawała się ciążyć na tym, jak funkcjonowała cała rodzina ("Za dużo było tej niewygodnej przeszłości. Zabrakło miejsca na twoje własnej życie"). Faworyzowanie brata kosztem siostry miało też przyczynę starannie ukrywaną przed nim samym. Fakt, że to ona, ta, której najbliżsi wyznaczyli rolę ofiary, odniosła życiowy sukces, a on, obdarzany w testamentach pokaźnymi spadkami, wciąż popadał w finansowe tarapaty, jeszcze bardziej skomplikował ich wzajemne relacje. Gdyby nie to, że zmarła ich ciotka, a w drzwiach zatrzasnął się zamek, nigdy nie doszłoby do tak długiej i intensywnej rozmowy, pełnej wspomnień, wzajemnych pretensji, a nawet agresji fizycznej.

Czytanie w dusznej sali Instytutu Grotowskiego w zabudowaniach przylegających do wrocławskiego Ratusza raczej nie zasłużyło na miano performatywnego. Brakowało wszystkiego: mimiki i pantomimiki, scenografii, rekwizytów (a przecież rodzinne fotografie obecne były przez wszystkie sceny z wyjątkiem ostatniej, najkrótszej), jakiejkolwiek dynamiki światła czy muzycznego tła. Co więcej, aktor czytał bez emocji i tak, jakby nie oswoił się wcześniej z tekstem, niekiedy wręcz źle pauzując kwestie. Aktorka wkładała więcej serca w swoją rolę, jednak i tutaj mieliśmy do czynienia jedynie z intonowanym odczytaniem. Jedynym elementem performatywnym, jaki dostrzegłem, było przez nią zmarszczenie nosa, gdy jej dramatyczny brat zasugerował, żeby sprawdziła, czy jej go nie złamał (nie mógł, bo nie zamachnął się performatywnie). Aż dziw, że pomimo tak ograniczonej scenicznej ekspozycji tych intensywnych wymian zachowały one sens i głębię. Zapewne dzięki temu, że oboje artyści czytali głośno i wyraźnie. Umknęły nam jedynie pojedyncze słowa.

Zupełnie inny charakter miało czytanie dramatu "Nie ma" Maliny Prześlugi. Spotkało nas miłe zaskoczenie, bo całość okazała się o wiele lepsza, niż dwie sceny zagrane przez inną ekipę podczas uroczystości ogłoszenia werdyktu parę miesięcy wcześniej. Aktorzy legnickiego teatru najwyraźniej polubili swoje role, bo to, co pokazali stanowiło właściwie gotowe przedstawienie. Wystarczy, aby nauczyli się swoich ról na pamięć zamiast czytać je z nośników elektronicznych (jak wynikało z dyskusji wieńczącej czytania, był to przemyślany zabieg reżyserski, a jedynie najbardziej konserwatywna postać - grabarz, czytał z wydruku). Znakomity, obnażający stereotypy dotyczące wsi i pretensjonalne traktowanie rozwoju osobistego, tekst Maliny Prześlugi, skrzył się nietuzinkowym humorem i smakowitymi cytatami z brukowców, cieszył ucho przyjemną melodią kwestii, a umysł - konsekwentnym zapętleniem intrygi. Byłaby wielka szkoda, gdyby pan Jacek Głomb nie zdecydował się włączyć tego spektaklu do repertuaru Modrzejewskiej. Świetnemu aktorstwu (wyróżnić można Małgorzatę Urbańską w roli nieżyjącej matki) towarzyszyły takiejż jakości pomysły inscenizacyjne: inspektowe okna służące nie tylko za drzwi, lecz i za trumny, smycz wiążąca córkę z nieżyjącą matką, a także wielokondygnacyjny chór raz po raz raczący ludowymi przyśpiewkami. A wszystko to wokół oryginalnego, dobrze się słuchającego tekstu. Na Scenie na Strychu we Współczesnym wypadło to naprawdę dobrze, a reakcja widowni nie pozostawiła wątpliwości, że jury podjęło trafną decyzję (I nagroda ex aequo), reżyser (Paweł Kamza) został celnie wyznaczony, a we właściwe miejsce, z należytym przygotowaniem i z właściwą scenografią przyjechali właściwi ludzie.

Wydarzeniem, na które ze strychu w pośpiechu schodziliśmy, a inni zjeżdżali windą, był "Doppelganger" (I nagroda ex aequo). Widownia Dużej Sceny pękała w szwach zapewne dlatego, że monodram czytał aktor znany szerszemu odbiorcy z telewizji i kina. Odwrócony plecami, lecz o twarzy dzięki wcześniejszemu nagraniu widocznej na ogromnym ekranie w głębi sceny, czytał dramat Sandry Szwarc tym swoim pięknym głębokim, odrobinę nosowym głosem. Tekst był trudny, pogmatwany, nieco zbyt ozdobny i jakby celowo archaizowany na jakiś neoromantyczny, ale dobór lektora sprawił, że słuchało się z przyjemnością. Czym w hard rocku Ozzy Osborne, czym w rocku Freddy Mercury, tym w polskim aktorstwie Adam Ferency. Nawet gdyby czytał książkę telefoniczną, to i tak nie byłoby szkoda czasu poświęconego na słuchanie. Oddajmy jednak sprawiedliwość autorce. Tekst o bliźniakach, choć trudno po jednokrotnym wysłuchaniu go sensownie streścić, miał zapewne wiele aspektów, a jego głębia wykraczała poza bieżący kontekst polityczny, jednak skojarzenia z polską współczesnością były aż nadto oczywiste (choćby "telefon przed śmiercią"). "Gdzie jest ciało mojego brata?", pytał protagonista. "Ojczyzna nasza, Ojczyzna", wołał. "Sztuczność i sztuczka taka mogła wyjść ze mnie na zewnątrz", dzięki muzycznie wykształconej laureatce bawił się brzmieniami. "Pisk żałobny, wielopoziomowy, tworzyli ludzie na ulicy", relacjonował.

W surowej reżyserii Jacka Poniedziałka pojawiała się muzyka fortepianowa, po obu stronach sceny widniały płótna z czymś, co przypominało czerwone szramy, a filmowa twarz Ferencego w późnym stadium czytania pojawiła się w dwóch częściach nieco makabrycznie nachodzących na siebie. Z ekranów po obu stronach sceny można było czytać głoszony przez aktora tekst, a nawet docenić, jak z pomyłki nie tylko wybrnął obronną ręką, lecz jeszcze uczynił atut. Pozbawiony interpunkcji i wielkich liter strumień stanowił wyzwanie dla interpretatora, ale - jak dowiedzieliśmy się ze spotkania z twórcami - wersja na papierze na tyle przekonała późniejszego jej wygłosiciela, że ten pozyskał do reżyserii kolegę po fachu. Pomysł Poniedziałka z siedzeniem tyłem do widowni został zaakceptowany przez odtwórcę roli kamerdynera z "Niani". Dopiero przy ostatnich kwestiach, zobaczyliśmy jego twarz, tym razem w poważniejszej roli. Gdy mówił: "Ziemię spaloną zostawialiśmy za sobą i wiedzieliśmy, że to jest dobre", już nikt, a przynajmniej nikt o liberalnych poglądach, nie miał wątpliwości, o których bliźniaków chodziło.

Trzy czytania, jakże różne, w krótkim czasie pokazały, że teatr, także w swojej niepełnej formie, oferuje możliwości, które łatwo podchwycić, łatwo też zaprzepaścić. Teksty dramatów stanowią dla aktorów szansę, ale zlekceważone przeradzają się w mniej niż słuchowisko. Zrozumiane, dopieszczone i wypróbowane, w dobrej reżyserii potrafią zatętnić życiem i wzbudzić szczery zachwyt. Trudno wypowiadać się na temat dwudniowych czytań jako całości, nie doświadczywszy ich w komplecie, lecz te z 4 czerwca z pewnością zapamiętane zostaną jako mocne i pozytywne teatralne doświadczenie. Choćby z tego powodu "Strefy kontaktu" zasługują na kontynuację.

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Czytania dramatów nagrodzonych w II Konkursie Dramaturgicznym STREFY KONTAKTU

Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego

Wrocław, 3 - 4 czerwca 2017 r.

Na zdjęciu: "Doppelganger".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji