Artykuły

Aktorska matematyka uczuć

- Jeśli przyzwyczaimy widzów do niższego poziomu - kiedyś zaczną nam dyktować warunki, staniemy się zakładnikami złego artystycznego kompromisu - mówi WOJCIECH MALAJKAT, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Jacek Cieślak: Czy hamletowskie pytanie "Być albo nie być", które wygłaszał pan na deskach Teatru Studio przed dwudziestu laty, z dzisiejszej perspektywy bezrobotnego Gawlika - w tej roli oglądamy pana w serialu "Codzienna 2 m. 3" - nie wygląda na niezrozumiały kaprys?

WOJCIECH MALAJKAT: Nadal je sobie zadaję, i na co dzień, i w Teatrze Narodowym w "Hamlecie" Wyspiańskiego...

To pytanie o to, jak aktor może podołać dwóm skrajnie różnym rolom, czy przypomina komórkę do wynajęcia, hotel na godziny -czy może ma na usługach groźnego portiera o wyrobionym smaku, który nie wpuszcza za próg złego towarzystwa?

Nie mam wrażenia, żebym się sprzedawał tanio. Scenariusz do tego serialu ujął mnie specyficznym poczuciem humoru. Nie był jednym z wielu do siebie podobnych, tak bym przynajmniej chciał. Do tej pory nie występowałem w telenowelach, właśnie dlatego, że przebierałem w propozycjach. Po latach współpracy z moim byłym dyrektorem, wielkim artystą i przyjacielem Jerzym Grzegorzewskim, kapitał, który zbijałem przez dwadzieścia lat - procentuje. Wszystko, co gram, jest przefiltrowane przez to doświadczenie.

Występując w bardzo wyrafinowanych spektaklach, rozmawiał pan z Jerzym Grzegorzewskim o obecności aktora w lżejszych, popularniejszych formach?

Nie było nigdy powodu. Zdaję sobie sprawę z różnicy między rolami Tartuffe'a i Gawlika, ale traktuję tę różnorodność jako wyzwanie, sposób na sprawdzenie się. W klasyce nie ma problemu z jakością materii, próbą metalu - zawsze jest to szlachetny dzwon. Ale czy uda się stworzyć Gawlika z podobnego kruszcu - jest tylko i wyłącznie kwestią mojej ciężkiej pracy. Nie ułatwiam jej sobie. Dlatego nie czuję przepaści między wieczorem z "Tartuffe'em" w Narodowym a porankiem na planie filmu telewizyjnego. Schizofrenia mi nie grozi.

A które doświadczenia z pracy z Grzegorzewskim są dla pana najważniejsze?

W aktorstwie nic nie powinno być oczywiste, banalne. To kwestia szacunku dla siebie i dla widowni. Trzeba jej dawać do rozwiązania zagadki. Rzucanie ochłapu nie ma sensu. Oczywiście są i tacy, którzy go przełkną bez zastanowienia, ale jeśli przyzwyczaimy widzów do niższego poziomu - kiedyś zaczną nam dyktować warunki, staniemy się zakładnikami złego artystycznego kompromisu.

Były spektakle Grzegorzewskiego, które dawały wielką satysfakcję, ale przez część nie można było przebrnąć. Jako aktor nie miał pan podobnych doświadczeń?

Zdarzały się momenty podczas prób, kiedy nie nadążałem, ale nie było przedstawień, których nie rozumiałem. Wystarczyło zapytać o niektóre znaczenia. Być może publiczność miała mniejszy komfort. Ale miłość do Grzegorzewskiego była tak wielka, że jego publiczność i jego aktorzy wybaczali mu nadmierną zagadkowość. Należałem do kręgu wtajemniczonych i mam poczucie, że artysta - a aktor przecież czasami bywa artystą - powinien mieć tajemnicę. Kiedy staje się nazbyt przystępnym kolegą, widz podczas spektaklu zaczyna myśleć o niebieskich migdałach, w domu odchodzi od telewizora, by zrobić herbatę, rozmawia przez telefon lub czyta gazetę - a na ulicy takiego aktora zaczepi i poklepie po ramieniu. Na taką łatwą znajomość się nie zgadzam.

I jak pan reaguje na próby zakolegowania się na ulicy?

Nie wiem, co bym zrobił, gdyby zdarzyła się taka próba, ale nikt do mnie nie podchodzi. Może ludzie czują moją potrzebę budowania dystansu.

Wróćmy do pierwszego pytania -czy Hamlet może się dziś spotkać z Gawlikiem, czy to są dwa odrębne światy?

Od tysięcy lat wiadomo, że życie człowieka zaczyna się od narodzin, a kończy je śmierć, po drodze zdarza się dobro i zło, miłość i nienawiść. I Hamletowi, i Gawlikowi scenarzyści skomplikowali życie. Spokojnie mogą się spotkać ze sobą.

W niektórych teatrach upraszcza się klasyczne teksty, mówi językiem ulicy i elektronicznych mediów.

Kiedy gramy "Wesele" w Narodowym, dramat napisany przecież po polsku, wydaje mi się, że część widowni z trudnością go odbiera, a niektórzy w ogóle nie rozumieją. Czasem zadaję sobie pytanie, czy w takiej sytuacji warto jeszcze wystawiać Wyspiańskiego. Ale na widowni są komplety. Ludzie, choć nie wszystko pojmują, chcą przychodzić. To jest silniejsze od nich. Teraz gramy "Tartuffe'a" przetłumaczonego przez Jerzego Radziwiłowicza jedenastozgłoskowcem, ale na współczesną polszczyznę - wszystkie słowa są zrozumiałe. Widzę zasłuchane twarze. Wygląda na to, że opowiadać o człowieku można na różne sposoby, w różnych konwencjach. Teraz przeżywamy w polskim teatrze moment, kiedy trzeba wszystko uaktualnić, podać w prowokujący, agresywny sposób. Prawdopodobnie - jak każda moda - to przeminie. Dlatego trzeba mieć do czego w takich momentach wracać. Klasyka przetrwała najtrudniejszą próbę - czasu. Jak się znudzimy nowościami, wracamy do niej.

Grając klasykę, czuje pan euforię?

Egzaltacja jest mi obca. Być może to również spadek po moim mistrzu Grzegorzewskim. Poza tym jestem w zawodzie dwudziesty rok.

To znaczy, że wyrósł pan z takich ról jak Hamlet?

Jeżeli zagrałem go z egzaltacją, to był błąd młodości. Miałem 22 lata. Hamlet powinien być wyrachowany. Powinien wszystko zaplanować.

Czy to jest również klucz do aktorstwa?

Uważam, że tak. Aktorstwo to matematyka uczuć i emocji, śmiechu i wzruszeń. Przypomina muzykę. Aktor musi wiedzieć, który klawisz ma nacisnąć i jakie uzyska brzmienie.

Emocje można zapisać jak sinusoidę?

Raczej jak partyturę. Najpierw sprawdzam ją na sobie, a kiedy przychodzi wieczór i spotykam się z widownią, niektóre gałki trzeba podkręcić. Jednak instrument musi być już nastrojony wcześniej.

Podczas spektaklu nie odczuwa pan uniesienia lub tremy?

Aktorstwo to pasja, dlatego moje uczucia są na scenie gorące, inaczej publiczność zorientowałaby się, że moja gra jest perfidią. Trema wynika wyłącznie z tego, żeby wszystko przebiegło zgodnie z planem, jak przed skokiem na bank.

To dobrze gra się chyba panu Tartuffe'a?

Dobrze, choć przecież nie mam natury szalbierza.

A jak żyłoby się panu z typami, które pan pokazywał na scenie - mizantropem i szalbierzem?

Traktuję je jako sceniczne modele. Możemy się w nich przejrzeć jak w lustrze, sprawdzić, czy mamy z nimi coś wspólnego.

Ale przecież szalbierzy i mizantropów jest w naszym życiu coraz więcej. Nie da się przed nimi uciec.

Znam ich z gazet i telewizji. Mizantropom trzeba współczuć. Jak postępować z szalbierzami? Trzeba ich wysłać do więzienia - tak jak u nas na scenie.

Pochodzi pan z Mrągowa. W Warszawie rosną pseudoamerykańskie wieżowce, a pana miasto upada. Nie boli pana taka Polska?

To bardzo smutne. Myślę, że mój teatralny świat jest miejscem swego rodzaju ucieczki. Jeśli chodzi o problemy Mrągowa, niewiele mogę jako artysta. W takich sytuacjach łatwo o sentymentalizm albo cisną się do głowy myśli w rodzaju, że podczas kryzysów i zapaści gospodarczych kulturę stawia się na szarym końcu. Nie rozumieją tego tylko ludzie wrażliwi. Oczywiście, sztuka może dać siłę do przetrwania. Ale czy dzieciom bezrobotnych rodziców, które bawią się na ulicy? Pochylę się nad nimi i co usłyszę? "O, przyjechał pan z telewizji". Mógłbym przywieźć spektakl, zagrać. Ludzie zapomną na trzy godziny, że źle się dzieje, ale potem powrócą do swoich trudnych spraw. Najważniejsze jest to, że nawet w najtrudniejszych sytuacjach ludzie potrafią zachować swoją godność. Tak jest w Mrągowie i w wielu miastach Polski, które dotknęła plaga bezrobocia. Mam tam rodziców i brata. I kiedyś do Mrągowa w końcu powrócę.

Teatry mówiące o trudnych społecznych sprawach - nic nie mogą zrobić?

Na pewno w społeczeństwie, które jest wciąż zalęknione, mogą - tak jak Rozmaitości - przełamać milczenie na tematy tabu.

A co może aktor Wojciech Malajkat?

O, mój Boże! Nie wyznaczałem sobie misji. Może... "zamieniać ludzi w anioły"? To byłoby wyzwanie.

Robi pan wrażenie osoby spełnionej, szczęśliwej. Znane są panu skrajne emocje?

Nie.

A daje się pan wyprowadzić z równowagi?

Nikt tego nie ogląda.

***

W tym tygodniu Wojciecha Malajkata możemy zobaczyć w serialach: "Defekt" (piątek, TVP 1, godz. 13.25), "Codzienna 2 m. 3" (niedziela, TVP 2, godz. 13.20), "Wow!" (poniedziałek, TVP 2, godz. 6.35) i w filmach: "ESD" (sobota, Canal+, godz. 8.00), "Piękna nieznajoma" (sobota, Kino Polska, godz. 2.30), "Pajęczarki" (środa, TVP 2, godz. 20.05).

***

Sympatyczny, z lekka onieśmielony, ale pełny uroku - do takich postaci przyzwyczaił telewizyjną i kinową widownię Wojciech Malajkat, którego obecnie można oglądać w serialu "Codzienna 2 m. 3" w niedzielne popołudnie w Dwójce. Podobną rolę stworzył na deskach Teatru Studio w "Zagraj to jeszcze raz, Sam" Woody'ego Allena w reżyserii Adama Hanuszkiewicza oraz w "Deja vu" Juliusza Machulskiego. Łotrzykowski rys pokazał w postaci Rzędziana w "Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmanna. Dla teatromanów jest jednak przede wszystkim aktorem, który współtworzył wyrafinowany, artystowski teatr Jerzego Grzegorzewskiego podczas jego dyrekcji w Studio, a później w Narodowym. Wystąpił m.in. w "Wujaszku Wani", gra w"Weselu", "Śnie nocy letniej" i "Ślubie" - stworzył tam groteskową postać Fiora. Od dwu tygodni możemy podziwiać go w kreacji Tartuffe'a. Zagrał hipokrytę pozbawionego oporów, bezwzględnego przestępcę, który w diabelskim stylu adoruje piękną Elmirę (Danuta Stenka), zawłaszcza majątek i dom Orgona. Nie spoczywa na laurach, przystąpił już do prób "Czekając na Godota" w reżyserii Antoniego Libery, gdzie po raz kolejny spotka się na scenie ze swoim przyjacielem Zbigniewem Zamachowskim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji