Artykuły

Colas Breugnon to ja

- Czego ja nie grałem! Poza rurą od pieca grałem chyba wszystko - mówi warszawski aktor, LECH ORDON.

Krzysztof Lubczyński: - Proponuję nie rozmawiać o pracy nad rolą itp., ale o dawnych czasach... Zgoda, zwłaszcza że jako jeden z wybitnych mistrzów, a przy tym weteran polskiej sceny ma Pan wiele do opowiadania.

Lech Ordon: - Poza tym siedzimy w mojej garderobie, obok fotela, na którym siadał Kazimierz Dejmek, co nastraja do wspomnień.

Zacznijmy od Pana debiutu w roli Lokaja w "Panu Jowialskim" Fredry w Łodzi w l946 roku.

- To nie był prawdziwy debiut, ale niema etiuda mimiczna, za którą jednak dostałem brawa.

Dwie najważniejsze postacie łódzkiego teatru tych czasów to Aleksander Zelwerowicz i Leon Schiller.

- Z pierwszym mieszkałem w jednym domu. Mieszkał ze swoją gospodynią. Wieczorami kąpał się i tubalnym głosem wołał "Maryna, umyj mi plecy! Ha, ha, ha!", a po chwili: "Szoruj, szoruj niżej, niżej! Ha, ha, ha". W bufecie ciągle wisiałem na gwoździu, bo groszem nie śmierdziałem i co pewien czas bufetowa mówiła: - Panie Ordon, trzeba będzie coś zapłacić. Wisiałem na kawałek pasztetowej, kilka bulek, parę ogórków. Kiedyś poszedłem do Zelwera i poprosiłem o pożyczenie wiadra węgla. Pożyczył. Korzystając z okazji wziąłem dwa wiadra, czyli buchnąłem swemu profesorowi i nie zdążyłem mu oddać. Jeśli dobry Bóg sprawi, że gdzieś się kiedyś z nim spotkam, w innym świecie, to oddam mu te dwa wiadra. Co najzabawniejsze, od jego byłej żony Krysi Zelwerowiczowej, która była straszną kutwą, pożyczyłem dolara i też nie oddałem. Ale jej też może kiedyś oddam.

A Leon Schiller?

- To był gigant sztuki i czarujący człowiek. Człowiek-instytucja. Powojennym latom w Łodzi nadał czar i koloryt. Miał piękny, głęboki głos i zniewalające, zmysłowo-marzące oczy, choć figurę nieefektowną, niski, bez szyi, bryłowaty. Lubił uroki życia, kobiety, wódeczkę, dobre jedzenie. Był niesamowicie odporny na niewyspanie i potrafił prowadzić próby całą noc, czym sprowokował nas do takiego wierszyka "Ciężka na nas przyszła era/Każdy aktorem poniewiera/u Schillera". Z Schillerem się nie dyskutowało, tylko go słuchało. Słynne były jego uwagi do sposobu gry przez aktora, np.: "Nie, nie, to raczej w innej tonacji".

Powędrujmy po Pana rolach. Zacznijmy od okresu schillerowskiego, od "Wielkanocy" i Pastucha w "Krakowiakach i góralach" i "Igraszkach z diabłem".

- Czego ja nie grałem! Poza rurą od pieca grałem chyba wszystko. Byłem pierwszy rok na scenie i współpracowałem z Schillerem, grając także Pastucha którym otworzyłem sobie drogę do teatru, a mogłem ją zamknąć przez "Wielkanoc". Otóż pewnego dnia były przy ul. Gdańskiej egzaminy do łódzkiej szkoły teatralnej. Schiller poleca mi przyjść rano, żebym partnerował zdającym eksternom. Po południu, strasznie zmęczony, poszedłem do domu i zasnąłem. I raptem słyszę przez sen "Panie Ordon, przedstawienie!" Obudziłem się z okrzykiem "Jezus Maria!" tak głośnym, że sam siebie przestraszyłem. Zerwałem się jak opętany, a jak się znalazłem w teatrze, nie wiem, chyba przefrunąłem. Wpadam za kulisy. Już było po mojej scenie, którą zagrał za mnie asystent reżysera. Widzę, że stoją dwaj Leonowie, Schiller i Pietraszkiewicz. Byłem w takim stanie, że Schiller, człowiek wspaniałomyślny, popatrzył na mnie i powiedział: "No, my go nie możemy ukarać, bo jakbyśmy go ukarali, to on by umarł". To był moment, który zaważył na całym moim życia. Przecież mogli zerwać ze mną umowę. Schiller mnie polubił i od tej pory zacząłem uczestniczyć w jego biesiadach, gdy otoczony wielbicielami pił wódkę z tzw. angielki. Nalał mi kiedyś i mówi "Panie Leszku, a wtedy, co to pan nie przyszedł na przedstawienie, to ładna była?". Nie chciał mi uwierzyć, gdy zaklinałem, że zasnąłem z książką. Wobec mnie zachował się wspaniale. Natomiast nie był bez skazy, bo postąpił nie fair wygryzając Arnolda Szyfmana z dyrekcji Teatru Polskiego. W życiu jednak za wszystko się płaci i po pewnym czasie towarzysz Jakub Berman i jego ferajna także jego się pozbył.

Pastuch w "Krakowiakach i góralach".

- Grałem tę rolę dwa razy, w Łodzi i Warszawie. W Łodzi wbiegałem na scenę, powiadamiałem, że górale nas okradli i wołałem jąkając się: "Nawet owce i śśśśś...", a kolega aktor Stefan Środka kopał mnie w tyłek, żeby wyrzucić ze mnie to słowo "świnie". Dostałem za to nawet trzy brawa, co zirytowało mojego starszego kolegę Stanisława Łapińskiego, bardzo zazdrosnego o cudze powodzenie. Kiedyś został podpuszczony przez Andrzeja Łapickiego, który powiedział mu o mnie: "Słuchaj Łapa tu przejechał taki z Poznania taki młody, pulchny, w twoim emploi, więc ty się, Łapa, pilnuj". Na to Łapiński mówi: "To niech ja go zobaczę!". Ja się przedstawiam, a on do mnie: "ŁŁapińński jestem", tak żeby mi to "ŁŁapińński" drgało w uszach jeszcze

kilka minut. I dodał "Ty, ojciec, lepiej jedź na prowincję, bo tak długo, jak ja tutaj jestem, ty grać nie będziesz". Aktorzy bardzo plilnowali swojego miejsca na drabinie hierarchii, bo to się wiązało z rozmaitymi korzystnymi konsekwencjami. Dziś czy ktoś gra dobrze, czy źle, nikogo to nie obchodzi. Nie ma żadnych istotnych konsekwencji. Rembo w "Damach i huzarach" w reżyserii Zofii Modrzewskiej...

- Pani Zofia miała śmieszną grzywkę, trochę krzywe nogi i była żoną Leona Schillera. Mówi kiedyś do mnie: "Wiesz, Ordonek, jak byłam młoda i ładna pojechałam z Lulkiem w podróż poślubną. Myślałam, że będę zwiedzać wystawy, muzea i kościoły, a ja w hotelu tylko sufity oglądałam". Cóż, Schiller był bardzo jurnym mężczyzną.

Piechur w "Gospodzie pod Wesołą Kukułką", Sędzia w "Mistrzu Pathelin". Szambelan w "Głupim Jakubie", Karborund w "Igraszkach z diabłem" Jana Drdy, Hrabia Biś w sztuce Korcellego "Bankiet"...

- To była sztuka napisana na zamówienie partii z okazji połączenia PPR z PPS.

W dialogach odzwierciedlone były problemy polityczne tego czasu i w zależności od zmiany sytuacji politycznej, która wtedy się kotłowała Korcelli nawet zmieniał dialogi. Schiller dworował sobie z niego mówiąc basem "Uuu, Koricelli, włoski pisarz". Mój hrabia Biś to był reakcjonista, wróg klasowy. Po tym spektaklu w mieszkaniu Schillera odbył się bankiet, który trwał całą noc. Nad ranem obudziłem się i zobaczyłem niedobitki gości. Wstałem i skierowałem się do łazienki i gdy uchyliłem drzwi, zobaczyłem pana Leona w jednoznacznej sytuacji z jedną z koleżanek. Dlatego kiedy przychodzę do Teatru Polskiego i widzę jego popiersie, to zaraz przypominam go sobie w tej sytuacji niepomnikowej. Moje ostatnie spotkanie z panem Leonem odbyło się na starym Dworcu Głównym w Warszawie. Wtedy powiedziałem mu, że bardzo wiele mu zawdzięczam. On mnie lubił, bo lubi ten typ aktorów, którzy mogli grać pachołów, pijusów. Nudzili go rezonerzy i przy nich zasypiał nad tym swoim wiadrem na niedopałki, pełnym wody, i dzbanem kawy.

Sir Hugo Evans z "Wesołych kumoszek z Windsoru", ostatnia Pana rola łódzka przed przenosinami do Warszawy.

- W reżyserii Ryszarda Ordyńskiego, przedwojennego reżysera filmowego. Grałem w parze z Władysławem Grabowskim. Mówił do mnie swoim charakterystycznym nosowym, lekko skrzeczącym głosem: "Panie Lechu, byłem młody i przystojny, i podobałem się paniom. Wpadłem w oko Irenie Solskiej, której już wtedy głowa się trzęsła, a było to w roku 1907 i Solski wtedy też już był stary. Solska mówi do mnie: "Władziu, mieszkam tam i tam, na pierwszym piętrze. Jak wejdziesz po gzymsie, to dostaniesz wszystko, co tylko będziesz chciał. Wdrapałem się, wszedłem i wyszedłem". To był cały Grabowski. Opowiadał mi też, jakie to były okrutne czasy. Arnold Szyffman zaproponował mu angaż, ale pod warunkiem że nie zapłaci mu gaży za trzy letnie miesiące. Zabawnie natomiast wspominał grę z Janem Kurnakowiczem w "Wieczorze Trzech Króli": "Ja grałem Chudogębę, Jasio Kurnakowicz jako Czkawka łapał mnie z tyłu za portki. Wyrywałem mu się tak skutecznie, aż w rękach zostały mu moje portki i zostałem w samym kalesonach. I było brawko". Grabowski czy Kurnakowicz to byli moi idole, w których byłem zapatrzony. Kiedyś byłem świadkiem arcyzabawnej sceny. Było to po premierze "Rewizora" w Narodowym, w którym Horodniczego grał genialnie Kurnakowicz. Skończyło się przedstawienie.

Koleżanki i koledzy poszli za kulisy, żeby gratulować grającym. Był wśród nich Jacek Woszczerowicz. Kurnak pochylony nad umywalką mył się (był tylko w majtkach). Woszczer zaszedł od tyłu, ściągnął mu kalesonki i pocałował w gołą... Kurnakowicz wrzasnął i podskoczył, jakby odzierano go ze skóry: "Pa., pa., panie, co pan robi!?". Woszczerowicz był zachwycony swoimi "gratulacjami". Było charakterystyczne dla ówczesnych starych aktorów, że swoje sukcesy mierzyli brawami. Im większy poklask, tym bardziej zadowolona była dyrekcja. Zygmunt Noskowski, syn Nosa z "Wesela" Wyspiańskiego, mówił mi "Niech pan zrobi pauzę, bo tu będzie szmer, brawa". To miało wtedy znaczenie, a teraz jest bez znaczenia. Teraz nawet recenzje nie mają większego znaczenia.

- Kiedyś zaprosił mnie na obiad. Ucieszyłem się z obiadu za darmochę i to postawionego przez samego mistrza. Poszliśmy na Krakowskie Przedmieście, tam, gdzie teraz stoi pomnik Prusa. Był tam parterowy domek, prawie zgliszcza, w którym była otwarta knajpa o nazwie "Ta karczma Rzym się nazywa". Wchodzimy, kelner jeszcze sprzed wojny w pas się Węgrzynowi kłania i pyta "Mistrzu, co podać?" Jak zwykle" - pada odpowiedź. Podchodzimy do bufetu, wypijamy dwie setki i Węgrzyn pyta "A co będziesz jadł?". Pomyślałem, że najchętniej kotlet z kapustą i dużą ilością kartofli, a tu słyszę: "Poproszę dwa pomidory, ale sparzone, bo mi skórka szkodzi". Zdesperowany poprosiłem więc o chleb, którego furę, choć bez masła, kelner przyniósł. Zjadłem szybko, po czym Węgrzyn zamówił jeszcze dwa pomidory i po setce wódki.

A ponieważ to było właściwie na czczo, więc te karczma zaczęła kręcić mi się w głowie. Węgrzyn wspaniałomyślnie oddał mi swój pomidor, a kiedy wychodziliśmy z knajpy, zapytał: "No co, podjadłeś sobie?". Taki to był obiad z mistrzem Węgrzynem.

Antek w "Tysiącu walecznych" Rojewskiego w 1951 roku.

- Typowy, dumy produkcyjniak o murarzach, o budowie MDM na którą nas zabierał Daszewski, żebyśmy napawali się atmosferą budowy i lepiej wcielili w role murarzy.

Dozorca w "Odezwie na murze" Anny Świrszczyńskiej.

- To była taka sztuczka rewolucyjna, z kapitalistą, jego synem i uwiedzioną robotnicą. Z tym spektaklem wiąże się tragiczne zdarzenie, którego byłem naocznym świadkiem, związane z kolegą Igorem Śmiałowskim, przy okazji daj mu Boże zdrowie. Przed wejściem na scenę była taka jakby kieszeń, gdzie on zachodził, żeby powtarzać sobie rolę. Na końcu tej kieszeni była winda, zwykle zabezpieczona łańcuchem. Otóż tego wieczoru łańcucha nie było. I nagle w półmroku słyszę przeraźliwy krzyk. To Śmiałowski spadł do tego szybu windy. Życie mu uratowały chyba deski, które były na dnie i które sprężynowały. Niedługo potem przeszedłem z Narodowego do Współczesnego. Korzeniewski był człowiekiem bardzo złośliwym, oblał mnie na egzaminie. Zapytał mnie, ile wierszy miał "Pan Tadeusz". Pytanie bez sensu, bo po co komu taka wiedza. Po dwóch latach egzamin końcowy, profesor Korzeniewski pokazuje mi rycinę i pyta "Co to jest?". Mówię, że teatr Globe. "A to?" - pyta wskazując na wijącą się niebieską jakby wstążkę. Mówię: "Tamiza". "Dziękuję. Zdał pan". Na tym polegał mój końcowy egzamin.

Kobza w "Domku z kart" Emila Zegadłowicza w reżyserii Erwina Axera.

- Satyryczna sztuka antysanacyjna. Grali Michał Melina, Henio Borowski, Tadeusz Białoszczyński, Andrzej Łapicki, Zosia Mrozowską, Barbara Drapińska cały zespół. Kiedyś otrzymałem w nocy telefon: "Co wy, takie owakie Żydy plujecie na tę Polskę". O tym spektaklu dziś się na salonach nie wspomina. Wszyscy zapomnieli.. Na końcu tej sztuki jest 17 września 1939 roku, Armia Czerwona wchodzi pokojowo do Polski i rozkuwa z kajdan Białoszczyńskiego, który mówi "Towariszczi", a oni na to: "Towariszcz". Na premierze był Berman, Cyrankiewicz, Rokossowski i kazali zrobić z tego film.

Kapitalista Zgierski w "Pensji pani Latter".

- Z Zosią Mrozowską, która grała Madzię. Wiążę z tym zabawne zdarzenie. Przychodzę, jako ten Zgierski, domagam się jakichś dokumentów, a przede mną siedzi Zosia, świetna aktorka i przemiła koleżanka z tymi swoimi pięknymi, sarnimi oczami i w pewnym momencie, w czasie pauzy, słyszę taki dźwięk: "Pfluum, pluumm". A to Zosi w brzuszku kiszki marsza grały. I zaczęła się śmiać, bo to było tak głośno, że chyba pierwsze rzędy widzów słyszały ten odgłos.

Esquivel w "Teatrze Klary Gazul" Prospera Merimee w reżyserii Meliny.

- Melina chciał tam obsadzić Tadeusza Łomnickiego w roli zakonnika mającego jakieś objawienia, ale Axer był przeciw. Główną rolę grała Irena Eichlerówna. Co do Łomnickiego to on umiał tak dużo, warsztat opanował tak dobrze, że aż za dobrze, więc kiedy wchodził na scenę, umiałem przewidzieć, jak on zagra. Przerost doskonałości aktorskiej.

Bertok w "Żywej masce" Pirandella.

- Główną rolę grał tam Michał Pluciński. A Plucińskich było trzech: Michał, Andrzej Szalawski, który naprawdę też się nazywał Pluciński obaj już dawno nieżyjący, oraz dzięki Bogu żyjący do dziś świetny kolega Tadzio Pluciński. Michał Pluciński i Pluciński-Szalawski mieli poważne komplikacje życiowe związane z ich zaangażowaniami okupacyjnymi, zresztą opisanymi w literaturze przedmiotu, min. w "Pamiętniku Teatralnym". Nie chcę o tym mówić. Tadeusz żyje i pracuje, otoczony famą licznych sukcesów miłosnych. Ale ile w tym prawdy, a ile "opowieści Lasku Bulońskiego", to wie tylko sam Tadzio. Aktorzy lubią zmyślać i to, co opowiadają, trzeba dzielić przez dwa.

Kłopoty pookupacyjne, jak Szalawski mieli też Adolf Dymsza i Stefania Górska.

- Z tego powodu Dymsza obrzucony został w USA pomidorami i jajkami podczas występu. Ale ja nie osądzam kolegów. Stefania Górska mówiła przed komisją weryfikacyjną Korzeniewskiego, że ma wątpliwości, co było gorsze: czy to, że ona grała w jakiejś farsie, czy to, że pani Ćwiklińska podawała ciasteczka i kawę Niemcom. Podczas wojny opuściła męża Żyda. Różne były dramaty aktorów podczas okupacji. Przeuroczy, nieżyjący już kolega, świetny aktor Czesio Roszkowski, będący żydowskiego pochodzenia, ukrywał się za okupacji, chodził tylko nocą, jadał korzonki, czy co tam znalazł na polu. Opowiadał mi, że kiedyś, półprzytomny ze zmęczenia, położył się w krzakach. Nagle budzi się i widzi przed sobą Niemca.

I ten Niemiec nic mu nie zrobił. Od razu przypomina się historia Władysława Szpilmana i tego oficera niemieckiego, który go ocalił, Wima Hosenfelda.

Milord Ryding w "Henryku VI na łowach" Bogusławskiego, Agent w "Za kulisami" Norwida.

- Z tym spektaklem kojarzy mi się pewne przykre wydarzenie związane z Wilamem Horzycą. Gdy z Teatru Narodowego odszedł Władysław Krasnowiecki, na jego miejsce przyszedł Bohdan Korzeniewski. W tym czasie Horzyca robił próby do "Lasu" Ostrowskiego i Korzeniewski zaczął w sposób upokarzający ingerować w prowadzone przez niego próby, wchodził mu na scenę.

I tego Horzyca nie wytrzymał. Wstał, wziął ten swój biedny paltocik, pilśniowy kapelusz i teczkę, wyszedł z teatru i już nie wrócił. Wkrótce potem zachorował i umarł. To był wielki reżyser, ale nieprzystosowany do życia, bujający w obłokach. Najszczęśliwszy był, kiedy jakiś aktor zadzwonił z informacją że nie przyjdzie na próbę, bo jest chory. Horzyca był wtedy szczęśliwy, bo brał egzemplarz sztuki i mógł za niego próbować. Było to wzruszające. To był człowiek-motyl człowiek-ptak. A przy tym jedyny, który mógł usiąść naprzeciw Leona Schillera i prowadzić z nim jak równy z równym dialog na temat sztuki. Natomiast był już wtedy człowiekiem starym, schorowanym i nie ogarniał teatru. A trzeba mieć końskie zdrowie, żeby panować nad tą "bandą zboczeńców", jak mówił Dejmek, jakimi są aktorzy. Dyrektor teatru musi być oświeconym dyktatorem pracującym z ludźmi sobie oddanymi. Takimi byli Jaracz, Dejmek, Warmiński, Huebner, czy Szyfman, który nie był artystą, ale genialnym organizatorem teatru.

Wiele lat Pana pracy związane było z Kazimierzem Dejmkiem. Jak go Pan postrzegał?

- Był bardzo kontrowersyjną postacią. Potrafił ludziom wyrządzać przykrość i to nie wiadomo dlaczego. Kiedyś powiedziałem mu: "Kaziu, ty chyba byłbyś chory, gdybyś komuś nie przypieprzył". On na to: "Odpieprz się". To był jego argument. Ale mówił też, że atakuje tylko silnych, tych, którzy mogą się bronić, którzy są mocni jako aktorzy

i mocni psychicznie jako ludzie. I rzeczywiście, maluczkich, co to zawsze byli przy teatrze, nie krzywdził.

"Historyja o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim", "Żywot Józefa", "Dialogus de Passione".

- To były wspaniałe spektakle, w których grałem cały szereg ról. I jakie wspomnienia! Pamiętam jak po wyrzuceniu z Narodowego Dejmek miał wystawić u Warmińskiego w Ateneum właśnie "Dialogus...". Dowiedzieliśmy się, że jest groźba niedopuszczenia do premiery, więc z kolegami Zdzisławem Mrożewskim, Mietkiem Kalenikiem, Jankiem Kobuszewskim i jeszcze kimś pobiegliśmy na ostatnią próbę. Na czworakach, żeby nas nie widzieli goście z KW KC i cenzorzy, wleźliśmy na balkon. Stamtąd widzieliśmy walkę Dejmka z cenzorami, którym nie podobało się a to biczowanie Chrystusa z drzewa, a to że diabły są czerwone, a to inne rzeczy. W końcu do premiery nie doszło.

Ozyryk w "Hamlecie", Matlachowski w "Ciężkich czasach" Michała Bałuckiego..

- Straszne były korowody z tym tytułem. Cała przekora i przewrotność Dejmka przejawiły się w tym. że po aferze z "Dziadami" wystawił w 1968 roku sztukę pod takim akurat tytułem jak "Ciężkie czasy". Tymczasem partia, która się do wszystkiego wtrącała i na wszystko miała czas, nie chciała tego tytułu. Jakie "ciężkie czasy", prawda? Wobec tego proponowali Dejmkowi, żeby zmienił tytuł na "Pan Lechicki", bo takie nazwisko nosił główny bohater grany przez Zdzisława Mrożewskiego. Dejmek oczywiście na to się nie zgodzi. Nie zgodził się też na prośbę dyrektora Balickiego, by usunąć z tekstu porzekadło o szlachcicu i Żydzie z uwagi na nazwisko wysokiego funkcjonariusza MSW Franciszka Szlachcica. Jego odpowiedź brzmiała "To niech Szlachcic zmieni nazwisko". Po wielu latach politycy znowu wyratowali Dejmka. Tym razem PSL. Proszę sobie wyobrazić, że na jego pogrzebie te Wojciechowskie, te Pawlaki, ci sami którzy z nim jako z ministrem kultury tak haniebnie postąpili bo musieli wepchnąć pana Podkańskiego, przemawiali sławiąc jego zasługi. Ohyda.

Opowiedział Pan wiele faktów i anegdot z życia Pana kolegów i koleżanek aktorów. Czy Pan też był obiektem anegdot i żartów?

- Ja o tym nic nie wiem, chociaż kolega Andrzej Szczepkowski ułożył kiedyś o mnie taką fraszkę: "Tu leży z Ordona oto resztka sadła/Środka strzelił w Redupę i Redupa padła".

Mówimy wyłącznie o teatrze, a nawet słowem nie wspomnieliśmy o Pana dorobku firnowym. Wiele pysznych epizodów, jak w "Nie lubię poniedziałku", czy w serialach "Doktor Ewa" i Janosik".

- Księży grałem wiele razy. Grałem też organistę w "Chłopach", więc chyba pójdę do nieba, może z jakimś okresem czyśćca przedtem bo grałem też Diabła w "Piekle i niebie" Stanisława Różewicza. Były tego dziesiątki, chłop w "Jasnych łanach" Eugeniusza Cękalskiego, "Sprawa do załatwienia", "Młodość Chopina", "Warszawska premiera", "Walet pikowy", "Ósmy dzień tygodnia", "Wojna domowa", "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa", "Stepy tor", czy Puschke ze "Stawki większej niż życie", po którym dzieci wołały za mną na ulicy: "Puschke, Puschke!". Szczególnie wryły mi się w pamięć wspomnienia z realizacji komedii "Jak rozpętałem n wojnę światową". Sceny pustynne kręciliśmy w Baku, ale jak na złość było pochmurno i deszczowo. Reżyser Tadeusz Chmielewski zdecydował się więc kręcić je nocą. Zdjęcia nie wyszły, co zmusiło do nakręcenia ich ponownie w Polsce, na znalezionych pod Łodzią piaskach. I znów trapił nas pech, bo przypadło to na zimny kwiecień. Drżeliśmy z zimna w krótkich spodniach, choć na ekranie mamy gorące piaski afrykańskie. Oto magia kina. Natomiast największym moim rozczarowaniem był udział w filmie Janusza Nasfetera "Weekend z dziewczyną" kręconym na Mazurach Minęło wiele czasu, czekałem na premierę, a tu film pojawia się w repertuarze jednego z kin. Poszedłem z moimi synami Krzysztofem i Piotrem, oraz żoną. Poza nami na seansie byli tylko jeszcze jacyś żołnierze na przepustce. Zaczął się film, w którym grałem woźnicę. No więc jadę i jadę, i jadę, i jadę, nic się nie dzieje, aż wreszcie film się skończył. Wyszliśmy z kina. Synowie spojrzeli na mnie i westchnęli "Oj tato, tato".

Czy ma Pan jeszcze jakieś marzenie zawodowe?

- Chętnie zagrałbym bliską mi postać, Colasa Breugnon z powieści Rolanda. Zawsze mam przy sobie jej egzemplarz.

Dziękuję za rozmowę.

***

LECH ORDON (ur. 24 listopada 1928 r w Poznaniu) - jeden z najświetniejszych talentów aktorskich pofeidej sceny powojennej,

uczeń Leona Schillera i Aleksandra Zelwerowicza, mistrz formy komediowej. Aktor teatrów w Poznaniu i Łodzi, a od roku 1949 r w Warszawie - Narodowego, Współczesnego, Ateneum, a ostatnio Polskiego. Jedyny żyjący, a przy tym czynny zawodowo członek pierwszego zespołu Narodowego w chwili jego odrodzenia w 1949 r. Zagrał w teatrze, filmie i Teatrze Telewizji (m.in. Pana Pickwicka i wspaniałego Schulza w "Niemcach" Kruczkowskiego) kilkaset ról, z których spora cześć zalicza się do najznakomitszych dokonań artystycznych w dziejach polskiego aktorstwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji