Artykuły

Rozum pozwala uniknąć niejednego

"Biedermann i podpalacze" Maksa Frischa w reż. Silke Johanny Fischer w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Spotkać już na przy wchodzeniu na widownię Agatę Skowrońską, wrzucić jej do żebraczego kubeczka pieniążek i niespodziewanie dostać teatralne zapałki w dowód wdzięczności - czy może być lepsze rozpoczęcie spektaklu? Ela potem jak zwykle narzekała, że ta wybitna aktorka znów nie dostała żadnej z głównych ról, ale przecież i tak widzieliśmy ją aż w czterech drugoplanowych, w tym - jako Wdowę z prawdziwymi łzami w oczach. A na dodatek - w bardzo dobrym przedstawieniu, bo i scenografia, i aktorstwo, i emocjonalne ząbki dobrze wgryzły się odpowiednio: w oczy, w uszy i w serce.

Napisana pierwotnie jako słuchowisko, a później przerobiona na potrzeby sceny sztuka Maxa Frisha niestety, pomimo upływu ponad sześciu dziesięcioleci, nie zestarzała się, a w przeciągu ostatnich lat - na co wskazują postępy skrajnej prawicy w Europie - nawet odmłodniała. Odczytywana niegdyś jednoznacznie jako parabola hitleryzmu, obecnie może dotyczyć także innych ksenofobicznych ideologii, nie stroniących od masowej przemocy. Stopniowe ustępstwa czynione na rzecz Hitlera przez europejskich przywódców, pomimo posiadania przez nich wszelkich danych niezbędnych do tego, aby wyciągnąć wniosek o jego agresywnych zamiarach, dobrze zostały oddane w roli Biedermanna. Ów - jak to sugeruje znaczenie niemieckiego nazwiska - poczciwiec czy też mieszczanin zabiegający o utrzymanie pozycji społecznej zgadzał się na przyjęcie złoczyńców pod swój dach. Można szukać analogii bardzo konkretnych. W świecie wielkiej polityki byłby takim "biedermannem" głupawy premier Wielkiej Brytanii Neville Chamberlain z dumą wymachujący przed kamerami porozumieniem z nazistami. Schmitz niczym Hitler obłudnie zapewniał o swoich dobrych intencjach i o tym, że chodzi mu tylko o "ludzkie potraktowanie". Kolacja wydana na cześć podpalaczy w sztuce Frisha budziła skojarzenia z układem monachijskim z września 1938 roku, w którym oddano Niemcom część Czechosłowacji. Pożyczenie zapałek podpalaczom przez gospodarza symbolizowało tamto zaproszenie do podboju słabszego państwa. Końcowe syreny oznaczały już otwartą wojnę.

Spektakl w reżyserii Silke Johanny Fischer zasłużył na uznanie z paru względów. Po pierwsze uderzył interesującym rozegraniem przestrzeni. Wielkie przeszklone drzwi niegdyś oddzielające poczekalnię od peronów Dworca Świebodzkiego zostały wykorzystane jako granica pomiędzy przytulnym mieszczańskim wnętrzem a ulicą pełną nieprzystających do niego postaci: bezdomnych, klaunów z kijami bejsbolowymi, ochroniarzy w garniturach i ciemnych okularach. Kilka poziomów, w tym zwłaszcza ażurowa metalowa antresola pełniąca rolę strychu, pozwalały orientować się w akcji i śledzić sceny umiejscowione w różnych pomieszczeniach bez kłopotliwego przemieszczania dekoracji, gaszenia światła czy antraktów. Ekrany na kilku ścianach pozwalały pokazywać zbliżenia scen kręconych na bieżąco lub zarejestrowanych wcześniej, a drzwi z kilku stron umożliwiały ruch postaci, zwłaszcza Służącej i Strażników. Scenografia sugerowała raczej współczesne ulokowanie akcji, jednak nie epatowała nowoczesnymi gadżetami, a więc uniwersalny przekaz nie walczył z brzemieniem nadmiaru technicznych rekwizytów. Kolorowe fryzury kobiet, groteskowo ekscentryczne, podkreślały różnice społeczne, a służącej i jej pani bliżej było do siebie nawzajem niż do ubranych na czarno przybyszów.

Po drugie, dobrze kleiły się dialogi, zaś aktorstwo nie pozostawiało wiele do życzenia. Owszem, Jakub Giel mógłby od początku zdecydować się, czy nazywa się Szmit czy Szmic, ale poza tym zasłużył na wyróżnienie w roli śliskiego, manipulującego, chwilami szantażującego emocjonalnie byłego zapaśnika wagi ciężkiej (który najwyraźniej mocno schudł). Pozostali dwaj tytułowi bohaterowie również zostali wykreowani przekonująco - przez Cezarego Łukasiewicza, który przeszedł przemianę od pewnego siebie oszukańczego fabrykanta do zastraszonego i płaszczącego się petenta, oraz przez Michała Chorosińskiego, oscylującego między demonicznym złoczyńcą (z paznokciami pomalowanymi na czarno) a zgrzebnym rzemieślnikiem lontu i spłonki (paznokcie bez zmian). W rolę poniewczasie "dystansującego się" inteligenta, który był "naprawiaczem świata, poważnym i uczciwym" i "widział w beczkach pełnych materiału palnego nie materiał palny, lecz idee" wcielił się Przemysław Sejmicki. Seksowną pokojówkę Annę zagrała Paulina Chapko, a pretensjonalną Babette Biedermann - Iwona Stankiewicz. W sumie, jeśli dołączymy zuniformizowancych Strażników i multi-role drugoplanowe, była to udana obsada.

Po trzecie, "strażnicy rodzinnego miasta" mówiący równolegle lub uzupełniający się tworzyli swego rodzaju chór, niczym w antycznej tragedii. Pozwalało to dodawać uniwersalne konteksty do akcji toczącej się w dialogach między głównymi bohaterami. Słyszeliśmy więc teksty takie jak w tytule recenzji, podkreślające pesymistyczny wydźwięk biegu wypadków: "Głupota ludzka, która zgładzi śmiertelnych obywateli..." czy "Ten, kto boi się zmian bardziej niż nieszczęścia, jak poradzi sobie wobec nieszczęścia?" O Biedermannie, któremu przestała przeszkadzać benzyna powiedzieli: "Biada. Przywykł do tego smrodu". (A on o nich, przy innej okazji: "Mam naradę z chórem").

Po czwarte, dostaliśmy - dzięki zachowaniu Frishowskich fraz - trochę trafnych diagnoz społecznych o ponadczasowym charakterze. Bodaj najciekawszą była ta o trzech rodzajach kamuflażu: sentymentalnych gatkach (celował w nich Schmitz), obracaniu w żart (Biedermann robił to niejako za podpalaczy; "Ludzie bez poczucia humoru będą tak samo zgubieni, gdy już się zacznie", powiedział Eisenring) i "czystej i nagiej prawdzie - nikt w nią nie wierzy". Tytułowy bohater zaś tłumaczył się nieporadnie: "Ja mam prawo w ogóle nic nie myśleć".

Po piąte, sporo było w sztuce przewrotnego humoru, takiego raczej do uśmiechu niż do śmiechu. Na pytanie, skąd się na strychu wzięły beczki z benzyną podpalacze odpowiedzieli: "Z importu", na dowód pokazując etykietki. Scena z duchem Knichtinga (zwolnionego z pracy zasłużonego pracownika, który popełnił samobójstwo) mogła zaś zostać uznana za symboliczne ukazanie, że nazizm był efektem złego traktowania pracowników najemnych (i przez podatny na kryzysy system, i przez bezduszność poszczególnych kapitalistów).

Po szóste, ostatnia scena - z płonącymi figurkami nas, widzów, przy słodkiej piosence The Everly Brothers "Dream, dream, dream" - naprawdę mnie poruszyła, a to już zdarza mi się bardzo rzadko. Czy jest w spektaklu takich momentów więcej? Czy dla innych widzów on też okaże się znaczący? Ja szedłem na Świebodzki ze wspomnieniami czarno-białego spektaklu teatru telewizji w reżyserii Erwina Axera z Mieczysławem Czechowiczem i Andrzejem Łapickim w głównych rolach, a redaktorem Jerzym Koenigiem jako małoekranowym "przedmówcą". Tamto wspomnienie z dzieciństwa przetrwało przez wiele dziesięcioleci. Spektakl w Teatrze Polskim nie rozczarował na jego tle.

***

Jarosław Klebaniuk - Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji