Artykuły

Bez nienawiści i miłości

Napisano o "Rewizorze" wiele, gdy jednak odłoży się na bok historyczne oraz socjologiczne egzegezy, okaże się, że stan wie­dzy o tej arcykomedii nie jest, być może, aż tak bogaty, jak wy­padałoby sądzić, kierując się za­sobnością wykazu bibliograficz­nego. To żaden przytyk, żaden zarzut wobec tych, którzy podej­mowali temat, od Wissariona Bielińskiego po współczesnych krytyków i historyków literatu­ry. Po prostu, jak dotąd, utwór Gogola wciąż skutecznie wymy­ka się przynajmniej w miarę je­dnoznacznym kwalifikacjom oraz komentarzom, kokietując nieus­tająco swoimi zagadkami tych, którzy próbują się doń zbliżyć. Być może stąd także bierze się tak często obserwowany u współ­czesnych reżyserów brak jakie­gokolwiek onieśmielenia wobec klasyczności dzieła Gogola. Po przykłady nie trzeba daleko się­gać. Wystarczy przypomnieć sto­sunkowo niedawną (po przerwie wznowioną) kielecką inscenizację Bogdana Augustyniaka, któremu "Rewizor" jawił się jako sen Ho-rodniczego, czy też próbę już bar­dzo świeżej daty, bo z ubiegłe­go sezonu, w olsztyńskim Tea­trze im. Jaracza, gdzie sztukę Gogola gościnnie wyreżyserował Walerij Bucharin. Tym razem z kolei był to sen Chlestakowa śniony w scenerii moskiewskiej architektury, na scenie okolonej wysokimi ścianami o zakratowa­nych oknach (tak, tak, mój Ksią­żę, "jak słusznie zauważyłeś, Da­nia jest więzieniem"). A dzieje się to w sytuacji, gdy różniąc się w interpretacjach Gogolew­skiego arcydzieła zgodnie przyjmujemy dogmat o doskonałości jego struktury. Jeśli coś w tym jeszcze dziwi, to to, iż przypo­minamy sobie o nim wówczas, gdy mówić zaczynamy o niedo­sycie, jaki pozostawiła ta czy in­na, skądinąd interesująca, insce­nizacja.

Można, rzecz jasna, interpretować "Rewizora" na wiele najroz­maitszych sposobów. Można w nim widzieć obraz imperium kłamstwa, strachu, przemocy, zła lub "studium" kulturoburczej siły śmiechu; można na czo­ło wysuwać Horodniczego, traktując go jako emanację pewnej idei państwowości, bądź arcyłgarza Chlestakowa, którego ukryty talent zabłyśnie pełnym blaskiem jedynie w systemie mocno wspierającym się na in­stytucji donosu i łapówki; nie można jednak nie dostrzec lub choćby nawet zlekceważyć tak charakterystycznej dla tej ko­medii dialektyki konkretu i sym­bolu, roli szczegółu w metaforyzacji zdarzeń, które ukazuje Go­gol.

Zaczęło się wszystko od listu, w którym Gogol pisze do Pusz­kina: "uczyń mi pan łaskę, daj jakiś temat, choćby jakąś śmiesz­ną albo nieśmieszną, ale z grun­tu rosyjską anegdotę". Przy­szły autor "Rewizora" jest mało wybredny. Wszystko mu jedno - temat, anegdota, śmieszna bądź nieśmieszną, jedno jedynie jest ważne: byleby była "z grun­tu rosyjska". Dlaczego? Czy nie dlatego może, że Rosja była dla Gogola nie tylko ojczyzną, okreś­loną, konkretną przestrzenią ży­ciową, ale i sublimatem kłam­stwa, strachu, przemocy? Była ta Rosja dla pisarza rzeczywis­tością, w której się poruszał, i wartością - rzec by się chciało - literacką. Stąd ambiwalencja jego uczuć i myśli, tak znamien­nie potwierdzona przez Mikołaja Niekrasowa w wierszu "Na śmierć Gogola", przez poetę, który jak mało kto dobrze rozumiał autora "Martwych dusz".

Dopiero jego trupa widząc

Nareszcie sobie sprawę zdają,

Jak mocno kochał - nienawidząc.

Horodniczy, śmieszny i żałos­ny, gdy pojmie, że wystrychnię­to go na dudka, jest nie tylko oszustem oszukanym, jakich wie­lu na kartach literatury, lecz tak­że postacią głęboko tragiczną. Będąc bezwzględnym satrapą, staje się w końcu budzącą współ­czucie ofiarą systemu państwo­wego, społecznego i moralnego, na którego straży stoi. Ten tra­giczny los jest także udziałem jego najbliższej świty, całego te­go "tytularnego drobiazgu" żyją­cego i pyszniącego się "wedle rangi" oraz nomenklaturowej hie­rarchii tajnych i zwyczajnych radców, a jednocześnie podlega­jącego bardzo ludzkim impulsom. W sumie prowadzić to musi nie­uchronnie do swego rodzaju społecznej schizofrenii, zjawiska, które, jak wiemy, nie minęło z odejściem Romanowów. Marta Piwińska w swojej pracy "Legenda romantyczna i szydercy" bardzo celnie zauważa, że jedną z cech charakterystycznych Gogolowskiego świata jest "rozpad oso­bowości na ja w mundurze i ja w cywilu; ja na użytek innych i ja dla siebie". Dlatego tak waż­ne jest w "Rewizorze" to, co lu­dzie noszą, jak są ubrani, jak się kłaniają, co mówią, co jedzą, w jakich anturażach przebywa­ją.

Kiedy w warszawskim Teatrze Polskim kurtyna idzie w górę, najpierw ukazują nam się sza­re deski jakiegoś koślawego pło­tu, potem rzucona na to nijakie, bezbarwne tło kłująca oczy czer­wienią kanapa, dalej, rozstawio­ne w kilku punktach sceny, pa­siaste budki wartownicze, przy nich szlabany, wreszcie - szkie­let nie dokończonej cerkwi, o czym wspomina się w tekście sztuki. Krzysztof Pankiewicz stworzył bardzo zsyntetyzowaną wizję, prowincji; zapadłej, bied­nej, zgnuśniałej, niegospodarnej, nadzorowanej przez szlabany i wartownicze budki. Uruchamiana na oczach widza obrotówka po­tęguje to wrażenie; gdziekolwiek byśmy bowiem spojrzeli, gdzie­kolwiek trafilibyśmy, wszędzie to samo - koślawa szarzyzna, gra­niczne rogatki, świat zabity des­kami. Stąd do najbliższego mia­sta powiatowego długo galopem pędzić trzeba.

I oto pierwsza scena - spot­kanie szaraczkowych hierarchów miasta NN (u Gogola mówi się, że jest to miasto powiatowe) po­proszonych przez również szaraczkowego Horodniczego dla za­komunikowania im "arcyniemiłej nowiny". Żadnego blichtru tu nie ma, żadnych epoletów, żadnych mundurów, nawet najwyższa wła­dza paraduje w jakimś szarym kaftanie, całkowicie "nie wedle rangi". I przypasana na wyjście szpada niczego nie zmieni. Horo­dniczy przy niej wygląda równie żałośnie, jak nasz szlachetka, z karabelą u boku, pokrzykujący, że równy wojewodzie.

Horodniczy Janusza Zakrzeń­skiego nie puszy się, nie nady­ma, nie potrzebuje przyprawio­nego nosa czy brzucha. Po co zresztą miałby się nadymać. Sami swoi. Każdy każdego zna, więc jaki sens udawać, że się jest kimś, kim się nie jest. Ten Ho­rodniczy bywa nawet na swój sposób dobroduszny. Kupców wyłaje wręcz po ojcowsku, a że im pięść pod nos podsunął, że wdowę po podoficerze kazał wy-batożyć, mój Boże, bywa nawet w najporządniejszej rodzinie, że się człek ciut za bardzo rozsier­dzi.

Wszystko tu jest zwyczajne, swojskie, bez zbytnich ceregieli i niemal bez etykiety. Nawet ze­branie, podczas którego Horodni­czy chce powiadomić miejsco­wych notabli o zbliżającej się wizycie rewizora, bardziej przy­pomina sąsiedzką pogwarkę w jakichś opłotkowych zakamar­kach niż naradę w gabinecie oj­ca miasta (i powiatu - jak u Gogola). Ten świat nie wydaje się ani groźny, ani szkaradny, co najwyżej brzydki, nieładny. Ot, samo życie (prowincjonalne). Tym bardziej nierealnie będą wyglądały późniejsze marzenia-mrzonki Horodniczego o gene­ralskim mundurze i petersburs­kich salonach. Ale to przyszłość. Jeszcze nieodgadniona.

Na razie, w pierwszej scenie przedstawienia, sytuacja rozwija się w tempie spowolnionym, że­by nie powiedzieć - ślamazar­nym. Choć już nadeszła elektry­zująca wieść o niespodziewanej wizycie urzędnika z Petersbur­ga, to przecież życie w tej za­padłej dziurze toczy się jeszcze normalnie - sennie, nudnie. I tak właśnie rozegrana jest sce­na spotkania Horodniczego z miejscowymi notablami: rozwle­kle, bez jakiegokolwiek tempa. Dopiero nadejście Bobczyńskiego (Damian Damięcki) i Dobczyńskiego (Bogdan Baer) jakby lekko przyspiesza akcję. Jakież to jednak przyspieszenie, skoro słowa-informacje cedzi się tu przez gęste sito. Obaj "kurierzy", pró­bując się podzielić swoimi rewe­lacjami, wpadają sobie w zdanie nie tyle po to, żeby się nawza­jem wyprzedzić, lecz by sobie nawzajem przeszkadzać. Wśród słuchaczy żądnych niezwykłych wiadomości napięcie niby rośnie, ale z kolei ich żądza wiedzy jest na skalę spowolnionego biegu wydarzeń w zabitym deskami świecie.

Czy ten świat, taki, jaki uka­zuje się nam na scenie Teatru Polskiego, może się komuś wy­dać groźny? - Raczej nie. Czy może być przedmiotem zjadliwej satyry, ostrej groteski, ciętej iro­nii? - Nie! Raczej dowcipu. Iro­nia, groteska, satyra, karykatu­ra - to sprawy poważne. Tu o co innego chodzi. Nawet muzyka Tomasza Kiesewettera, wydzie­lająca kolejne sekwencje, wpro­wadza nastrój wręcz wodewilo­wej pogody.

Właśnie zabrzmiały jej takty. Kończy się scena u Horodnicze­go, ruszyła obrotówka i oto, ba­lansując z nogi na nogę, niczym operetkowy dandys, żonglujący laską z białą gałką, w długim jasnoniebieskim żakiecie podąża do zajazdu Chlestakow Jana En­glerta. Szczęśliwy, pogodny, bez­troski (można by pomyśleć, że to Daniło Daniłowicz wraca po wizycie u ,,Maxima"). Rozmowa, która za chwilę odbędzie się mię­dzy nim a Osipem (Bogdan Po­tocki), jak i cała sytuacja w zajeździe, choć mocno przykrocona, traci właściwie sens. Słowa o głodzie, braku pieniędzy, o groźbach ze strony gospodarza zajazdu, który dość ma niewy­płacalnego klienta, brzmią nie w takt. Można powiedzieć, że ak­tora bawi sytuacja, w której znalazł się kreowany przezeń bo­hater. Jego krzyk (a może ra­czej pisk) oburzenia, gdy Horo­dniczy proponuje mu zmianę mieszkania, jest równie sztuczny, jak wybuchy nagłej radości. Wszystko tu jest jakieś niepraw­dziwe, sztuczne, wymyślone. Sło­wa nie pasują tu do sytuacji, jak owa szpada przypięta do szarego kaftana.

Kolejna sekwencja i znowu fałsz. Znowu Chlestakow w ja­kimś tanecznym pas przemyka uliczkami miasteczka. Kręci się obrotówka, rozbrzmiewają takty wodewilowej muzyki i oto przy­padkowe spotkanie z Marią (Łu­cja Żarnecka) nie w zaciszu do­mu Horodniczego, lecz w miej­scu publicznym, na ulicy. Wielka kamienna ława, operetkowo rzu­cony na nią przez Chlestakowa płaszcz, słowo wyznania - sy­tuacja, jakby nie było, idiotycz­na, zważywszy, że rozgrywana na oczach całego miasteczka, idio­tyczna podwójnie, gdyż za chwi­lę pojawi się Horodniczyna (Bar­bara Horawianka), której Chles­takow również się oświadczy; wreszcie ponowne nadejście Marii i gra niefortunnego amanta na dwa fronty.

Chlestakow Jana Englerta gra­ny tanimi, łatwymi chwytami jest niezwykle banalny, do gorzkiej komedii Gogola trafił on jakby prosto z jakiejś bulwarówki. Ma­my tu do czynienia bardziej z parodią arcyłgarza niż z nim samym. Widza może to drażnić", ale trudno zaprzeczyć, że ten Chlestakow-dandys stworzony wedle rad bywałego estradowca, "ostrzelanego" w tandetnych pro­gramach objazdowych, jest na skalę wyobrażeń małomiastecz­kowego satrapy i skupionego wo­kół niego miejscowego establish­mentu. Wart Pac pałaca. Tyle że wszystko to zbytnio wyrozumowane, sprawdzające się na ja­kimś wysokim piętrze abstrak­cji. A Gogol jest niezwykle kon­kretny, aż do granic absurdu.

Przedstawienie Kazimierza Dej­mka, gdy się nad nim spokojniej i dłużej zastanowić, w niejednym przekonuje. Horodniczy Janusza Zakrzeńskiego okazuje się part­nerem dla Chlestakowa Jana En­glerta, choć postaci te wywodzą się nie tyle może z różnych świa­tów, co z różnych teatrów. Róż­ne elementy spektaklu często pa­sują tu do siebie, bo - jak zwy­kle u tego reżysera - jest to przedstawienie perfekcyjne. Go­rzej jednak, gdy to co na scenie konfrontujemy z tekstem, kwes­tia po kwestii, epizod po epizo­dzie. Wówczas wątpliwości bu­dzić zaczyna nie tylko taki, a nie inny sposób potraktowania Chlestakowa. Salonowa rozmowa o literaturze staje się tu nie­prawdopodobna nie dlatego, że petersburski "dandys" niewiele ma w niej do powiedzenia, ale dlatego, że jest ona ponad stan wiedzy prowincjuszek nie dorastających do pięt powia­towym damom, a to one właśnie powinny tę rozmowę sprowokować. W ujęciu Ja­nusza Zakrzeńskiego traci na ekspresji sen Horodniczego, który w tekście ma w sobie coś z koszmaru rodem z malarstwa Goi, w przedstawieniu zaś staje się jedynie powodem przykrego wspomnienia. A kiedy tuż przed finałem rozwścieczony Skwoznik-Dmuchanowski woła: "Nic przed sobą nie widzę: widzę jakieś świńskie ryje zamiast twarzy i nic więcej!", to cały ten jego krzyk nie ma większego znacze­nia. Ot, prostacka, trywialna in­wektywa.

Dywagowanie: jest czy nie jest gogolowskie przedstawienie Ka­zimierza Dejmka, jak wszelkie tego rodzaju próby, musi się w końcu okazać zajęciem jałowym, choć przecież można się tu po­wołać na opinię samego autora, który, po premierze petersburskiej kategorycznie protestował prze­ciwko wypaczaniu jego założeń. "Djur - pisał - nic a nic nie zrozumiał Chlestakowa. Zrobił z niego jednego z setek filutów, których przywieziono z paryskich wodewilów, aby paradowali u nas". Ale nawet tak jednoznacz­nego świadectwa pisarza nie na­leży wprost odnosić do dnia dzi­siejszego, rozszerzać czy też uo­gólniać. Jest sprawą daleko is­totniejszą, czy przedstawienia zu­baża, czy też wzbogaca naszą tradycję gogolowską, choćby tę ukształtowaną w latach stosun­kowo niedawnych, wyznaczoną inscenizacjami z jednej strony Bohdana Korzeniewskiego, z drugiej - powiedzmy - Adama Hanuszkiewicza.

Kazimierz Dejmek, przyjmując uogólniającą scenografię Krzysz­tofa Pankiewicza, wprowadzając kostium trochę jakby spoza cza­su i miejsca, godząc się na tak, a nie inaczej potraktowanego Chlestakowa, tak dalece uniwersalizuje sens anegdoty, iż zmu­sza nas tym do dystansowania się. Łamie się dialektyka kon­kretu i symbolu. Śmiech nie jest już bohaterem pozytywnym, nie jest siłą ani niszczącą, ani twór­czą. Nie jest też skutkiem na­szego zaangażowania, lecz dys­tansu.

Bawimy się: jedni lepiej, inni gorzej. Zapominajmy, "jak mocno kochał - nienawidząc". Bijemy brawa nie tylko głównym boha­terom, oklaskujemy Ziemlanikę Lecha Ordona, Chłopowa Ignace­go Machowskiego, Szpiekina Wie­sława Gołasa..., bo podobnie jak główni protagoniści cieszą nas techniczną sprawnością. Ale od­powiedź - "z siebie samych się śmiejecie", dana na kluczowe py­tanie - jest nieprawdziwa, a sa­mo pytanie nie na miejscu. Nie wynika ono z przedstawienia.

Mówi się, że "Rewizor" jest sztu­ką, która zawsze może liczyć na powodzenie, że nie ma dlań lep­szego i gorszego czasu. Wiele jed­nak zdaje się przemawiać za tym, że nasz rok 1989, kiedy z taką determinacją usiłujemy się dźwigać ze społecznej schizofre­nii, jakby bardziej sprzyjał gorz­kiej komedii Gogola, w gruncie rzeczy wcale nie abstrakcyjnej, jak to mogłoby wynikać z przed­stawienia w Teatrze Polskim, które w niektórych swoich epi­zodach i rolach (Chlestakow!) niestety traci kontakt z tekstem. Gdy więc zapadnie kurtyna, mu­si się pojawić pytanie: "Czy in­strument niestrojny? czy się muzyk myli?"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji