Artykuły

Człowiek dyplomacji

- Nie boję się zadań aktorskich, co nie znaczy, że czuję się bardzo pewnie. Czasami trzeba ze sobą trochę powalczyć - mówi ARTUR BARCIŚ, aktor Teatru Ateneum w Warszawie.

"Niespokojny duch" - tak o panu mówią koledzy. Podobno bardzo charakterystyczne jest dla pana, że jak pan coś robi, błyskawicznie zaczyna myśleć o czymś innym?

Nie. Jak coś zaczynam robić, to poświęcam się temu całkowicie. Jak coś robię, nie ma dla mnie rzeczy ważniejszych. Aczkolwiek w tym zawodzie gra się równocześnie w różnych sztukach, w różnych teatrach - w radiu, w telewizji, w filmie. Robię kilka rzeczy na raz, każdą z pełnym zaangażowaniem.

A więc nie jest tak, że szybko się pan nudzi i nie potrafi na dłużej zatrzymać się przy jednym temacie?

Nie, nie jest tak. Jeżeli czegoś się podejmuję, to to pochłania mnie

całkowicie. Tak bardzo, że potrafię wsypać kawę rozpuszczalną do młynka i mielić. Zresztą, robię wówczas różne dziwne rzeczy, bo głęboko myślę o zadaniu, które mam do wykonania. Jestem wówczas w innym świecie. Boleśnie doświadcza tego moja żona.

Aktor amerykański Peter Coyote powiedział, że na planie codziennie dochodzi do awantur, bo taka jest istota tworzenia. "Trzeba umieć się w tym znaleźć, by zrealizować swoją osobowość i przekaz" - dodał. Czy miał pan kiedyś aż takie trudności w realizacji swojego przekazu, że zarwał pan dzień zdjęciowy lub próbę w teatrze?

Nie. Jestem człowiekiem dyplomacji. Nawet zawsze starałem się pogodzić zwaśnione strony. Sam rzadko wchodzę w konflikty. Staram się zrozumieć reżysera. Jeżeli nie potrafię, to najpierw winy szukam w sobie. "Może nie umiem tego... zagrać?" - pytam siebie. Potrafię też postawić na swoim, jeżeli całkowicie jestem pewien swoich racji. Ale nie jest tak, żebym się bił. Nigdy się nie biłem, co nie znaczy, że nie dostałem po głowie.

Lubi pan kompromisy?

Kompromisy nie są dobre, bo gdy jestem pewien swoich racji i od nich odstępuję, w efekcie się okazuje, że popełniłem błąd, że powinienem postawić na swoim, idąc drogą dyplomacji i pokoju. Awantur nigdy nie wszczynałem.

Słyszałem, że swoją żonę Beatę poznał pan po dość ostrej awanturze, którą urządził pan personelowi hotelu za brudną pościel?

Nie, bardziej było to zabawne niż złośliwe.

W czym był problem?

Zakwaterowano mnie w domku letniskowym, do którego przedtem ktoś się włamał i uprawiał seks. Każdy na myśl, że ma w takim łożu spać by się zdenerwował. Awantur jednak żadnych nie robiłem.

Podobno pierwsza rozmowa z pana przyszłą żoną wyglądała tak, że dosiadł się pan do niej i zaproponował małżeństwo. To prawda?

Tak, to prawda.

Zawsze operuje pan takim konkretem?

Nie, nie zawsze. Wtedy jednak byłem pewien... Zobaczyłem ją i wiedziałem w stu procentach, że to jest ta... dziewczyna.

Akurat zerwał pan z narzeczoną, z którą chodził cztery lata?

Tak, chodziłem. Spotkałem Beatę jednak jakiś czas po zerwaniu. Natomiast byłem w okresie poszukiwań. Chciałem się ustabilizować. Chciałem mieć dom, dzieci - rodzinę. Dojrzałem do tego po okresie burzliwego życia, po zranieniu.

Jak zareagowała nieznajoma, przyszła pana żona, na propozycję małżeństwa?

Ona ma ogromne poczucie humoru. Potraktowała to jako żart. Odpowiedziała, że bardzo chętnie zostanie moją żoną. Od tego zaczęła się nasza rozmowa, która trwała dość długo. Na końcu spotkania powiedziała mi, że jej typem mężczyzny jest Al Pacino, do którego w żaden sposób nie jestem podobny. Wyszło więc, że nie mam szans.

Widziałem jak szedł pan na nasze spotkanie. Muszę panu powiedzieć, że chodzi pan jak Al Pacino.

(śmiech). Nie miałem tej świadomości. A może ona też to dostrzegła? Kto wie.

Czy rozumie pan kobiety?

A czy jest ktoś, kto je rozumie? Staram się je zrozumieć, co nie jest łatwe. W domu z żoną znakomicie się uzupełniamy. Nie ma u nas podziału na czynności damskie i męskie. Nie należę do mężczyzn brzydzących się szczotki, czy tych, którzy nie zmienią dziecku pieluch. Nie wymagam od żony też, by reperowała mi samochód, bo od tego ja jestem. Jako mężczyzna staram się zapewnić swojej kobiecie poczucie bezpieczeństwa i wiem, że one od nas tego oczekują. W tym sensie je rozumiem.

"Zdawałem sobie sprawę, że nie poderwę dziewczyny na mój wzrost czy wygląd. Musiałem poszukać innego sposobu. Recytowałem im miłosne wiersze, których znałem mnóstwo" - powiedział pan w jednym z wywiadów. A więc to był pana sposób na dziewczyny?

Tak, to był mój sposób na dziewczyny. Byłem inny... od swoich rywali i niektóre niewiasty wolały mnie od tych mięśniaków.

"Nie przepadam za swoją twarzą. Mogłaby być bardziej proporcjonalna. W ogóle wolałbym być przystojniejszy" - powiedział mi pan kiedyś w wywiadzie. Nie lubi pan siebie?

Kiedyś miałem z tym problem. Byłem targany wieloma kompleksami i chciałem wyglądać inaczej niż wyglądałem. Z czasem zaakceptowałem siebie, zwłaszcza, że moja żona i wiele koleżanek twierdzi, że z wiekiem wyglądam lepiej.

Czego pan w sobie nie lubi?

Nie lubię w sobie lenistwa, przesadnej dokładności. Czasami warto by było być ponad czymś, a ja nie potrafię. Wszystkim się przejmuję i strasznie wszystko przeżywam. Z jednej strony akceptuję to w sobie, uważając, że tak powinno być, z drugiej strony ta nadwrażliwość strasznie dużo mnie kosztuje. Tak dużo, że wydaje mi się, że skracam sobie i tak krótkie życie. Nie lubię w sobie tego, że ciągle brakuje mi czasu.

A co pan w sobie lubi?

Lubię swoją pogodę ducha, życzliwość dla ludzi, tolerancję, sposób akceptacji świata. Lubię ludzi, lubię żyć pełnią. Lubię chłonąć każdą cząstkę życia. Każda zmarnowana godzina to coś okropnego.

Przebija przez pana pazerność. Jest pan hazardzistą życiowym?

Nie lubię hazardu życiowego. Jestem człowiekiem pragmatycznym, stojącym twardo na ziemi. Jeżeli w coś się angażuję, najpierw oceniam swoje możliwości.

Na pytanie, czy odczuwa pan niepokój przed każdą rolą, odpowiedział pan: "Nie. Wręcz przeciwnie, bardzo się cieszę, że poznam jeszcze jakąś cząstkę siebie".

A więc poprzez role poznaje pan siebie?

Tak, poznaję siebie.

Jaką prawdę już odkrył pan o sobie poprzez role?

Dowiedziałem się o sobie różnych rzeczy. Odkryłem na przykład, że potrafię nienawidzić, o co bym siebie nie posądzał z racji pogodnego stosunku do życia i życzliwości do ludzi.

A więc to dziwne, że potrafi pan nienawidzić.

Przygotowując Hitlera w Teatrze Ateneum miałem kłopot. Nie umiałem poradzić sobie z tą rolą, nie wiedziałem jak ją zagrać. Przez długi okres czasu nic wiedziałem, jak poszukać w sobie tego bezinteresownego zła, uważając, że zawsze jest przyczyną drzemiącego w ludziach zła. Będąc szalenie wściekły na swoją bezradność, że nie umiałem tej roli zagrać (było to dwa, trzy tygodnie przed premierą), odkryłem w sobie nienawiść do siebie. Byłem tak szalenie wściekły na swoją niemoc, że zacząłem siebie nienawidzieć. Zrozumiałem wówczas, że ludzie mogą być źli bez przyczyny i kąpać się w swojej nienawiści.

Rozmawiałem kiedyś z Johnem Malkovichem na planie filmu "Król Olch". Wydał mi się człowiekiem bardzo skromnym, wyciszonym, zupełnie innym niż charakteryzowała go prasa. Powiedziałem mu o tym. A on na to: "Jestem taki, bo w takim... filmie gram. Gdybym grał inną rolę - np. sadystę lub mordercę, to być może wszystkich ganiałbym z nożem w ręku". Wynika z tego, że role kształtują, oddziaływują na osobowość, na sposób bycia?

Ale tylko w procesie tworzenia. Gdy jest tzw. odcinanie kuponów, gram rolę któryś raz, to ona nie zostaje we mnie. Kończy się spektakl, wychodzę z teatru i już nie ma we mnie Hitlera (śmiech).

Czy jeszcze coś, poza nienawiścią do siebie, odkrył pan w sobie poprzez role, poprzez zawód?

Jako reżyser potrafię być bezwzględny. Bezwzględny dla sztuki. Jeżeli sto razy tłumaczę coś komuś, a ten ktoś mnie nie rozumie i robi po swojemu, zaczynam się złościć.

Używa pan niecenzuralnych słów?

Rzadko używam słów niecenzuralnych, właściwie tylko podczas opowiadania dowcipów. Jak się złoszczę? Wówczas jestem bardzo konkretny. Bardzo ostrym tonem przywołuję delikwenta do porządku.

Dużą popularność zdobył pan rolą Tadzia Norka w sitcomie "Miodowe lata". Wiem z relacji wielu aktorów, że taka popularność dużo kosztuje. Pana też?

Nie. Jeżeli bym się dziwił, że ludzie mnie zaczepiają, byłbym głupi. Po czymś takim jak "Miodowe lata" aktor jest skazany na sukces i musi się liczyć z konsekwencjami.

Hugh Grant mówił w jednym z wywiadów, że ma fankę, która bezustannie pisze do niego listy. Doszło nawet do tego, że wmawia mu, że mieli romans. "Miło mieć własnego wariata" - kwituje brytyjski aktor. Czy pana też podobne historie dotykają?

Oczywiście. Głównie za sprawą mojej strony internetowej, gdzie jest m.in. link z napisem kontakt. Każdy może do mnie napisać. Pisze do mnie m.in. pani, której listy ocierają się o erotykę i podobne klimaty. Nigdy na oczy jej nie widziałem. Zachowuję dystans do takich historii. Z jednej strony nie chcę nikogo skrzywdzić, tym bardziej, że to może być rzeczywiście jakieś uczucie. Z drugiej strony nie chcę aby ktoś zbyt daleko wchodził w moje życie.

Jest pan otwarty, ciepły, ale i dystansowy...

Tolerancja, to sztandarowa cecha mojego charakteru. Niemniej dla pewnych ludzi jestem dystansowy, unikam ich, bo nie odpowiada mi ich sposób bycia.

Ludzie dystansowi często mają depresje. Pan też?

Rzadko miewam depresje. Czasami mam nastrój melancholii, takiego zamyślenia. Zastanawiam się wówczas nad tym co robię, do czego to prowadzi, czy to ma sens. Generalnie jednak jestem wręcz chorobliwym optymistą, a tacy rzadko mają doły. Staram się wszystko robić dobrze, perfekcyjnie. Zawsze jestem przygotowany do prób, umiem tekst na pamięć, jestem punktualny. To są zasady stosowane przeze mnie w życiu i one mi pomagają nie mieć porażek. Porażki w bilansie ostatecznym oczywiście są, ale zazwyczaj spowodowane wyborem, którego dokonałem, a nie tym, że np. zagrałem fatalnie.

Pamięta pan takie porażki?

Być może w pewnym okresie swojego życia nie powinienem występować w "Okienku Pankracego", w programie dla dzieci, bo z tego powodu nie zagrałem ważnych ról u ważnych reżyserów. Być może to był błąd. A może i nie, ponieważ wielu obecnych moich fanów to ci, którzy przed wielu laty, jako dzieci, czekali na każdy piątek, na Pankracego.

Kiedyś powiedział pan, że przyjmując rolę w "Znachorze" - Jerzego Hoffmana, bardzo się pan bał konfrontacji z takimi sławami, jak: Dymna, Binczycki, Ładysz, Kopiczyński. Czy teraz odczuwa pan jakiś niepokój, stając oko w oko z wielką osobowością aktorską?

Jest to bardziej szacunek niż niepokój. Nie boję się zadań aktorskich, co nie znaczy, że czuję się bardzo pewnie. Czasami trzeba ze sobą trochę powalczyć. Bardzo cenię Wojtka Pszoniaka, który zawsze był moim wzorem aktorskim. Kiedy jako uczeń liceum przyjechałem do Warszawy z wycieczką i poszliśmy do Teatru Narodowego na "Rewizora", w którym grał Wojciech Pszoniak, byłem oczarowany jego grą. Myślałem sobie, że tak właśnie chciałbym grać. I taką drogą też starałem się iść. Chciałem aby drogowskazami na niej były: prawda, naturalność i jeszcze coś, co pozwoli widzowi zapamiętać aktora.

Wydaje mi się jednak, że bardzo się pan różni od Pszoniaka. Nie ma w panu takiej nerwowości, dynamiki. Moim zdaniem jest pan dużo bardziej stonowany.

Mówiąc o Pszoniaku nie charakteryzowałem człowieka tylko myślałem o sposobie podejścia do roli. Wojtka Pszoniaka cechuje prawda, naturalność, wiarygodność, a to jest podstawa mojego zawodu. Chciałbym również by to były filary mojego aktorstwa.

Słyszałem, że ma pan wiele talentów pozazawodowych. Podobno zawsze miał pan zacięcie do sportu, a szczególnie do akrobatyki?

Do pewnego stopnia. Generalnie jestem dość zwinny i sprawny fizycznie. W szkole aktorskiej była akrobatyka, więc umiałem robić salta i podobne ćwiczenia.

Powiedział pan kiedyś, że świetnie szyje na maszynie. Słyszałem, że wszystkie ciuchy szyje pan swojej żonie. To prawda?

To już historia. Nie mam na to czasu, ale lubiłem szyć. Umiem to robić. Mam zdolności manualne.

Czy prawdą jest, że otarł się pan o pracę cukiernika?

Nie, nie otarłem się. Mój ojciec planując dla mnie i moich braci przyszłość zawodową, wykombinował sobie, że powinienem zostać cukiernikiem, bowiem jest to zawód pewny i trwały. Bazował na tym, że umiem piec ciasta i gotować.

Ojciec nie akceptował pana decyzji, by zostać aktorem?

Akceptował. Niemniej rodzice martwili się, że może mi się w tym zawodzie nie udać, że minę się z sukcesem, bo on nie zależy tylko od talentu. Pochodziłem z biednej rodziny spod Częstochowy i nie miałem żadnych znajomości, układów. Musiałem liczyć wyłącznie na siebie.

Na początku w zawodzie nie było łatwo? Koledzy pana nie akceptowali?

Nie, nie. Może kiedyś podobnie myślałem. Wyrzucam jednak z pamięci przykre historie, bo one przeszkadzają żyć.

Wiem, że uwielbia pan podróże. Przeczytałem w jednym z pism, że lubi pan odwiedzać Włochy, a szczególnie miejscowość Barcis, z której, podejrzewa pan, pochodziła pana rodzina. To prawda?

Nie, to nie prawda. Wysnułem taką hipotezę na potrzeby jednego z pism kolorowych, chcąc wyjaśnić podobieństwo nazwy włoskiego miasteczka do mojego nazwiska.

Można by chyba powiedzieć, że płynie w panu wioska krew, bowiem ma pan niespożyty temperament, nadwrażliwość, nerwowość, jest pan bezpośredni, honorowy?

No tak, może więc rzeczywiście płynie we mnie włoska krew (śmiech).

Ktoś kiedyś powiedział, że przeciętnego Włocha zawsze coś dręczy.

A więc ochrzcił mnie pan już na Włocha? No dobrze, niech panu będzie. Co mnie dręczy? Wie pan, zadaję sobie mnóstwo pytań egzystencjalnych. Przede wszystkim zastanawiam się, czy istnieje Bóg. Nie mogę znaleźć odpowiedzi na to pytanie i kotłuję się w tym swoim agnostycyzmie. Myślę, że każdy z nas zadaje sobie podobne pytania i nawet ci bardzo wierzący też mają wątpliwości. Często też zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że istniejemy, że żyjemy. Trudno to racjonalnie wytłumaczyć. Pytam siebie również, co mogę zrobić by być jeszcze lepszym człowiekiem. Chcę aby coś po mnie zostało, by dać ludziom dużo radości swoją pracą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji