Artykuły

Dwie strony. Dramaturg

Erwinowi Axerowi

Przed ośmiu albo dziewięciu, a może to już było dziesięć lat temu, przez ponad pół roku byłem dramaturgiem w B. Był to niegdyś jeden z najświetniejszych teatrów w całej Europie, opromieniony lożą cesarską, ale świetność ta skończyła się jeszcze przed pierwszą wojną światową. Odtąd w tej loży zasiadał czasem kanclerz republiki i dwu albo trzykrotnie w ciągu ponad półwiecza naprzód król włoski, a potem królowa brytyjska czy może holenderska. Z dawnej świetności pozostały w B. wielkie marmurowe schody o dwóch kondygnacjach prowadzące do amfilady salonów jak muzealne galerie z wielkimi portretami aktorów i aktorek jeszcze od końca XVIII wieku, w grubych złoconych ramach. Na najdawniejszych portretach panie były w krynolinach nawet w rolach Desdemony i Porcji, a panowie we wspaniałych wyszywanych złotem frakach.

Moja znajomość niemieckiego ograniczała się do paru słów i dlatego zapewne, choć otwarto dla mnie jako głównego dramaturga lożę cesarską, bardziej pamiętam z tego półrocza antrakty teatralne od samych spektaklów. Spektakle wydawały mi się często, nawet w najbardziej dramatycznych momentach, jedynie ożywioną i z wolna się poruszającą galerią portretów z sal recepcyjnych. Antrakty za to były wielkim przedstawieniem. B. był wtedy jednym z nielicznych już teatrów na całym świecie, gdzie zwłaszcza do lóż i pierwszych rzędów parteru panie przychodziły w wieczorowych sukniach, a w karnawale często i w balowych, z etolami przewieszonymi przez odsłonięte ramiona. Panowie byli w smokingach, a w dalszych rzędach w wykrochmalonych na sztywno gorsach koszul i chyba jeszcze czasem w sztywnych kołnierzykach z zagiętymi rogami, jakie zapamiętałem ze starej fotografii mojego dziadka. Antrakty były długie, czasem trwały niemal godzinę, a zdarzało się, że były i dwa antrakty w jednym wieczornym spektaklu. W dwóch bufetach był szampan i maleńkie kanapki z czerwonymi kulkami kawioru i z równie czerwonymi płatkami łososia. Widzowie wydawali mi się czasem głównymi aktorami wieczoru, kiedy podchodzili do bufetu albo przeglądali się w wielkich zwierciadłach.

W trzech skrzydłach teatralnego budynku, który przypominał mi najbardziej Teatr imienia Słowackiego w Krakowie, a może jeszcze bardziej teatr lwowski, zbudowany przez tego samego architekta albo przynajmniej według tego samego wzoru, mieściły się biura. W głównym skrzydle - dyrekcja zwana intendenturą i sekretariaty. W bocznym, z osobnymi schodami - archiwum i pokoje pomniejszych dramaturgów. Było ich, o ile zapamiętałem, siedmiu i chociaż dużo młodsi ode mnie, wszyscy łysi, poza jednym z długimi włosami. Tylko ten jeden mówił po angielsku. Spytałem go, co oni wszyscy robią? - Jak to - odpowiedział nieco zdumiony naiwnością mego pytania - czytają nadesłane sztuki i robią z nich wyciągi dla Wielkiego Intendenta.

Mój gabinet Głównego Dramaturga był w osobnym skrzydle z osobnymi schodami. Gabinet, to chyba jeszcze za skromnie. Z przedpokoju wyściełane drzwi, żeby sekrety narad nie mogły dojść na zewnątrz, prowadziły do apartamentu z własną kuchenką, toaletką i kredensem z porcelanowym serwisem na cztery osoby. Na półkach był zapas kawy, herbaty i butelka koniaku. W gabinecie stały cztery klubowe fotele i dwie sofy. Na ogromnym biurku dwa telefony: czarny i biały. Biały był głuchy i nigdzie nie łączył. Ale i z czarnego nikt do mnie nie dzwonił poza moją żoną. I to rzadko. I nikt do mnie nie przychodził poza woźnym, który punktualnie o jedenastej trzydzieści pięć przynosił mi gazety, a w poniedziałki ilustrowane tygodniki. Oczywiście po niemiecku. Odkładałem je do kąta. Nikt ich nie zabierał i wkrótce zrobiła się z nich wielka góra papieru.

Po dwóch albo może trzech tygodniach, nieco zdumiony, że nikt ode mnie niczego nie chce, zamówiłem się na rozmowę do dyrektora. Jego gabinet był jeszcze dwa razy większy od mojego. I na biurku miał trzy telefony: biały, czarny i złoty Ten trzeci, jak się okazało, był tylko dla ozdoby. Dyrektor bardzo słabo mówił po angielsku, a jeszcze trudniej mu było zrozumieć moją angielszczyznę. Ale był bardzo miły. Wypiliśmy cztery kieliszki koniaku i poszliśmy do teatralnej kawiarni na tym samym placu na znakomite parówki z chrzanem. Odtąd dostawałem Neue Freie Presse już o dziesiątej rano i w poniedziałki podwójną liczbę tygodników. Ale w dalszym ciągu nikt ode mnie niczego nie chciał.

Tak minęły dwa miesiące. Przyzwyczaiłem się do mego gabinetu i do milczących telefonów, tyle tylko, że przychodziłem dopiero około południa, wypijałem kieliszek koniaku i szedłem sam na parówki z chrzanem do teatralnej kawiarni. I właśnie pod koniec drugiego miesiąca zapukała do mnie dziewczynka z sąsiedniej kwiaciarni z bukietem róż. Ale nie były to róże dla mnie? Były dla Z. Znałem to nazwisko. Był to jeszcze do niedawna jeden z najświetniejszych krytyków teatralnych. Ogłosił również książkę o Shakespearze. Ku mojemu zdumieniu miał gabinet na tych samych schodach, o jedno piętro tylko wyżej.

Następnego dnia złożyłem mu wizytę. Wiedział o moim istnieniu i był szczerze ucieszony. - Byłem przed panem głównym dramaturgiem, miałem gabinet o piętro niżej, ale teraz przenieśli mnie tutaj. Niech pan popatrzy, jest dwa razy mniejszy. - Rzeczywiście był mniejszy, ale nie o tyle. - Od siedmiu miesięcy nikt do mnie nie przyszedł. I nikt nie telefonował. - Pokazał ręką na telefon, na którym osiadła na centymetr gruba warstwa kurzu. - I nawet nie mógłby, bo ten telefon jest wyłączony z sieci. Gazety dostaję raz na tydzień i to czasem jeszcze sprzed miesiąca. I puste stoją moje puszki z kawą. Tyle tylko, że dostaję ciągle połowę mojej dawnej gaży...

Kiedy zbliżał się już termin mego wyjazdu, złożyłem mojemu sąsiadowi z góry ostatnią wizytę. - Czy słyszał pan o N.? - powiedział. Oczywiście słyszałem. Napisał, w późnych latach dwudziestych, książkę o Shakespearze, którą do dziś, cytują we wszystkich antologiach. Porównywano go z Karlem Krausem i jego krytyki teatralne słynęły z dowcipu i ciętości pióra. - Był głównym dramaturgiem w B. przede mną. Ma swój gabinet na trzecim piętrze.

Poszliśmy tam zaraz razem. Pokoik był niewielki, już na poddaszu. We wszystkich kątach sterczały góry gazet, aż niemal pod sufit. W wielkim skórzanym fotelu siedział N. Z ogromną białą brodą wyglądał jak krasnoludek. - Już zapomniałem, kiedy ostatni raz ktoś do mnie zaszedł. Nie mogę nawet panów poczęstować kawą, bo już od roku mi nie odnowili zapasów. I gazety dostaję chyba ze śmietnika. - I wskazał ręką krasnoludek na góry śmieci wyższe od niego o głowę. - Nawet mi telefon zabrano, chociaż od roku już był zepsuty. Tyle, że mi zostawiono jedną czwartą pensji pierwszego dramaturga. Ale panowie widzą, jak wszystko się zdewaluowało... - Potem zapadł się głęboko w tym podartym skórzanym fotelu, jakby się nagle rozwiał.

W maju 1988 roku w Berlinie któregoś wieczoru zaproszony zostałem z Erwinem Axerem na spotkanie z młodymi reżyserami i aktorami. Po winie zaczęła się długa dyskusja. Na jej zakończenie zabrał głos Axer: "Przez lata uczyłem aktorstwa i wiem, że aktorstwa można nauczyć. Przez długie lata uczyłem reżyserii, ale wiem, że reżyserii nie można nauczyć". "A czy można uczyć dramaturgów?" - spytano z sali. "Ale dramaturg, kim on jest?" - powiedział Erwin. Potem uśmiechnął się i wskazał ręką na mnie. "Niech wam o tym powie Jan Kott".

Kamienny Potok, lipiec 1988

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji