W stronę śmiechu
Zaufać autorowi. Tę zasadę przyjął Adam Hanuszkiewicz reżyserując przedstawienie "Rewizora". Publiczność musi się przede wszystkim śmiać, a na refleksję będzie czas potem. "Rewizor" wystawiony na scenie Teatru Narodowego po raz drugi po wojnie jest zarówno komedią charakterów jak sytuacji. Charaktery określają się zresztą na tle sytuacji. Nie możemy więc nazywać Horodniczego i jego kompanów kreaturami, nie są nawet karykaturami przeciętnych ludzi. Ich "grzeszki" jak np. skłonność do brania łapówek to też efekt sytuacji. Ci co dają - muszą brać a przynajmniej kombinować. Łańcuszek ciągnie się, i gdzieś urywa, ktoś jest poszkodowany, ale to już nie należy do komedii. Dlatego przyjaciele Horodniczego są zabawni, śmieszni, omalże nie wzbudzają sympatii. Nikt tu nie jest zbyt pokrzywdzony. Coś się tam mówiło o wychłostanej wdowie po podoficerze, ale jej przecież na scenie ma. Nawet kupców poszturchuje się i obdarza kopniakami raczej dla efektu, bez przekonania, taki to rytuał. Horodniczy - Mariusza Dmochowskiego zdziwiłby się bardzo, gdybyśmy mu powiedzieli, że jest łobuzem, to tylko człowiek, który lubi zgarniać do siebie i ma wybujałą wyobraźnię.
A inni? Np. Ziemlanika, safanduła, w miarę chytreńki, taki jakiego przedstawił nam Seweryn Butrym, dalej: sympatyczny poczciwiec, który lubi zwierzęta Lapkin - Trapkin (Józef Pieracki), poczmistrz Szprekin ofiara namiętności do cudzych tajemnic (Gustaw Lutkiewicz) sklerotyczny inspektor szkolny Chłopow (Aleksander Dzwonkowski) - to przecież poczciwcy. Nawet nie umieją zręcznie podsunąć łapówki. Aż dziw, że dają sobie radę wśród przebiegłych kupców i jeszcze cwańszych służących, jak choćby oblatany w świecie Osip (Wojciech Siemion).
Chlestakow - to przecież całkiem sympatyczny birbant, chwilami jest nawet subtelny, wrażliwy co starannie zaznaczał Wojciech Pszoniak. Aferzysta? Dlaczego? Przecież nie podawał się za rewizora, to z niego rewizora zrobiono. Wszystkiemu winna wyobraźnia. Chlestakow sam uwierzył w swoje petersburskie koligacje, dla Horodniczego - mundur generalski to już realna perspektywa. Tylko ręką sięgnąć. Anna Andrejewna (coś za wiele w grze Bogdany Majdy było skojarzeń ze sztuką Ireny Kwiatkowskiej) już widziała się w roli szczęśliwej teściowej przystojnego zięcia. Jej córka, no tak tu wszystko szło normalnie według schematu. Nie zdążyła jeszcze ochłonąć z wrażenia.
Wyobraźnia, łatwość upajania się wyimaginowanym sukcesem, który jest tuż, tuż i na tym się kończy: to zabrzmiało bardzo swojsko, tak jak całe przedstawienie mimo cesarskiego portretu, złotego rubla, biało-zielonych mundurów carskiej hierarchii czynowniczej a w tle szerokiego niezmierzonego krajobrazu szerokiej Rusi.
Tyle o komedii charakterów. A sytuacje? Czego tu nie mieliśmy, pochody, transparenty, upojne walczyki i podniosłe hymny. Przecież na scenie wciąż się musiało coś dziać, aż to dzianie stałoby się monotonne gdyby nie świetne epizody w rodzaju pałacowstąpienia Chlestakowa w światło carskiej łaski - wielki sukces wyobraźni scenografa. Niepokoił mnie tylko finał. Myślę, że wszystko popsuł oficer tak urzędowo oznajmiający przybycie - tym razem - autentycznego rewizora. Pyta więc Horodniczy - Dmochowski, nas tj. widzów: "Z czego się śmiejecie", a my nic, milczymy przejęci. Tak jakoś chłodem powiało z otwartych drzwi w których miał się pojawić rewizor. Śmiech wybuchł dopiero po chwili. Któż bowiem lubi się śmiać z siebie. Ale oklaski były. Długo nie milknące.