Artykuły

Różne maski systemu i głupoty

Teatr "Ateneum" pozostał Kafce wierny. Po "Procesie", "Zamku" zaadap­towano na scenę "Amerykę". Operując zwykłymi realiami pisarz tworzy wła­sny, poetycki świat; świat człowieka za­grożonego. Twórca dzieła scenicznego Jerzy Grzegorzewski bardzo głęboko od­czytał wymowę i klimat utworu. Oprócz małej sali (Scena 61), jako miejsce akcji włączył hall i szatnię teatru. Ba, wyko­rzystał nawet publiczność wychodzącą z innego, kończącego się właśnie przed­stawienia, która bezwiednie gra tłum opuszczający statek. To interesujące po­łączenie naturalizmu i umowności do­pomaga wytworzeniu się odpowiedniej atmosfery, ułatwia zrozumienie podwój­nego wymiaru zdarzeń i postaci. Karl Rossmann błąka się w tej scenerii nie­pewny, zagubiony, przytłoczony obcym mu kształtem świata anonimowych tłu­mów, hierarchii, nieprzeliczonych szcze­bli służbowych. Świata, którego nie zna, który rani jego poczucie sprawiedliwo­ści, który go niszczy. Podkreśla się nie­raz - słusznie - charakterystyczne dla Kafki przeciwstawienie dwóch porządków: porządku prawa (reprezentowane­go przez jednostkę, stronę słabszą) i porządku systemu, organizacji, który jest w gruncie rzeczy zasłoną dymną dla bezprawia i krzywdy, który kryje je - nie usuwa. Istnienie Karla wśród nowej społeczności - to ciąg klęsk i ostateczna samotność. Wiele do przedstawienia wnosi Olgierd Łukaszewicz. Wrażliwy, reaguje dyskretnie ale z ukrytym na­pięciem, jakby się cały spalał od we­wnątrz. Potrafi promieniować osobowo­ścią młodego szlachetnego chłopca, na­rzucić jego niepokój, poczucie zagroże­nia, nieprzystosowanie wobec wrogiego mu otoczenia. Potrafi nawiązać z widzem pozornie nieuchwytny ale istotny kontakt. Dobre słowa należą się również innym wykonawcom. I mimo że kilka scen może być niezbyt jasnych dla od­biorcy, który nie czytał powieści, reali­zacja "Ameryki" jest pozycją cenną, wnosi autentyczne wartości humani­styczne, zasługuje na baczną uwagę w bier^cym nurcie teatralnym Warszawy. Tym razem nie zadziałała magia Teatru Małego ani magia Joyce'a, ani magia na­zwisk dobrych aktorów. Spektakl "Wy­gnańców" zapachniał farbą drukar­ską. Papier, papier, słowa, słowa. Brak prawdy i życia, zwolnione tempo gry ab­strakcyjnej jakby, matematyczno-ringowej, celebrowanie mowy wyolbrzymiło (zamiast tuszować) manierę autora, pre­tensjonalność psychologiczną, wielosłowie (z kręgu nienajlepszej przybyszewszczyzny). Zamiast uwierzytelnić owe zagmatwania, meandry uczuć, owe dziwne szukanie granic wolności i wzajenego poznania partnerów małżeńskiego trójkąta - ukazano nam propozycję teatru, który ociera się momentami o śmieszność i pustkę. Przyznajmy to szczerze, bez satysfakcji.

Lepiej dzieje się na dużej scenie Teatru Narodowego. Króluje tu ostatnio Wojciech Pszoniak, porwany z Krakowa. Ma on dobrą serię ról. Kraków: pamiętny Wierchowieński w "Biesach", przedziwny Puk w "Śnie nocy letniej", znakomity Parolles, ("Wszystko dobre, co się dobrze kończy"). Warszawa: suge­stywny, ludzki Makbet. Teraz zaś wy­borny Chlestakow. Jest sobą a równocześnie wtopiony w ton przedstawienia. "Rewizor" w Teatrze Narodowym, to zręczny stop ciętej satyry, zbliżającej się do groteski i dobrej zabawy. Reżyser i scenograf zaznaczyli tylko lekkimi odnośnikami styl i odległą epokę XIX-wiecznej Rosji. Bez troski o rodzajowość, swobodnie ukazano cechy, które były - są - będą zawsze godne, aby je prezentować publiczności. Niechże przejrzy się w krzywym zwierciadle cu­dzych (może własnych?) wad i błędów: serwilizm, łapownictwo, donosicielstwo, głupota nie są tylko śmieszne, choć się śmiejemy. Bo pokazano je dowcipnie. Gloria ulepiona z urzędowych papierów i pieczęci, wśród których ukazuje się car, wstąpienie i odlot do urzędniczego nieba Chlestakowa w chwili euforii naj­większej blagi, płomienna przemowa na szeroko rozbujałej huśtawce natchnio­nego kłamcy i fantasty - oto charak­terystyczne przykłady atmosfery tego wieczoru. Pszoniak stałe, usłużnie a bezczelnie uśmiechnięty, swobodny, na­turalny, szybki w słowie i ruchach two­rzy nową, ciekawą sylwetkę Chlestako­wa. Równocześnie zaś, gdy z rozwia­nym włosem wyczynia zwinne łamańce na linie huśtawki, parodiuje sam siebie w poprzednich scenicznych wcieleniach (Puk) i swoich znakomitych kolegów z zespołu Peter Brooka. Mariusz Dmo­chowski (Horodniczy), dla kontrastu, jest ciężki, bez poczucia humoru, głupi, groź­ny - jak trzeba. Całość zagrana zgrabnie, w dowcipnej scenerii, bawi i podoba się widzom. Aktualność powiedzenia: "...sami z siebie się śmiejecie" - pozo­staje oczywiście nadal.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji