Artykuły

Rewizor w pełym wymiarze

Dwa czołowe teatry polskie wystąpiły w tym sezonie z premierami genialnej ko­medii Gogola: Teatr im. Słowackiego w Krakowie i Teatr Narodowy w Warszawie. Przedstawienia są całkowicie od­mienne i przez to właśnie ciekawe.

W Krakowie Jerzy Krasowski po­szedł śladem miejscowej tradycji, dając inscenizację bardzo zabawną i śmieszną, prawie farsową, o mniej­szym ciężarze gatunkowym. Po sce­nie nie biega wprawdzie Horodniczy z gołym pępkiem jak w osławionym przedstawieniu Szajny w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie, ale teatr zrobił wiele, by rozbawić widzów nie najbardziej wybrednymi środkami.

Inaczej postąpił Adam Hanuszkie­wicz w Teatrze Narodowym w War­szawie. Jeśli Krasowski obniżył ran­gę Horodniczego i środowiska, w ja­kim rozgrywa się "Rewizor", to Ha­nuszkiewicz podniósł ją bardzo wy­raźnie. Pierwsza scena rozpoczyna się od imponującego wejścia Horo­dniczego, który staje za wielkim, wspaniałym stołem, przypominają­cym ministerialne biurko. Mariusz Dmochowski gra Horodniczego na wskroś oryginalnie inaczej niż Kurnakowicz, inaczej niż nakazywała dotychczasowa tradycja interpretacji tej postaci. Nie jest prowincjonal­nym gburem i dzierżymordą, lecz mógłby być wysokim urzędnikiem gubernialnym. Kiedy mówi o tym, że chciałby być generałem, nie brzmi to absurdalnie. Podobnie inni urzęd­nicy nie wyglądają na zatabaczonych, zaniedbanych, małomiasteczkowych kauzyperdów, lecz na ludzi zajmują­cych odpowiedzialne stanowiska. Tak się też zachowują. Dopiero w tej konfiguracji staje się zrozumiałe, że są groźni i mogą dawać duże łapów­ki. Obracają przecież w swych urzę­dach poważnymi sumami i czerpią z nich niemałe korzyści.

Takie odczytanie "Rewizora" po­zwala zrozumieć wymiary i skompli­kowane losy tej komedii Gogol go­dził w niej przecież w cały system carskiego czynownictwa i wyśmiewał nie tylko małe prowincjonalne płot­ki, lecz szydził z wysokich dygnita­rzy, którzy zresztą doskonale zorien­towali się w jego intencjach i w sen­sie sztuki, atakując "Rewizora" gwałtownie od dnia premiery. Tylko ostrożność kazała autorowi zabezpie­czyć się, obniżyć pozycję społeczną postaci komedii, by jej adresat nie był określony zbyt wyraźnie. Dziś jest to całkowicie zbyteczne. Słusznie więc przywrócił Hanuszkiewicz "Re­wizorowi" jego pełną wymowę.

Znakomicie zrozumiał intencje inscenizatora Marian Kołodziej, projektując jedną z tych pięknych i wymownych opraw scenograficz­nych, które stawiają go dziś w pier­wszym szeregu scenografów europej­skich. Unikając zbędnych szczegó­łów, dał metaforyczny ekwiwalent plastyczny carskiej Rosji w wielkiej kompozycji, stanowiącej tło przed­stawienia. Są w niej pieczęcie, sym­bolizujące carską biurokrację i owe rozpieczętowane listy, które otwie­rał nie tylko poczmistrz Szpekin. Jest carski rubel, który panuje nad wszystkim, dwugłowe czarne orły, symbol ucisku i atmosfera niezmie­rzonych równin tego ogromnego kra­ju, po którym pędzą trojki poczto­wych koni i podróżują rewizorzy prawdziwi i nieprawdziwi. Jest wre­szcie portret cara Mikołaja Pałkina, patrzący z góry łaskawym okiem na ten okrutny, nieludzki świat i patro­nujący mu z wyżyn tronu.

I tu wchodzimy w drugą warstwę inscenizacji Hanuszkiewicza, która stanowi także ważne odkrycie. Reży­ser zrozumiał mianowicie, że "Re­wizor" jest dziełem realizmu fanta­stycznego, że są tu punkty styczne z takimi utworami Gogola, jak "Nos" czy "Płaszcz", że nie wszystko da się wypowiedzieć w konwencji małego realizmu. Owa fantastyka jest już w scenografii, lecz jeszcze mocniej dochodzi do głosu w inscenizacji. Jej uosobieniem staje się postać Chlestakowa. Widziałem już wiele przedstawień "Rewizora", w których Ho­rodniczy górował nad wszystkimi po­staciami. Widziałem też "Rewizora" w Kanadzie, gdzie główną postacią stawał się Chlestakow (którego grał świetnie William Hutt, występujący niedawno w roli króla Leara w cza­sie występów gościnnych Kanadyj­skiego Teatru Narodowego w Polsce). Nie widziałem jednak jeszcze nigdy spektaklu, w którym obydwie posta­cie byłyby tak równorzędne, choć tak odmienne.

Horodniczy Mariusza Dmochow­skiego reprezentował tu życie real­ne. Chlestakow Wojciecha Pszonia­ka - fantazję i poezję. Hanuszkie­wicz umieszcza go w kulminacyjnej scenie wielkiego monologu na huś­tawce, każe mu wzlatywać wysoko w górę w chwili uniesienia, i wresz­cie prowadzi go w momencie apoteo­zy na podniesienie, gdzie siedzi sam car samodzierżca. Jest to oczywiście, gra wyobraźni Chlestakowa, ale scena ma niezwykłą siłę wyrazu i w ogromnym skrócie ukazuje świat myśli i marzeń ludzi, żyjących w okowach mentalności i obyczajowo­ści carskiej Rosji.

Wojciech Pszoniak może uważać rolę Chlestakowa za swoje wielkie zwycięstwo. Po nieudanym Makbecie zadebiutował właściwie na warszaw­skiej scenie dopiero teraz, ukazując swe prawdziwe możliwości i skalę talentu. Był naiwny, pełen poetyckiego wdzięku, pokazał, jak świetnie włada ciałem (o czym wiedzą ci, któ­rzy oglądali go w spektaklach kra­kowskich), kłamał tak uroczo i tak bardzo wierzył w to, co mówił, że bez trudu mógł przekonać o auten­tyczności swego rewizora nie tylko Horodniczego i jego urzędników, lecz także całą publiczność. To prawdzi­wy triumf młodego aktora. A jest to przecież jedna z najtrudniejszych ról światowego repertuaru.

Bardzo dobrym pomysłem okaza­ło się także rozegranie całej kome­dii bez zmiany dekoracji, w dwóch planach: na scenie parterowej i w otwierającej się na wysokości pier­wszego piętra klatce. Tu mieszka na poddaszu zajazdu Chlestakow i jego sługa Osip (którego gra rozkosznie, jako chłopka-roztropka. Wojciech Siemion) i stąd schodzi na parter do Horodniczego, tu śpi po libacji w do­mu głowy miasta i stąd kroczy po paradnych schodach do zebranych, przerażonych urzędników. Tu siedzi także na tronie car-samowładca.

Jest w tym przedstawieniu wiele inwencji reżyserskiej (np. kapitalny pochód mieszkańców miasteczka, de­filujących przed Chlestakowem). I są aktorzy - godni Sceny Narodowej. A więc Aleksander Dzwonkowski, nie­zwykle śmieszny w roli inspektora szkół, Chłopowa; Józef Pieracki, gra­jący z niekłamanym wdziękiem i lekkością miejscowego libertyna, sę­dziego Lapkina-Tiapkina, Gustaw Lutkiewicz (bardzo dobry poczmistrz Szpekin), Seweryn Butrym (Ziemlanika), Jerzy Turek i Eugeniusz Robaczewski, rozgrywający wesoło role Bobczyńskiego i Dobczyńskiego; i Tadeusz Czechowski, Dzierżymorda elegancki i prawie uprzejmy. W ma­leńkiej, ale ważnej roli zwiastuna fatalnej nowiny o przyjeździe praw­dziwego rewizora wystąpił Włodzi­mierz Bednarski. Jego wejście w fi­nale spektaklu wywarło należyte wrażenie.

Najbardziej konwencjonalnie po­traktował Hanuszkiewcz wątek mi­łosny, ograniczając go zresztą do mi­nimum. Tu było też najmniej zmian w stosunku do tradycyjnej interpre­tacji aktorskiej. Bohdana Majda za­grała żonę Horodniczego jako pro­wincjonalną gęś, zaś Eleonora Hardock była jej nieodrodną, głupią i śmieszną córką.

W przedstawieniu "Rewizora" w Teatrze Narodowym jest groza wiel­kiej metafory i śmiech, wcale nie pusty. Pełnego sensu nabierają tu słowa końcowe Horodniczego: "z ko­go się śmiejecie..." I jest w tym spe­ktaklu poezja, która unosi nas i po­rywa w regiony fantazji i wyobraź­ni, gdzie przestronno jest myślom o człowieku i świecie, w jakim przy­szło nam żyć. I to chyba jest naj­większym zwycięstwem nowej insce­nizacji Hanuszkiewicza, który poka­zał, ile nowych treści można jeszcze wydobyć z arcydzieła klasyki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji