Artykuły

Podróż po Warszawie

Czy znasz czytelniku operę Offenbacha: "Życie Paryskie"?

Któżby jej nie znał! - odpowiesz.

- Jakże ci podobała się?

- Muzyka śliczna - humoru i werwy do zbytku - śpiewki wesołe - trochę szarży kankanowej a z resztą...

- A z resztą?

- Wcale dobra opera. Owoż przedstawiona wczoraj w Tivoli, przez truppę artystów poznańskich, opera komiczna z siedmiu obrazów złożona, pod tytułem: "Podróż po Warszawie" jest ani mniej, ani więcej, jak tylko kopią "Życia Paryskiego", z tą różnicą...

- Z jaką różnicy? zapytasz czytelniku przerywając mi.

- Z tą różnicą, - że muzyki tu nie pisał Offenbach, lecz p. Adolf Sonnenfeld, a libretto - no, libretto pan Feliks Schober, artysta dramatyczny teatrów warszawskich i bardzo zdolny wierszopis.

"Podróż po Warszawie" przypomniała nam wczoraj obiady w tanich kuchniach paryskich, zwane la arlequin. Składają się one z odpadków pochodzących z wykwintniejszych zakładów kulinarnych - toż znajdzie się tam i trochę zupy rakowej i kawałek pasztetu i szczątki omletu, ale, w tem wszystkiem niema za grosz smaku, tyle pożądanego w potrawie. "Podróż po Warszawie" jest, właściwie mówiąc, bigosem la arlequin.

Nie jest to opereta buffo, ale farsa zesztukowana Bóg nie wie z jakich kawałków, które nie zawsze są dowcipne i ani myślą tworzyć artystycznej całości. Treść operety podobnie jak w "Życiu Paryzkiem" jest tkanką przygód papy, mamy, dwojga córeczek tego stadła i dwóch gapciów, wieśniaków rozmiłowanych w nich sielankowo. Osoby te odbywają podróż do Warszawy, w celach identycznych, lub sobie przeciwnych. Mama z córeczkami jedzie po to, aby tu wydać je za mąż posażnie, - dwóch gapciów dla tego, aby tej ukartowanej kabale przeszkodzić - Marysia służąca (ba, zapomniałem całkiem o niej) dąży do Warszawy z zamiarem wspierania gapciów, a przytem chce sobie pohulać w koku, w bucikach z dziesięciocalowemi obcasami, i w sukni ogoniastej, rozumie się, z fałdzistą turniurą. Tymczasem na banhofie kolei Wiedeńskiej, czyha już od dni kilku na wiejskie gąski, pięciu lampartów, którzy uprowadzają dziewczęta i hulają z niemi w najlepsze na Saskiej Kępie, w Dolinie Szwajcarskiej, a w ostatku na balu... w Tivoli - gdzie zjawia się nagle mama - bo co do papy, tego już lamparciki zaprosili do swej kompanijki. Otóż interwencja mamy, jest tu wielce skuteczną, gdyż rzecz kończy się małżeństem Mizi i Koci z gapciami, a dodać potrzeba, że sentymentalne te pary pozyskują błogosławieństwo rodzicielskie, w... Tivoli! Taką jest "Podróż po Warszawie" która, bądź co bądź, nie posiada jeszcze na swych kolejowych banhofach, ani jednego myśliwca na wiejskie gołębice. Być może, że takie pułapki praktykują się gdzieś na stacjach niemieckich, u nas dotąd o nich nie słychać. Lecz nie myślimy poważnie analizować tej farsy - autor dla ożywienia jej ratował się zręcznie ułożonemi piosenkami, konceptami w rozmaitym gatunku, obrazkami czerpniętemi z życia Starego Miasta, w których z niepospolitym talentem uwidomił bijatykę przekupek na targowisku. Wszystkiego tego dokonał p. Szober z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy. Publiczność żądała czegoś więcej jeszcze - przyszła na sztukę, a znalazła... figurki obrazki tylko, zostawione zgrabię.

Figielkami zdobył sobie p. Szober wczoraj niejeden oklask, nawet rzęsisty. Czy jednak brawa powtórzą się na następnych reprezentacjach - wątpimy, nawet licząc na nieporównaną pobłażliwość naszej publiki. Aktorzy odegrali swoje role jak zwykle, w Tivoli, stereotypowo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji