Artykuły

Minął wiek złoty

Komedia Szekspira posłużyła Brodeckiemu do podjęcia ryzykownej gry z publicznością.

Prostota tej komedii budzi całkiem słuszne podejrzenia. Czterech młodzieńców, wśród których jest panujący Król, postanawia oddać się naukom, rezygnując z uciech tego świata - przede wszystkim z kobiet. Jak nietrudno się domyślić, zaraz znajdą się niewiasty, które za punkt honoru wezmą sobie ośmieszenie postanowienia młodzieńców. A na końcu, rzecz jasna, odbędą się cztery śluby.

Czy to możliwe, żeby coś takiego napisał Szekspir? Możliwe, bo napisał, jeżeli w ogóle istniał, co - jak wiadomo - podawane jest także w wątpliwość. Mądre głowy głowią się nad odpowiedzią na pytanie, po co mu to było, a Szekspir się śmieje i wraz z nim teatralna publiczność. Pod przykrywką tej zabawy rozgrywane są ulubione tematy Szekspira - pytanie o ludzką autentyczność, o prawdę, o sens od wiecznego konfliktu między naturą i kulturą, uczuciem i rozumem.

Ileż razy można o tym mówić? Wiadomo - można, a nawet trzeba - w nieskończoność. Jeżeli jednak mamy mówić w nieskończoność wciąż o tym samym, nasuwa się pytanie, jak to robić. I całkiem wprost stawią je Szekspir, wprowadzając w "Straconych zachodach miłości" teatr w teatrze, sceny i monologi na temat gry aktorskiej, trafionych i nietrafionych sposobów zjednywania widzów.

Taki tekst to idealna pożywka dla Tadeusza Bradeckiego - 50-letniego reżysera, który porusza się pomiędzy intelektualną, wysublimowaną grą a ludycznością, filozoficznym dyskursem a teatralną akrobacją. Rzucił się więc na tę komedię z brawurą wygłodniałego intelektualisty, który chce jednocześnie pokazać, że jest fajnym chłopakiem. W dodatku świadomym, że inni mogą postrzegać go inaczej, i potrafiącym się z siebie śmiać.

"Stracone zachody miłości" w jego reżyserii rozpoczynają się od sceny, w której czterej ubrani na szaro młodzieńcy niczym hinduscy asceci kontemplują, postukując przy tym w kołatki i grzechotki. Jednak za chwilę pęka róg obfitości i zaczyna się gra na całego - na tle kiczowatej tapety (w kolorowe ptaszki i kwiatki z cebulkami) rozgrywają się sceny przebieranek, miłosnych westchnień, wzajemnych demaskacji. Kiczowate tło na chwilę tylko się kurczy, ale nie znika, gdy do jednej z bohaterek dociera wieść o śmierci matki.

W trakcie tej gry wyłania się obraz dzisiejszego twórcy teatralnego - błędnego rycerza, który rzuca się na wszelkie konwencje, by choć na moment uzyskać pełne porozumienie z widzem. Z każdym widzem, za każdą niemal cenę. Reżyserowi i aktorom tego seansu donkiszoterii towarzyszy muzyka Grzegorza Turnaua - ekspansywna, ilustracyjna i rozgadana.

Efekt całej bieganiny dobrze streszczają ostatnie słowa komedii: "My w tę, wy w tamtą stronę". Brzmią one jak dramatyczny akt niemożności dojścia do porozumienia z widzem. Już nigdy, zdaje się mówić Bradecki, nie będzie jak za Szekspira. Choćby teatr stanął na głowie, będzie już zawsze za śmieszny, za ponury albo zbyt wielostronny. Zawsze w nim będzie czegoś za dużo lub za mało. Po prostu - minął wiek złoty, w którym wszystko było możliwe, a widz, nie grymasząc jak stara panna, poddawał się czarowi teatru.

Na podstawie tego spektaklu nie sposób nie zgodzić się z podobną konstatacją. Tym łatwiej, że aktorzy nie bardzo potrafią sobie poradzić z trudnym zadaniem, jakie dał im Bradecki. Sprawiają wrażenie, jakby kwadratura koła, jaką im zaaplikował, była dla nich, rzemieślników słowa i gestu, czymś nie do przeskoczenia. Bo do tego, by osiągnąć na scenie coś, co na zdrowy rozum jest niemożliwe, trzeba odrobiny szaleństwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji