Artykuły

Trzeba umieć odejść!

- Ja się w życiu spełniłam. Robiłam to, co kochałam - mówiła HANKA BIELICKA w jednym z ostatnich wywiadów.

Starsza Pani w wielkim kapeluszu, trochę niemodna... Ale kochali ją wszyscy młodzi i starzy, bo umiała ich rozśmieszać do łez.

Jeszcze wszyscy śmiali się z jej błyskotliwych ripost w programie "Szymon Majewski Show", gdy media podały wiadomość, że Hanka Bielicka - królowa estrady i polskiego kabaretu - nie żyje. Wraz z nią odeszła cała epoka...

Jej epoka to kapelusze (miała ich ok. 50), powiewne kostiumiki, a przede wszystkim zaraźliwy śmiech, humor wbrew wszystkiemu, wbrew szarej rzeczywistości. Mówiła, że ma niezniszczalny optymizm, który nakazuje jej do dramatycznych wydarzeń podchodzić z przymrużeniem oka. Rozmawiałam z nią wielokrotnie. Byłam kilka razy u niej w pięknym mieszkaniu w przedwojennej kamienicy, pełnym antyków, bibelotów i obrazów. Pani Hanka lubiła komfort.

Ostatni raz rozmawiałyśmy 4 marca, niedługo przed jej pójściem do szpitala, i wtedy z tym jej wrodzonym optymizmem nie było już najlepiej. Kto będzie opiekował się "moimi" kotami? - martwiła się. Dom, koty z ulicy Śniadeckich, gosposia Joasia były całym jej życiem. A jednak, kiedy wystąpiła w programie Szymona Majewskiego, emitowanym na kilka dni przed śmiercią, wydawała się w tak dobrej formie jak zawsze, kipiała radością i rzucała dowcipami. Pewnie dlatego, że plan telewizyjny, scena zmieniały ją, dodawały energii. Grała samą siebie, nie chcąc zawieść publiczności, która ją kochała.

Ja pamiętam ją taką, jaka nie ukazywała się widzom, kiedy uchodziło z niej powietrze. Zamyślała się wtedy i mówiła, że jest zmęczona, więc może dokończymy rozmowę kiedy indziej. "Dziecko drogie, pamiętaj, że mam już 90 lat. Żyję za długo" - powtarzała. "Trzeba umieć odejść we właściwym momencie" - dodawała. Przeczuwała? Nie lubiła odkrywać się do końca i rozmawiać na ostateczne tematy, wolała poważne sprawy zbywać żartem. Jednak odważyłam się zadać pytanie o przemijanie, o czas, który pędzi zdecydowanie za szybko.

Wanda Kwiatkowska: Czy żal Pani czegoś, czego być może już Pani nie zdąży przeżyć, zrobić?

Hanka Bielicka: Nie. Ja się w życiu spełniłam. Robiłam to, co kochałam. Zelwerowicz, kiedy przyjmował mnie do Instytutu Teatralnego, od razu powiedział: "Kochana, amantek to ty grać nie będziesz. Ale role charakterystyczne... W nich będziesz niezastąpiona". I ja, decydując się na studiowanie aktorstwa, byłam przygotowana na to, że zagram raczej Dulska, a nie zagram Ofelii. I nie zazdrościłam koleżankom ich ról dramatycznych. Ani one nie zazdrościły mnie. Każda miała swoją szufladkę i w niej swoje miejsce.

Najważniejsze umieć się pogodzić z tym, że czegoś się nie ma?

Najważniejsze nie pożądać czegoś niemożliwego do spełnienia, szkoda energii i wysiłków. Ja zresztą uważam, że i tak dostałam bardzo dużo.

Co na przykład?

Wojna mnie oszczędziła, bo mogłam jak rodzice i siostra być wywieziona na Syberię. Mama i siostra wylądowały w Kazachstanie, a ojca zabrali do Kołymy, do kopalni złota. Umarł tam w 1948 r., a śmierć miał męczeńską. O tym, że nie żyje, dowiedziałam się wiele lat później, kiedy jego śmierć została oficjalnie potwierdzona. Ale ja nie lubię takich wspomnień, zamykam je w sobie na klucz.

Da się je zamknąć?

Ostatnio wspomnienia coraz częściej do mnie powracają, chociaż ich nie chcę przywoływać. Coraz lepiej pamiętam dzieciństwo i młodość, a to, co działo się potem, zlewa się u mnie w jedną kolorową plamę. Martwi mnie, że moja pamięć się pogarsza. Kiedyś pamiętałam wszystkie wiersze, monologi, co do jednego. Teraz, gdy usiłuję je sobie przypomnieć, w mojej głowie pojawia się tylko kilka. No cóż, starość.

Ma pani więcej witalności niż niejeden młody człowiek...

Zawsze starałam się widzieć wszystko od najlepszej strony, miałam szczęśliwe dzieciństwo, a to napełnia siłą na całe życie. Ale mój optymizm się chyba jednak wyczerpał. Prawdę mówiąc, już nie mam ciekawości żyć. Co miałam przeżyć, to przeżyłam. Co miałam osiągnąć, osiągnęłam. Napodróżowałam się, nagrałam, naśmiałam. I... wyczerpałam swój limit. Jeszcze dwa, trzy lata temu budziłam się z ciekawością, co ten dzień przyniesie. Teraz to już często nie chce mi się wstać z łóżka. O wyjściu z domu to w ogóle nie chce mi się myśleć. Wszystko załatwiam przez telefon. Mówią do mnie: "Jest pani niezmordowana". A to pozory, moje dziecko, pozory. Zmęczyłam się już. Pora odpocząć. Myślę sobie, że już chyba chciałabym przejść na tamtą stronę.

Nie boi się Pani tego przechodzenia?

Każdy się tego trochę boi. To naturalne. Ja to chciałabym tak jak Mieczysława Ćwiklińska, umrzeć w biegu.

Kiedyś w Ameryce podchodzi do mnie gość i mówi: "Ja panią znam, pani to jest albo Bielicka, albo Ćwiklińska. Tylko, że jedna z nich już nie żyje, nie pamiętam, która". To było wiele lat temu. Gdzie mnie tam wtedy było do śmierci! No i Ćwiklińska była mocno starsza. Ale ja się o takie rzeczy nie obrażałam. A niech tam, wszystko jedno mieć 60 czy 80 lat. Najważniejsze, żeby mieć w sobie życie i siłę. A kiedy tej siły brakuje, to dopiero jest koszmar. Jedno więc, o czym marzę, żeby do końca być sprawną, żeby nikt nie musiał się mną opiekować jak warzywem. Chcę więc umrzeć nagle, bez długiego chorowania, niedołężnienia.

Opowiada Pani wymyśloną przez siebie anegdotkę, jak to św. Piotr nie wpuścił Pani do nieba, bo nie miała Pani na głowie jednego ze słynnych kapeluszy...

Bo biorę wszystko na humor, nawet ze śmierci można się pośmiać. Tę historyjkę ze Św. Piotrem wymyśliłam w 2004 roku dla lekarzy w Końskich, którzy się bardzo mną przejęli. Pojechałam tam na krótki występ, towarzyszyć Jackowi Wójcickiemu, a zostałam trochę dłużej. Straciłam przytomność, odnaleziono mnie po kilku godzinach, gdy leżałam bez ducha. Ponadrywałam się trochę w środku, więc musieli mnie pofastrygować. Trzeba przyznać, że tam są wspaniali lekarze - chwała im za to. Potem przez wiele miesięcy dochodziłam do siebie, ale już w domu. Tutaj się czuję najlepiej i najbezpieczniej.

Nigdy nie chciała Pani mieszkać pod Warszawą, mieć domu z ogrodem?

Kochana, a kto by w tym ogrodzie pracował? Ja? Koń by się uśmiał! Nigdy nie lubiłam grzebać w ziemi. Jestem na to za wygodna. Jedyny dom z ogrodem, jaki kochałam, to był dom babci w Łomży, gdzie się wychowałam. Moja rodzina zajmowała tam trzy pokoje z kuchnią. I tam upłynęło moje dzieciństwo i wczesna młodość, do studiów, kiedy przeniosłam się do Warszawy i zamieszkałam u sióstr urszulanek.

Miały pilnować cnoty studentek?

O 22 już musiałam być w łóżku. O żadnych randkach mowy być nie mogło. Zresztą ja nigdy nie byłam taka znowu skora do zakochiwania się i romansowania. Lubiłam mieć kolegów, adoratorów, ale jak przychodziło co do czego, machałam im ręką na pożegnanie. Czyja wiem? Może byłam oziębła? Istniałam tylko od pasa w górę, a w dół to były zakazane rejony. Pośmiać się, zjeść kolację, porozmawiać - to owszem. I pa! Właściwie jedynym mężczyzną mojego życia był Jurek Duszyński. Jestem chyba monogamistką.

Jedynym mężczyzną i miłością?

Najpierw nie wiedziałam, że się w nim kocham. On miał dziewczynę i jak na owe czasy to był śmiały związek. Ja byłam jego powiernicą. Zwierzał mi się. Kiedyś, odprowadzając mnie, powiedział: "Hania, jakbym się miał ożenić, to tylko z tobą".

Myślałam nad jego słowami i dotarło do mnie, że jestem w nim zakochana. Ale nie dawałam po sobie poznać, co czuję. Potem, kiedy przyjechał do teatru, do Wilna, i mieliśmy mieszkać w jednym pokoju, to wzięliśmy ślub. Inaczej nie wypadało. To było 1 lipca 1940 r. A matką chrzestną naszego związku była Hanka Ordonówna.

No i to małżeństwo przetrwało 20 lat. Czemu się rozeszliście?

Nasze małżeństwo przetrwało tak długo, bo moja mama była w Jurku zakochana, dogadzała mu, rozpieszczała go. Powielała model z naszego domu rodzinnego, gdzie wokół mężczyzny się skakało, podtykało mu najlepsze kąski i w ogóle. A Jurkowi to się podobało. Ja nie byłam taka opiekuńcza jak moja mama, miałam w sobie więcej egoizmu. Nasze małżeństwo z czasem stało się takie bardziej koleżeńskie. Pewnie też z powodu mojej osobowości, mojego charakteru. Ja zawsze żyłam bardziej pracą niż rodziną.

I dlatego nie miała Pani dzieci?

Nie miałam w sobie żadnego instynktu macierzyńskiego. A robić coś na siłę, żeby być jak inne kobiety, upodobnić się do nich - to nie leżało w moim charakterze. Zawsze byłam i pozostałam indywidualistką. Nie zdecydowałam się więc na dzieci i nie żałuję tego, prawdę mówiąc. Nie mogłabym prowadzić takiego trybu życia, jak prowadziłam. Te ciągłe wyjazdy - nosiło mnie po świecie. Często nawet walizek nie nadążałam rozpakowywać, tylko dorzucałam do nich świeżą bieliznę i jechałam w inny zakątek świata. A jak byłam w Polsce, to ruszałam do Ciechocinka - tam regenerowałam się najlepiej. Ja to jestem typowym pracoholikiem. Jak pracuję, zapominam o bożym świecie. O chorobach, zmartwieniach, polityce. Kiedy więc dowiedziałam się, że Jurek ma kogoś, postanowiłam, że rozwód będzie najlepszym wyjściem. Po co jemu zawiązywać życie?

Cierpiała Pani, rozstając się z nim?

Nawet nie bardzo. Miłość się skończyła, a dla przyzwyczajenia nie było warto płacić takiej ceny. Kiedy po orzeczeniu rozwodu szłyśmy z przyjaciółką na kawę, to nie pozwoliłam mu iść z nami. Jak rozwód to rozwód. Dla mnie żadne przyjaźnie po zerwaniu nie istniały. Już taka jestem, że ucinam coś i kropka.

Już z nikim się Pani nie związała?

A po co? Miałam życie poukładane. Swoje nawyki. Swoje ulubione miejsca. Ja pracowałam, jeździłam, a gosposia zajmowała się domem. Ja to nawet nigdy za gotowaniem nie przepadałam. Ale gosposie znały moje upodobania i gotowały to, co lubię. Były u mnie po wiele lat. Dwie - po 25, a ostatnia - Joasia - jest ponad 10 lat. Przywiązywałam się do nich, a one do mnie. I to mi wystarczało. Czasem jednak myślę sobie o Jerzym - od tylu lat już nie żyje... To był mężczyzna z prawdziwą klasą. I wie pani co? Gdybyśmy się Tam spotkali, to chciałabym go przeprosić.

A jest za co?

Za to, ze nie rozwiodłam się z nim wcześniej, że zabrałam mu czas, w którym mógł zbudować sobie inne życie. Może ja w ogóle nie powinnam była wychodzić za mąż? Skoro mi dobrze samej? Ale człowiek młody to i głupi, popełnia błędy. Pytała Pani na początku, czy czegoś nie żałuję. Zastanawiam się nad tym pytaniem i odpowiem tak: moje życie było w sumie szczęśliwe. I nie popełniłam wielu pomyłek. Tylko może żyję za długo. Coś się już we mnie wypaliło, urwało, jak w starym zegarze. Bije, chodzi, ale bez zapału. Ja czuję, ze to już niedługo. Niedawno śniła mi się mamusia... Wszyscy są już po tamtej stronie i tam na mnie czekają. A ja... jak się tam znajdę, pomacham wam i zawołam: mam nowy dowcip o blondynkach!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji