Artykuły

Masłowska i teatr: wcale nie jak po maśle

Mamy już za sobą cztery "masłowskie" premiery w tym sezonie. Trzy "Pawie..." i jedną "Wojnę...". A była jeszcze w planach "Wojna polsko-ruska" w TR Warszawa, którą miała reżyserować Aleksandra Konieczna. Jan Jakub Kolski pracuje nad ekranizacją debiutu Masłowskiej z idealną obsadą: Erykiem Lubosem i Romą Gąsiorowską. Czas przyjrzeć się przyczynom tczewsko-praskiej inwazji na polski teatr. Wskazać winnych, posadzić nieuświadomionych, oświecić rządzących - pisze Łukasz Drewniak w Dzienniku Polska Europa Świat.

Od pierwszego zdania "Wojny polsko-ruskiej" było wiadomo, że teatr weźmie tę autorkę w obroty. Kadencjami debiutanckiej prozy mogli zachwycać się wpierw tylko obdarzeni intuicją teatralni spece, w przypadku "Pawia królowej" porapować z MC Doris mógł sobie już każdy czytelnik, bo książka zmuszała wręcz do czytania na głos. Szukania w pamięci odpowiedniego podkładu, sampli i beatu. Nic tylko uczyć się na pamięć i gadać. Ale uwaga! Bo może szlag człowieka trafić z nagłej bezradności. Rzadko zdarza się projekt języka tak kuszący, rozdęty, kreacyjny, zaprzeczający sobie, niby to chaotycznie freestylujący, ale skonstruowany z żelazną precyzją. Można z niego wyciągnąć cały świat, którego się bohater wypiera. Można smakować zamaszyste liźnięcia ironii, ustawiać pęknięcia składni jak piramidki do góry, liczyć pokiereszowane podniebienia postaci, które mówią tak, jak mówią, bo język jest dla nich za wolny, za mało elastyczny. U Masłowskiej pojawia się fraza, która niesie aktora i może go zanieść cholera wie gdzie. Fraza wsobna, oryginalna, a zarazem zerżnięta z rzeczywistości, ulicy, TV i blokowisk. Gadanie Masłowską w teatrze to zarazem popis mistrzowski i auto-kompromitacja, bo ten język robi z człowieka Spidermana z Kobylan albo Ustrzyk Dolnych.

Proces przyswajania Masłowskiej polskim scenom miał jak dotąd trzy fazy. Pierwsza przypominała obwąchiwanie tej prozy przez zaciekawionych twórców, tak jak to robi lis wobec zwiniętego w kłębek, znalezionego na leśnej ścieżce jeża. Kolczaste to takie, nie ma się za co złapać.

Faza druga była jak skok na głęboką wodę w wykonaniu słabego pływaka. Chlup na proste nogi w głębię z zamkniętymi oczami i zatkanym palcami nosem. Twórca po skoku myślał tylko, żeby się jak najprędzej wynurzyć. Na smakowanie podwodnych światów Masłowskiej czasu nie było. I chyba nikt tam nawet oczu nie otworzył. Zwłaszcza Agnieszka Lipiec-Wróblewska odpowiedzialna za prapremierę "Wojny polsko-ruskiej".

I wreszcie faza trzecia, obecna i dominująca, która niepokojąco kojarzy się z dorabianiem klucza do zatrzaśniętych drzwi mieszkania Masłowskiej na Pradze. Wiadomo, że pisarki nie ma w domu, jest noc, u sąsiadów dudnią basy, bo akurat impreza, a reżyser-włamywacz wkłada pośpiesznie wytrychy w porysowany już zamek.

Metoda na włam w dwóch przypadkach odniosła skutek. Może nie od razu sforsowano drzwi także i od bieliźniarki Masłowskiej, ale kuchnię spenetrowano dokumentnie. Nie wiem, czy reżyser Papis wyniósł srebrne łyżeczki, na pewno jednak nieco wcześniej reżyser Kos wydziergał drutem na ścianie koślawe litery: Tu byłem!

W tym sezonie za Masłowską wzięli się reżyserzy z jednego pokolenia - góra trzydziestokilkulatkowie. Działający na małych scenach, niezależni, rzadko dysponujący dużym budżetem. "Paw Królowej" w warszawskiej Wytwórni [na zdjęciu] jest jak na razie ostatnią z masłowskich premier. Jacek Papis opatruje ją podtytułem "Opera praska". Daje szóstce aktorów musicalowe wejścia. Namawia do kopiowania gestów i min popularnych szansonistów. Pastiszowa muzyka z playbacku zmienia śpiewane do mikrofonu fragmenty powieści w plastikowe teksty przebojów Moniki Brodki czy Eweliny Flinty. Zamiast dość oczywistego przy machinalnej teatralizacji "Pawia..." hip-hopu, jako podkładu muzycznego dla kolejnych scen i kwestii bohaterów czy narratorki, Papis stawia na muzyczną "popsę", jaka codziennie wylewa się z rozgłośni naszego umiłowanego i utrudzonego kraju. Fonosfera spektaklu to szajs i szambo, by na jej tle gadanie bohaterów "Pawia..." wypadło prawie intelektualnie. Dowcipnie, odświeżająco. Dźwięki ciągną bohaterów w dół, język w górę. Konwencja muzycznego show łapie przedstawienie w efektowny cudzysłów, ale gubi po drodze refreniczność fraz i sytuacji, nie ma nawrotów i potknięć, zastygania świadomości narratora i bohaterów w jednym obrabianym bez końca zdaniu.

Łukasz Kos, pracując nad dyplomem aktorów łódzkiej filmówki, przyjął zasadę, że nie skreśli Masłowskiej ani wyrazu. Spektakl trwał cztery i pół godziny z przerwą na siku, a i tak nie zmieścił się jeszcze ostatni rozdział. Wierność reżysera literkom "Pawia..." dała fenomenalny efekt: oto koślawy, przestylizowany, galopujący język stał się prawdziwym bohaterem spektaklu. Żywioł gadania pochłaniał wszystko. Język przerastał postaci, rozdymał gęby. Zmuszał aktorów do wspólnego kreowania szalonego, odwiniętego w absurd świata, oddawał nerwowo-komiczne stężenie sylwestrowej nocy piosenkarza Stanisława Retro i poetki neolingwistki Anny Przesik. Oprócz nich, inni wcale nie bezimienni bohaterowie drugiej książki Masłowskiej - Szymon Rybaczko, Magdalena Mosznal i Patrycja Pitz - płascy i bezdenni, komiczni i żałośni wyłaniali się po prostu na parę chwil z 15 młodzieżowo ubranych aktorów. Każdy studenciak był kilka razy tym i owym, wchodził w rolę jak do gabintetu dentystycznego i po udanej ekstrakcji leciał dokazywać z resztą ferajny. Łódzki "Paw..." był zabawą w teatr, stwarzaniem świata na scenie, żonglerką konwencji. Obracano w nim słowa na wszelkie sposoby, żeby pokazać jakiś rozpaczliwy kawałek Polski, pokolenia, sztucznej codzienności, w której nas zatrzaśnięto.

Paweł Niczewski szukał teatralnej sytuacji, w której mogłyby zabrzmieć wyimki z debiutanckiej powieści Masłowskiej. Zmienił szczecińską salę w zamku w dom kultury, gdzie odbywają się wybory Miss Dnia Bez Ruska. Świadomie szedł ku politycznej niepoprawności, wypisywał antyrosyjskie hasła, forsował tanecznie dwie niezbyt sprawne, acz urocze "cheesleaderki", uruchamiał projekcje wideo, filmował na żywo twarz Silnego i jego kobiet. Role wszystkich dziewcząt grała przepoczwarzająca się za sceną Dorota Chlurska. Niektórzy nie rozpoznali nawet, że to ta sama dziewczyna. Niczewski odkrył, że te Ale i Angele są atrapami samej Masłowskiej. Nie było teatru, był popis, happening. Fraza Masłowskiej brzmiała jak dzwon Zygmunta.

Nieudanych inscenizacji Masłowskiej było jak dotąd dwie. Agnieszka Lipiec-Wróblewska w gdańskiej "Wojnie polsko-ruskiej" miała jeden dobry pomysł. Ściągnęła z Wrocławia Eryka Lubosa do roli Silnego. Na tym pomysły się skończyły. Na scenie posadziła po prostu czwórkę dziewcząt na barowych stołkach na tle białej ściany. Między nimi miotał się Lubos - wyszczekany blokers, jego osiedlowy zaśpiew przechodził w gulgotanie. W jednej jedynej scenie czułem skurcz podobny do tego, jaki miałem podczas lektury powieści. Silny walił torebką Ali o ścianę, ta biegła, podnosiła ją i oddawała mu. A on znów rzucał. Jeszcze raz i jeszcze, do wtóru hardcorowej muzyki. Nawet jednej dobrej sceny nie miała krakowska wersja "Pawia..." w reżyserii Krzysztofa Jaworskiego. Jego metoda cięcia tekstu i zdarzeń do minimum, badania relacji psychologicznych między grupką rówieśników w pustej przestrzeni w "Pawiu..." załamała się na całej linii. Jaworski nie poradził sobie nawet z adaptacją. Zgubił lekkość, dowcip, rytm i szaleństwo oryginału.

Masłowska narzuca teatrowi bezpretensjonalność, pastisz i otwartą formę, umowność scenicznego świata i muzyczną strukturę spektaklu. Lepiej, żeby były w nim nie twarze, ale gęby. Grać powinni albo aktorzy bardzo młodzi i nieznani, albo reklamowe, serialowe i telewizyjne wycirusy. Skoro proza Masłowskiej wzięła się z błędu językowego, teatr też musi być wadliwy, niegotowy, nieskończony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji