Artykuły

Bernard Krawczyk: Nie chcę umierać na scenie

- Przepracowałem na scenie 65 lat. Wiem, że powinienem trochę przystopować, ale z drugiej strony, dopóki mam dobrą pamięć i póki mi proponują kolejne role, będę pracował - mówi Bernard Krawczyk, jeden z aktorów najdłużej pracujących w Teatrze Śląskim w Katowicach.

Marta Odziomek: Podziwiam pana - i pewnie nie ja jedna - za to, że ciągle jest pan aktywny zawodowo.

Bernard Krawczyk: Tak... jestem stary. Mam przecież 86 lat, a przepracowałem na scenie 65. Przeżyłem w Teatrze Śląskim rządy ponad 20 dyrektorów!

Wiem, że powinienem trochę przystopować, ale z drugiej strony, dopóki mam dobrą pamięć i póty mi proponują kolejne role, będę pracował. Choć kiedyś to się skończy. Bo wie pani, ja nie chcę umierać na scenie. Jeśli zacznę się zapominać i będę mieć jakieś inne zahamowania, przestanę grać.

Czy fach aktora jest dziś łatwiejszy niż sześć dekad temu?

- To jest w ogóle piekielnie trudny zawód. W dzisiejszych czasach jeszcze trudniejszy, ponieważ nie daje żadnej stabilizacji, a konkurencja jest ogromna. A sami aktorzy, cóż... Mam wrażenie, że nie wymaga się od nich już tyle wysiłku emocjonalnego co kiedyś. I mówią tak cicho i niewyraźnie.

Po pierwsze dlatego, że często grają w serialach, które ich do tego przyzwyczajają, a po drugie - bo reżyserzy nakłaniają ich do tego, aby mówić "tak jak w życiu". Jak słyszę takiego młodego, który niewyraźnie mówi, to zwracam mu uwagę. Mówię: "Człowieku, mów tak, żeby słyszał cię także widz siedzący w ostatnim rzędzie na drugim balkonie. On też zapłacił za bilet".

Czy czegoś panu brakuje w dzisiejszym teatrze?

- W repertuarze jest zdecydowanie za mało klasyki. Owszem, realizuje się sztuki historyczne, ale mi chodzi o coś innego. O to, żeby wreszcie usłyszeć ze sceny piękne słowo, zobaczyć wspaniały kostium... Takich dramatów mi brakuje. I pewnie starszym ludziom również. Oni często wspominają Teatr Śląski jako ostoję klasyki właśnie. Był nią w czasach powojennych.

A może jest tak, że ludzie nie chcą oglądać klasyki, a teatr wyczuwa ich gusta?

- Może. Bo to już pewnie nie jest ten teatr, który ja pamiętam. Tempo życia stało się kompletnie inne, jest o wiele szybsze niż kiedyś, więc teatr też się musiał zmienić. Chociaż nie podoba mi się to, że wkroczyła do niego "ulica". Oczywiście nie może być oddzielony od rzeczywistości za drzwiami, niemniej nie powinien być brutalny. A jest.

Poza tym brakuje mi też w Katowicach kabaretu z prawdziwego zdarzenia.

Jakie jest pana pierwsze wspomnienie związane z Teatrem Śląskim?

- Chodziłem do niego jako uczeń liceum na przedstawienia operowe, które były tu grane gościnnie przez Operę Śląską. Dobrze pamiętam wspaniałą "Aidę". Siedzieliśmy wysoko, na balkonach, ale i tak byłem tym światem mocno oszołomiony. Rampa, reflektor, aktorzy - to wszystko budowało jakąś niesamowitą magię. A ja byłem dzieckiem, które dorastało w czasie drugiej wojny światowej. Miałem osiem lat, kiedy się zaczęła.

Jak pan ją przeżył?

- Musieliśmy z rodziną szybko uciekać z Suchej Góry, gdzie mieszkaliśmy, i przenieśliśmy się do Mysłowic. Tak stałem się "synkiem z Piosku, dzielnicy Mysłowic. Ojca wysłali na roboty, odwiedzał nas sporadycznie. Mieszkaliśmy z mamą i bratem w ajncli, czyli izbie z aneksem kuchennym. Całą okupację. W szkole, na Bolinie, uczyłem się wtedy niemieckiego, w domu rozmawialiśmy po śląsku. Kiedy skończyła się wojna, nakazano nam mówić po polsku, ale gdzie ja się miałem nauczyć tego języka? Byłem już nastolatkiem, a nie wiedziałem, jak się zachowywać, co mówić. Ledwo dukałem pojedyncze słowa. Nie umiałem się odnaleźć w tej rzeczywistości, w szczególności że nastały dla Ślązaków trudne czasy. Prześladowano ich, sporo nienawiści kierowano w ich stronę. A koledzy z Niwki, dzielnicy Sosnowca, potrafili mówić po polsku. Bardzo im tego zazdrościłem. Nie mieliśmy lektur ani książek w domu, ale za to mieliśmy kontakt z przedwojenną kadrą profesorów, którzy byli doświadczeni. Oni nauczyli mnie literackiej polszczyzny, choć ze śląskim akcentem zmagałem się jeszcze wiele lat.

Co to były za czasy, zupełnie różne od tych dzisiaj! Jako młody chłopak marzyłem o tym, by mieć hulajnogę, by zjeść słodkie ciastko... Biegałem na bosaka od wiosny do jesieni, buty miało się tylko jedne - na zimę i do kościoła. Graliśmy z kolegami z podwórka w palanta, ping-ponga albo we fusbal. Jeden tylko miał piłkę, nie wolno go było obrażać. Podpalałem kradzione papierosy, biłem się z "szopienicokami", mieszkańcami dzielnicy Szopienice. Ale jednocześnie pomagałem mamie zarabiać na rodzinę, dorywczo pracując. Byłem też głupi - nie miałem bowiem dostępu do wiedzy. Prócz szkoły.

Kiedy pan postanowił, że zostanie aktorem?

- Będąc w liceum [I LO im. Kościuszki w Mysłowicach - przyp. aut.], uczestniczyłem w różnych akademiach. Recytowałem wiersze - Broniewskiego, Majakowskiego - i śpiewałem w chórze. Lubiłem te występy, choć nie miałem w domu żadnych tradycji artystycznych. Tylko tata czasem śpiewał i przygrywał sobie na gitarze. Mimo to obracałem się w świecie sztuki. Kolega ze szkolnej ławy, Jan Klemens, później wieloletni dyrektor Teatru Zagłębia w Sosnowcu, namówił mnie, żebyśmy razem zdawali do Studium Dramatycznego przy Teatrze Śląskim, które właśnie rozpoczynało działalność. Był rok 1950. Ja już wtedy wiedziałem, że na pewno nie chcę być górnikiem. Marzyło mi się aktorstwo, myślałem, żeby zdawać do szkoły teatralnej w Łodzi. Ale skoro istniała możliwość uczenia się tego zawodu w Katowicach, to wybraliśmy studio.

Pamięta pan egzaminy?

- Tak! Proszę sobie wyobrazić, że - mieszkając w niedalekich Mysłowicach - w ogóle nie znałem Katowic. Nie przyjeżdżałem tu. Nie znałem życia kawiarnianego. Jeśli już, to chadzałem czasem do baru mlecznego w Mysłowicach. Nigdy do restauracji, tym bardziej w dużym mieście. Kiedy więc przyjechałem na egzaminy, to się trochę przeraziłem tej wielkomiejskości. I tego tłumu kandydatów. W poczekalni były dziesiątki młodych ludzi.

Egzamin zdawaliśmy w budynku na ulicy Wieczorka, dziś jest to Staromiejska. Była tam wtedy Scena Kameralna Teatru Śląskiego. A po sąsiedzku - kawiarnia Cyganeria, z której pachniało prawdziwą kawą. Czy pani uwierzy, że ja wtedy po raz pierwszy - a miałem 19 lat - poczułem ten zapach? W domu piliśmy tylko kawę zbożową. Czuć też było zapach papierosów, cygar i perfum. Przy stolikach siedzieli wytwornie ubrani i dziwnie sztywno mówiący ludzie.

Egzaminowano na piętrze. Kiedy wywołano moje nazwisko, wszedłem na scenę. Miałem na sobie znoszone ubranie po tacie i ciężkie robocze buty, innych nie było. Przedstawiłem się, wyrecytowałem kilka wierszy. Nie miałem tremy, bo nie wiedziałem, kto siedzi w komisji! A byli tam m.in. młody, ale utalentowany aktor Gustaw Holoubek, przyszły dyrektor, Władysław Woźnik, wówczas dyrektor Teatru Śląskiego, czy Wilhelm Szewczyk, publicysta, wieloletni prezes Oddziału Związku Literatów Polskich w Katowicach.

Przyjęli mnie, ponieważ byłem z klasy robotniczej, co było istotne. Janka Klemensa także. I zaczęła się moja droga przez mękę! Miałem naleciałości gwarowe, nie potrafiłem się ich wyzbyć. Długo to trwało. Był to czas bardzo trudny i szalenie dla mnie pracowity. Studia w szkole trwały trzy lata, dojeżdżałem z Mysłowic, ale muszę przyznać, że nie byłem bez środków do życia - otrzymywaliśmy całkiem pokaźne stypendium. A kiedy na drugim roku zaczynaliśmy statystować, dostawaliśmy od teatru diety. Dało się wyżyć.

Kto był w tamtych czasach pańskim mentorem?

- Wspomniany już Gustaw Holoubek. Nie tylko wtedy, ale na zawsze. Zawdzięczam mu wszystko. Do Katowic ściągnął go właśnie Woźnik, ówczesny dyrektor. Gustaw był tu aktorem, a potem, w latach 1954-56, dyrektorem artystycznym Teatru Śląskiego. Uczył również w studium. Pamiętam go takiego szczupłego, wysokiego, już nieco przygarbionego. Miał niesamowite spojrzenie i mówił w szczególny sposób. Był bardzo życzliwy i pomocny wobec młodych aktorów. Miałem zaszczyt być jego partnerem na scenie. Jednocześnie on mnie uczył myślenia w tym zawodzie. Bo młody aktor gra temperamentem i swoim ciałem, a dopiero potem przychodzi refleksja.

Po ukończeniu studium został pan w Teatrze Śląskim. Dlaczego?

- Po pierwsze dlatego, że dużo grałem, a to prawdziwe szczęście dla młodego aktora! Byłem obsadzany przez reżyserów, bo byłem sprawny fizycznie, posiadałem dobry słuch, szybko uczyłem się ról.

Po drugie - po skończeniu studiów musieliśmy, wszyscy jego absolwenci, jeszcze trzy lata pracować właśnie tutaj. Po tym czasie większość kolegów znalazła sobie pracę w innych teatrach: w Sosnowcu, Zabrzu, ale i Łodzi, Poznaniu czy nawet Szczecinie. Ja zostałem, bo świetnie się w murach Teatru Śląskiego czułem, pracowałem ze wspaniałymi reżyserami. Po co miałem szukać szczęścia gdzie indziej?

Niemniej kilka razy odszedł pan z tego teatru.

- Tak, byłem też na etatach w Teatrze Nowym w Zabrzu i Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Na dłużej, bo na 10 lat, odszedłem z Teatru Śląskiego w 1972 roku, poróżniłem się wtedy z ówczesnym dyrektorem Ignacym Gogolewskim. Nie chciałem się z nim kłócić, więc odszedłem. Ale do dziś się szanujemy, nie wypominamy sobie tamtych czasów. Gogolewski to wielki artysta. Po co się na siebie obrażać za dawne czasy. Kiedy dyrektorował w Katowicach, był idolem. Grał w znanych filmach, serialach i w teatrze.

Czy oprócz Gustawa Holoubka miał pan okazję współpracować w Katowicach z którymś ze znanych artystów w świecie teatru?

- Tak, z wieloma. Grałem na przykład u Jerzego Jarockiego w spektaklu "Nie igra się z miłością" w 1958 roku. Miał z jego reżyserowaniem pewne trudności, ponieważ był wychowany na socrealizmie, na szkole moskiewskiej. A to była inna kultura. Niemniej był zdolnym reżyserem, choć nie przepadałem za jego stylem pracy, ponieważ on narzucał aktorom swoją wyobraźnię. Był reżyserem dyktatorem. Po premierze z kolei kontrolował każdy następny spektakl. Jego talent jednak rozwinął się dopiero po odejściu z Katowic do Krakowa. Tam zaczął odnosić sukcesy.

A pan nie miał propozycji, by grać w teatrach poza Śląskiem i Zagłębiem?

- Miałem, a jakże. Nakłaniał mnie do tego sam Holoubek, który rychło wyjechał do stolicy. Zaprosił mnie do Teatru Dramatycznego w Warszawie. Zaproponował mi tam angaż. Inni reżyserzy dzwonili i chcieli, żebym przyjechał grać do Wrocławia i Poznania. Ale ja nie chciałem jechać. Kaziu Kutz do dziś mi to wypomina: "Ty, głupi, miałeś szansę być znanym aktorem, a zostałeś na Śląsku". Ale ja, w tych innych miastach, musiałbym wszystko od nowa zaczynać. Tu byłem rozpoznawalny, miałem mieszkanie i rodzinę, byłem na swoim.

Jaki był teatr w PRL-u?

- To były zupełnie inne czasy! Katowice wyglądały inaczej. Na fasadzie Teatru Śląskiego widniały niemieckie napisy, bo był to teatr wybudowany na początku XX wieku przez Ślązaków polskich i niemieckich, kiedy Katowice były niemieckie. Po wojnie ludzie przychodzili tu słuchać języka polskiego. Byli go spragnieni. Wreszcie mogli się nim posługiwać. Wtedy w teatrze grali aktorzy ze Lwowa, którzy tu przyjechali w 1945 roku. Pamiętam, że wysławiali się inaczej, mówili "l" tylnojęzykowe, którego ja nie potrafiłem wypowiedzieć. Staliśmy zawsze wobec tych starszych, doświadczonych aktorów na baczność. Byliśmy szczęśliwi, jeśli chcieli nam podać rękę, mieli garderoby, do których nie wolno było zaglądać.

W czasach, kiedy panował socrealizm, realizowane były tzw. produkcyjniaki, czyli spektakle wychwalające system. Niemniej komuna dała szansę klasie robotniczej, by mogła się kształcić. Nie wiem, kim byłbym, gdyby nie było tej szansy. Ale, niestety, władza wtrącała się w repertuar. Przez dekady nas kontrolowano, szalała cenzura, narzucano tytuły, które mieliśmy grać. Dlatego też odszedł stąd Holoubek.

Jednak za komuny teatr - o dziwo - nie miał problemów finansowych. Nigdy! Kiedy była potrzeba, wystarczył jeden telefon do władz i pieniądze się znajdowały. Jak było, tak było, ale w kulturze działo się nieźle. Produkowano wtedy mnóstwo propozycji kulturalnych, nie tylko w teatrach, ale i w telewizji oraz w radiu.

Czy jak przyszła upragniona demokracja, to Teatr Śląski się zmienił?

- Przede wszystkim zmienił się widz. Na widowni nie bywa już klasa robotnicza, przychodzą głównie sympatycy tego rodzaju sztuki, ale to grono z roku na rok się zmniejsza. Świat biznesu oraz tzw. inteligencja teatrem się nie interesuje. Przykro na to patrzeć, jestem tym zażenowany. Dlatego też trzeba przyciągać do teatru młodzież, realizować spektakle, które by ją interesowały. To może jako dorośli ludzie będą tu przychodzić, nieważne, kim będą.

Mówiąc o Teatrze Śląskim w latach 90., nie mogę nie wspomnieć o Krystynie Szaraniec, która najpierw (od 1979 roku) była zastępcą dyrektora, a później dyrektor naczelną tej sceny i przeprowadziła tu niezbędne remonty. To osoba o wielkich umiejętnościach organizacyjnych, za jej czasów w teatrze dobrze się działo, miała kontakty, potrafiła świetnie nim zarządzać i zdobywać fundusze.

Jaka pana zdaniem, artysty z tak długim dorobkiem, jest rola teatru?

- Artystą to ja jestem tylko na scenie. Poza tym jestem przede wszystkim rzemieślnikiem, aktorem, który musiał się wiele w życiu nauczyć, by tyle ról zagrać. Kim ja to nie byłem! Grałem i Pana Boga, i Franza Josefa, Abrahama i Króla Leara...

A teatr po co jest? Po to, by pokazywał, jacy są ludzie. I zmuszał do refleksji na ten temat. Ma również dwie ważne funkcje - wychowawczą i rozrywkową.

Ma pan również w dorobku role Ślązaków. Okazało się po latach, że ten akcent, z którym pan tak walczył, może przynieść aktorowi jakieś korzyści.

- Ach, kocham te moje śląskie role! Od czwartego roku życia jestem Ślązakiem (urodziłem się w Podłężu Szlacheckim, w powiecie częstochowskim). Śląska godka jest mi tak bliska... I inni artyści, którzy byli lub dalej są związani z tą ziemią: Kaziu Kutz, którego znam z liceum w Mysłowicach, Olo Łukaszewicz i nieżyjący już Jerzy Cnota oraz Jerzy Bińczycki. Znaliśmy się dobrze wszyscy. W minionych dekadach jednak w teatrze nie grało się po śląsku. Gwarę wykorzystywało się często w telewizji - przez kilka lat "godali my" przed kamerami, kręcąc "Sobotę w Bytkowie". Modę na śląskie tematy i śląską godkę wprowadził na scenę Robert Talarczyk, Ślązok z Katowic, który jest dyrektorem Teatru Śląskiego od 2013 roku. To wielka jego zasługa. Jednocześnie jest szefem bardzo kontaktowym, wspiera młodych i utalentowanych aktorów, ale i szanuje starszych i doświadczonych. I otworzył teatr na ludzi, gra spektakle poza teatrem, zorganizował scenę w galerii handlowej. Stworzył w Teatrze Śląskim dobry klimat, służący twórczej pracy. A za klimat zawsze odpowiedzialny jest właśnie dyrektor!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji