Artykuły

"Mefisto" - popłuczyny po "Klątwie"

"Mefisto" inspirowany powieścią Klausa Manna i filmem Istvána Szabó w reż. Agnieszki Błońskiej w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Trauma związana z bluźnierczą "Klątwą" Frljicia jest głębsza niż się początkowo wydawało. Po spektaklu bałkańskiego skandalisty nie może pozbierać się cały polski teatr krytyczny. Bo co jeszcze obalać? Na co z wściekłością się rzucać, skoro wszystko, co święte, zostało poniżone?

Wypalenie i pustkę widać także w najnowszej premierze Teatru Powszechnego - spektaklu "Mefisto" w reżyserii Agnieszki Błońskiej według tekstu współpracującej z Frljiciem Joanny Wichowskiej.

Przygasa światło. Słychać kobiecy głos z offu: "Panie Jezu, dzisiaj, kiedy odbywa się pierwsza premiera nowego sezonu, my zapraszamy Ciebie, bądź dzisiaj z nami. Zapraszamy zastępy duchów niebieskich i wszystkich świętych. Zapraszamy dusze wszystkich naszych przodków, którzy kochali Boga i ojczyznę, a zwłaszcza tych, którzy za nią umierali, uczestników wojen i powstań, ofiary nazizmu i komunizmu. Bądźcie dzisiaj z nami. Panie Jezu, we Krwi Twojej zanurzamy ten teatr, jego mury, scenę, miejsca dla publiczności, garderoby, biura i wszystkie przedmioty w nich znajdujące się, opasujemy cały budynek wstęgą Krwi Twojej przenajdroższej. Niech Twoja Krew zmyje z niego wszelki brud duchowy i oczyści go. Spójrz okiem miłosierdzia swego na tych, którzy zrealizowali i sfinansowali to przedstawienie, na tych, którzy biorą w nim udział, a więc grających w nim aktorów oraz widzów. Czynimy Ciebie Panem i Królem tego teatru. Niech od tej pory służy on Tobie i Narodowi Polskiemu. A zamiast szerzenia zła niech głosi wszelkie dobro. I służy dobrze miastu...".

O czym myślę, co czuję, słuchając tej parodii modlitwy? Złość łączy się z głębokim współczuciem dla twórców, bo przecież takie przedrzeźnianie świętych słów może naprawdę utrudnić kiedyś, gdzieś wypowiedzenie formuły: "Jezu, ufam Tobie" na łożu śmierci. I nie chodzi tylko o jakieś wyszydzane mistyczne skutki uczestnictwa w takich bluźnierczych przedsięwzięciach, nie tylko o te nasze katolickie czary-mary, lecz także sprawy bardziej przyziemne. Że przyjaciołom twórców zwyczajnie zabraknie śmiałości, by wraz z nimi zwrócić się do Jezusa. Że ludzie ich otaczający mogą krępować się misji apostolskiej wobec tych komediantów.

I gdy rozwija się spektakl, nadal tkwi we mnie ta perspektywa zgreda, człowieka leciwego, który z pobłażaniem, ze smutkiem patrzy na te biedne dzieciaki, tych aktorów, twórców... Ilu z nich jest świadomych, w czym uczestniczy, ilu naiwnych, a ilu cynicznych?

OSOBISTY CYROGRAF

Tak, dominuje smutek, tak jak smutno mi było na "Klątwie", gdy patrzyłem na młodych aktorów uczestniczących w spektaklu bałkańskiego manipulatora... Owszem, czułem, że trauma, o jaką przyprawia ich praktyka Kościoła, może być potężna, a jednocześnie widziałem, jakiego gwałtu dokonuje na nich Frljić, żądając, by swoimi imionami i nazwiskami legitymizowali jego antychrześcijańską wizję.

Biedni aktorzy angażujący się w "Klątwę" niczego nie zrozumieli z lekcji Krakowa, gdzie artyści Starego Teatru odmówili udziału w grze rozpętanej przy okazji "Nie-Boskiej komedii". Odmówili wypowiadania formułek typu: "Nazywam się tak i tak i wstydzę się, że jestem Polakiem". Odmówili takiego przekroczenia, osobistego potępiania Swinarskiego i Krasińskiego, personalnej aprobaty deklaracji, które w usta chciał im włożyć chorwacki prowokator.

A w Warszawie aktorzy na to poszli. Zasilili "Klątwę" cudzymi opowieściami o molestowaniu przez księży, uwiarygadniając je swymi personaliami. Uczynili ze spektaklu rodzaj osobistego, prywatnego manifestu. No i teraz dziwnie się czują.

W październikowy poniedziałek, po premierowym weekendzie, biedniutka Julia Wyszyńska, która w "Mefiście" akurat nie wzięła udziału, żali się w kuriozalnym wywiadzie "Gazecie Wyborczej", opowiadając jakieś kocopały, że figura papieża, której robiła fellatio, jest mało podobna do Wojtyły i że ona to przecież jest aktorką i nie wiadomo, dlaczego ludzie mają do niej pretensje.

Najpierw ze sceny Teatru Powszechnego jako "aktorka Julia Wyszyńska" ogłasza zrzutkę na wynajem zawodowego zabójcy na Jarosława Kaczyńskiego, pod własnym nazwiskiem postponuje wszystko to, z czym identyfikują się poczciwi Polacy, a potem chciałaby jeszcze występować w przeznaczonych dla nich produkcjach. Własnym imieniem i nazwiskiem podpisuje cyrograf z bałkańskim zwodzicielem i domaga się świadectwa niewinności.

Podobnych certyfikatów cnoty żądają ze sceny aktorzy grający w "Mefiście". Pragną wolności, pragną posłuchu, a jednocześnie zrzekają się odpowiedzialności i sugerują, że to wszystko tylko teatr.

UCIECZKA W IRONIĘ

Czy to teatr? Raczej kabaret. Wykrzyczane kawałki, efekciarstwo, parę spraw zabawnie rozegranych, ale przecież ta szydera nie przebije Frljcia, taki to jego diabelnie mocny przekaz. Cały polski teatr krytyczny ledwie zipie po przekroczeniach, na jakie pozwolono Chorwatowi. Po spostponowaniu wszystkiego, co najdroższe, po zbezczeszczeniu świętości, powieszeniu papieża z winą wypisaną na tabliczce, po ścięciu krzyża elektryczną piłą, cóż pozostaje tym naiwniakom, nagle osamotnionym, zostającym w pustce?

Aktorzy występujący w "Mefiście", częściowo ci sami, którzy produkowali się w "Klątwie", ratują się coraz to na nowo nakładanymi pokładami ironii. Na kanwie powieści Klausa Manna o artyście, który poszedł na służbę do nazistów i zaprzedał swą duszę, "dramaturżka" Joanna Wichowska wraz z reżyserką Agnieszką Błońską budują prześmiewcze widowisko o roli aktora we współczesnym świecie. Ale przecież "Mefisto" - zarówno powieść, jak i film Istvána Szabó - tylko na moment interesują twórców. Dominują nasze lokalne sprawki.

Ataki na polską tradycję. Ileż tego już było? Kpina z flagi, z żołnierzy wyklętych, na poły kabotyńskie deklaracje o niezłomności, nudne to już, choć premierowa publiczność rży ze śmiechu i bije brawo.

Owszem, parę chwytów może i fajnych. Gdy zgodnie z zapowiedzią narratora widzimy "Karolinę Adamczyk w roli Krystyny Jandy grającej Barbarę w filmie Istvána Szabó", jak biega po scenie, świetnie naśladując przerysowaną ekspresyjną manierę aktorki miotającej się histerycznie przed kamerą, raz po raz wychodzącą z kadru, by po chwili powrócić niczym Charlie Chaplin w filmie "Wyścigi dziecinnych samochodów w Venice".

Może i rozbawić mogą te autokompromitacje aktorów, gdy wpośród buńczucznych deklaracji zespołu: "Nigdy nie będę się podlizywał warszawskiej publiczności.

Nigdy nie będę składała hołdu żołnierzom wyklętym.

Nigdy nie podam ręki Jackowi Kurskiemu", gdy wpośród tych wszystkich "nigdy" pada rzucone przez Klarę Bielawkę: "Nigdy nie wyjdę na scenę bez makijażu".

No tak, ale wszechobecna ironia nie przesłania przecież wymowy spektaklu: aktorom grożą prześladowania, kuszeni są przez totalitarną władzę, więc żądają pełnej autonomii i wolności dla swych działań. No a poza tym, wszyscy to wiemy, żyjemy w faszyzmie.

PATRIOTYZM TO FASZYZM

Oj, biedni aktorzy. W co oni dają się w ogóle wciągać? Nie wiedzą, że faszystami nazywano patriotów już kilkadziesiąt lat temu? Że dziadkowie i ojcowie salonowych profesorów tropili takich właśnie faszystów z AK? Że guru polskiej socjologii ścigał ich po lasach? Trudno mieć jakieś szczególne pretensje do resortowych dzieci, że rodzinne historie zasłyszane przy obiedzie sprzedają jako swą wizję historii Polski i prześnionej rewolucji. Ale dlaczego ludzie niezwiązani z bezpieczniacką tradycją powtarzają zarzuty o faszyzmie ze sceny? Gdy ktoś upomina się o szacunek dla narodowej tradycji, od razu ma być faszystą?

Naprawdę to przedziwne.

Dobra. Zmęczeni wrzaskami aktorów dostajemy przerwę na piosenkę. Agnieszka Błońska wraz z Joanną Wichowską wiedzą, że najbardziej lubimy utwory, które już słyszeliśmy, więc serwują przebój "Forever Young" Alphaville, robiąc sobie pośmichujki z biało-czerwonej flagi i kpiąc z użycia scenicznej maszynki do robienia patetycznego wiatru. Kabaret trwa. Dostajemy potem jeszcze próbkę nacjonalistycznego kibolskiego rapu w wykonaniu Oskara Stoczyńskiego. Aktorzy po raz kolejny (niezdarnie dość) tańczą kankana. Ale dlaczego mają to czynić perfekcyjnie, skoro to wszystko ironiczne? Grzegorz Artman wygłasza górnolotne deklaracje.

Z bełkotu wyłania się obraz aktorów, którzy z jednej strony marzą o pryncypialności, z drugiej żądają dla siebie jakiejś taryfy ulgowej i zrzekają się odpowiedzialności za swoje występy.

"Zamknijcie mnie w psychiatryku... Pochowajcie za cmentarnym murem... Podziwiajcie mnie, ale nie traktujcie mnie poważnie! [...] Ja mogę pierdolnąć monolożek, ale nie odpowiadam za moje słowa...

Mam immunitet, nie wolno mnie sądzić".

Pewnie, ironia sąsiaduje z cynizmem, cudze słowo ze słowem własnym: "To jest historia o tym, jak się dać wyruchać, by przeżyć. Albo historia o tym, jak się nie dać wyruchać, tylko wyruchać to, co nas chce wyruchać...". Ale po chwili: "Każdego dnia budzę się i czekam, aż spadnie tropikalny deszcz i zmyje cały ten endecki gnój do głębokiego kanału".

Klara Bielawka w białych szatkach niewinnego dziewczęcia cienkim głosikiem melodeklamuje: "Koniec wesela, wracajcie do Izraela, jedna Polska katolicka, śmierć, śmierć wrogom ojczyzny...".

Zjeżdża wielki napis "Polska", aktorzy szydzą, opowiadając o wzruszeniu, z jakim witają ten wyraz, ktoś pyta, czemu litera P jest na sankach (bo ma kotwicę Polski Walczącej). Śmiech i brawa.

Aha, jest jeszcze obowiązkowe umieranie na scenie za ojczyznę. Bielawka nie za bardzo sobie radzi, więc na koniec rzuca jakąś kurwą, żeby było weselej, Arkadiusz Brykalski robi miny, odgrywa pomieszanie, zdziwienie, lęk, śmierć wychodzi mu trochę lepiej. Są brawa.

Opada na chwilę kurtyna, aktorzy siadają przed nią i milkną, by przy chichocie publiczności wysłuchać fragmentów nagrań audio z prezydenckiej debaty o teatrze. Jakże nie śmiać się szyderczo, gdy Wawrzyniec Rymkiewicz mówi o powinności aktora, że od niego winniśmy uczyć się, jak płakać i jak się śmiać, jakie uczucia przeżywać... Jakże nie wybuchnąć śmiechem, gdy Dariusz Karłowicz mówi coś po grecku? Że chodząc do teatru, mamy co jakiś czas ochotę krzyczeć: "Ouden pros ton Dionyson" ("To nie ma nic wspólnego z Dionizosem") - to nie jest teatr, to nie jest to, do czego teatr jest stworzony. A gdy ten filozof szuka mędrców wśród ludzi teatru - dyrektorów, reżyserów, dramaturgów? Gdy pyta o ich znajomość ludzkiej natury? Czyste jaja.

Czym innym, jak nie rechotem, powitać głos Wandy Zwinogrodzkiej czy Antoniego Libery opowiadającego o swej pogardzie dla nowomodnych teatrów. Publika więc szaleje.

Wreszcie kankan z podkładem z Jarosława Kaczyńskiego intonującego narodowy hymn. Jest zabawnie. Artyści strzelają jeszcze etiudkę pod tytułem: przepraszam za udział w "Klątwie", gdy przypisując sobie czasem nie swe przekroczenia, opowiadają, jak to dali się unieść atmosferze, autorytetowi i charyzmie reżysera, podlegli szantażowi emocjonalnemu.

Jest prześmiesznie, jest prześmiewczo. Pusto.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji