Artykuły

Sława przyszła po trzydziestce

- Miałem wielkie szczęście, że mój czas zawodowego dojrzewania zbiegł się z bardzo dobrą propozycją, którą udało mi się wykorzystać. Bo w zawodzie aktora trzeba mieć szczęście - mówi ANDRZEJ CHYRA o swojej filmowej karierze.

Dwa lata temu - jak to szybko minęło! - mówiłeś, że nie grasz i nic się u Ciebie nie dzieje. Potem były głośne role w "Komorniku", "Persona non grata", a teraz we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". Przywykłeś już do życia na zawodowej huśtawce?

- Przywykam, bo w sumie w tym zawodzie tak na poważnie istnieję od sześciu, siedmiu lat. Już zdaję sobie jednak sprawę, że to jest takie życie na huśtawce. Powoli przekonuję się, czym jest nadmiar w pracy aktora, a potem jej brak.

Słyszałem opinię, że jesteś pracoholikiem. Co robi pracoholik, kiedy nie ma pracy?

- (śmiech) Od paru lat dużo pracuję - albo w teatrze, albo w kinie. Nie wiem, czy jestem pracoholikiem, raczej wydaje mi się, że czasami jestem leniem...

Lenistwo zarzuca sobie niemal każdy pracoholik.

- Nieee. Nie mam takiej natury, że lubię dużo pracować. Natomiast jeśli już zaczynam coś robić, dążę do tego, aby to było przynajmniej przyzwoite. Wynika to z czysto egoistycznego powodu: chodzi o to, żebym nie musiał się tego wstydzić. Ale nie tylko. Zawsze mi zależy, aby moja praca miała jakiś sens, by budzić jakieś emocje w ludziach, którzy mnie oglądają.

Dopiero w kilkanaście lat od ukończenia Akademii Teatralnej, po pamiętnej roli w "Długu", twoje nazwisko zaczęło funkcjonować w publicznej świadomości. Jak myślisz, czy wielu jeszcze tak utalentowanych aktorów bezimiennie uprawia swój zawód?

- Tak to jest dziwnie z aktorami, że dopiero w pewnym momencie zaczynają naprawdę funkcjonować w zawodzie. Nie każdy jest gotowy do wykonywania tej pracy zaraz po ukończeniu szkoły. Są również tacy - i myślę, że ja do nich należę - u których w młodym wieku jeszcze nie wszystko gra. Ja miałem wielkie szczęście, że mój czas zawodowego dojrzewania zbiegł się z bardzo dobrą propozycją, którą udało mi się wykorzystać. Bo w zawodzie aktora trzeba mieć szczęście. Jeśli nie dostanie się możliwości, to można pozostać w uśpieniu bardzo długo, czasem na zawsze. Ale myślę, że czekają nas jeszcze różne niespodzianki. Nie mówimy tu oczywiście o młodych aktorach, ale o kolegach zbliżających się do czterdziestki, którzy gdzieś tam działają i czekają na odkrycie.

Mówi się też, że brak nowych twarzy na ekranach wynika z wygodnictwa reżyserów i producentów.

- Nie tyle z wygodnictwa, co z pewnych kalkulacji. Chociaż są pewni reżyserzy, których ambicją, a nawet pewną kalkulacją jest, żeby zaryzykować i zrobić film z kimś, kto nie jest znany. Poza tym nie ma takiej gwarancji w Polsce, że jakieś nazwisko przyciągnie ludzi do kina. Dlatego może czasem lepiej zainwestować w kogoś, kto swoją nieznaną twarzą i autentyzmem będzie w stanie coś zaoferować. Miałem to szczęście, że w "Długu" zagrałem postać, której siła polegała na tym, że nie kojarzono jej z moimi innymi rolami.

Czekać kilkanaście lat na spełnienie w zawodzie, to w życiu człowieka bardzo długo. Pochodzisz z Polkowic, z miasta, w którym wiele rodzin związało swoje życie z kombinatem miedziowym. Nie było wcześniej takiej opcji, że wybierzesz inny zawód? Może dziś byłbyś milionerem, jak paru panów z Huty Głogów?

- Po maturze złożyłem papiery nie tylko do szkoły teatralnej, ale i na AGH w Krakowie, na górnictwo. Nie podejrzewam, że gdyby mi się nie powiodło na egzaminach, zdawałbym drugi raz na PWST. Pewnie robiłbym coś innego.

Przynajmniej paparazzi nie robiliby ci zdjęć w nocnych lokalach...

- (śmiech) Właśnie!

W filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" grasz tę samą postać, co Marek Kondrat, tylko w młodszym wieku. Marek Kondrat powiedział: "Przypuszczam, że Andrzeja Chyry jest w tym filmie więcej". To rzadka sytuacja w filmie, by gwiazdor z ogromnym dorobkiem oddawał bez walki pole młodszemu konkurentowi.

- Nie wiem, ktoś musiałby to prześledzić i zmierzyć, jakie są nasze udziały w tym filmie. Na pewno udział w części retrospekcyjnej jest większy. Ale nie mam wątpliwości, że to postać grana przez Marka Kondrata jest bohaterem filmu. Ja jestem jakimś widzialnym, żywym wspomnieniem bohatera. Mnie się taka sytuacja spodobała. Ona mogła być niebezpieczna dla nas obu, choć mnie się tak nie wydawało. Mam jednak takie wrażenie, że podobnie o tym myśleliśmy i w jednakowym stopniu ulegliśmy Markowi Koterskiemu jako reżyserowi. W gruncie rzeczy ani Markowi Kondratowi, ani mnie nie chodzi o gwiazdorstwo.

Zagrałeś Adama Miauczyńskiego z młodości. Za postacią Adasia starszego stoi cała fizyczność i aktorski warsztat Marka Kondrata. Czy uczyłeś się jego charakterystycznych gestów, zachowań?

- Oglądam Marka na ekranie od więcej niż dwudziestu lat i niewątpliwie coś mi się odwijało z tej taśmy pamięci. Na pewno nie chciałem udawać czy imitować Marka, bo to by była klęska. Natomiast czuję i słyszę, jakich on dotyka tonów. Niekiedy widz dostrzeże jakieś podobieństwa między nami, ale w pracy nad filmem nie koncentrowaliśmy się na osiągnięciu tego efektu. Na pewno chciałem gdzieś tam w tonacji i w kolorze zbliżyć się do tego bohatera, który z jednej strony będzie inny, ale z drugiej, siłą rzeczy, podobny do tego z "Dnia świra".

W filmie Marka Koterskiego przeżyłeś podróż w głąb siebie, a dzięki udziałowi w "Persona non grata" daleką podróż w sensie dosłownym, aż do Urugwaju. Jak wygląda Montevideo nocą?

- To takie miejsce na ziemi, w którym człowiek niemal od razu czuje się jak u siebie. Montevideo jest miastem, które niczego nie udaje. Ma się poczucie, że tam czas się zatrzymał w latach 60. Nie jest to miasto, które stawia jakiś opór i ma wymagania wobec ciebie. Chętnie bym tam powrócił.

Atrakcyjne miejsca zdjęciowe są takim bonusem w twoim zawodzie, który czasem się trafia, jak nagrody, których ostatnio trochę zebrałeś. Masz już półkę na statuetki?

- No nie. Na razie mam dwa Orły, ale w rzeczywistości drugiego jeszcze nie dostałem, bo jest u grawera. Mam też statuetkę Jańcia Wodnika. Na półkę jeszcze za wcześnie.

***

Kariera ANDRZEJA CHYRY (rocznik 1964) nabrała tempa, gdy zagrał w głośnym "Długu" Krzysztofa Krauzego. Miał wtedy 35 lat. Od tamtej pory kosi niemal wszystkie najważniejsze nagrody za najlepsze role męskie. W swoim dorobku ma udział w filmach: "Pieniądze to nie wszystko", "Pogoda na jutro", "Zmruż oczy", "Komornik", "Tulipany", "Persona non grata". Od wczoraj oglądamy go w filmie "Wszyscy jesteśmy Chrystusami" Marka Koterskiego. Na premierę czekają kolejne tytuły, w których zagrał: "Samotność w sieci", "Palimpsest" i "Heldin". Prywatnie związany jest z aktorką Magdą Cielecką. Nie ma dzieci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji